Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 7

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Royce otworzył powoli oczy, zbudzony cichym chlupotaniem wody. Rozejrzał się zdezorientowany. Leżał brzuchem na pokładzie statku, a twarz zanurzoną miał na cal w wodzie, która delikatnie omywała jego policzek. Woda odbiła się od jego podbródka, od policzka i wpadła do ucha, i przez chwilę Royce zastanawiał się, czy nie umarł.

Powoli uniósł głowę. Połowę twarzy miał mokrą, a drugą suchą i spieczoną słońcem. Zamrugał kilkukrotnie, przecierając słoną wodę z powiek. Głowa mu pękała, gardło było przesuszone, a ciało całe obolałe.

Podniósł się powoli na dłonie i kolana, oddychając ciężko i zastanawiając się, co się stało i jakim cudem przeżył sztorm.

Najbardziej niepokojąca była cisza. Przez ostatnie księżyce statek był gwarny, pełen jęków, wrzasków chłopców, bójek, śmierci. Nieustannie niosły się na nim rozkazy żołnierzy, odgłosy biczowania, bicia, zabijania. Był pełen niecichnących odgłosów agonii, nieszczęścia i śmierci.

Teraz jednak wokół panowała cisza. Royce spojrzał w dal i zobaczył, że słońce wspina się ponad horyzont matową czerwienią i miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem na świecie. Jakim sposobem przeżył? Jakim sposobem statek wytrzymał?

Rozejrzał się wokoło i zobaczył, że okręt płynie krzywo, przechylony na wodzie, teraz nieruchomej jak tafla jeziora. Royce poczuł, że coś trąca go w kolano i spojrzał w tamtą stronę – i zaraz tego pożałował. Był to trup, bezwładne ciało młodzieńca w jego wieku, patrzącego pustym spojrzeniem w niebo, unoszącego się na wodzie i uderzającego o niego.

Royce obrócił się i rozejrzał po pokładzie. W promieniach wstającego słońca ujrzał tuziny unoszących się ciał. Niektóre zwrócone były twarzą ku górze, inne – w dół. Poczuł falę obrzydzenia. Było to pływające cmentarzysko.

Royce potrząsnął głową, próbując wyrzucić z myśli ten obraz. Sztorm zabrał niemal każdego spośród nich. Zamknął oczy i próbował nie słyszeć krzyków, próbował nie myśleć o wszystkich tych twarzach, chłopcach, którzy zginęli i unosili się teraz gdzieś za burtą, niesieni podmuchami wiatru i falami.

Sądził jednak, że powinien być wdzięczny. Gdyby nic się nie zmieniło, gdyby został pod pokładem, i tak z pewnością by zginął, od zarazy albo ostrza sztyletu, albo i z głodu. Dzięki sztormowi znalazł się przynajmniej na pokładzie; chłopak obrócił się i spojrzał w dół, na luk, i zobaczył, że jego krawędzie zostały strzaskane. Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że cała ładownia wypełniona jest wodą. Woda wyrzuciła z niej kilka ciał, które unosiły się teraz na pokładzie.

Z wolna dały się słyszeć odgłosy życia, odległe pluski i gdy Royce obrócił się, ujrzał, jak jeden z chłopców wspiera się na dłoniach i kolanach w promieniach wznoszącego się ponad widnokrąg słońca. A po nim następny.

I jeszcze jeden.

Jeden po drugim zaczęły się rozlegać odgłosy budzących się chłopców.

Także żołnierze zaczęli się podnosić i wkrótce tuziny członków załogi okrętu przebudziły się. Niebo jaśniało coraz bardziej, a Royce z mieszaniną ulgi i przerażenia zorientował się, że nie był jedyny. Jakimś cudem, na przekór wszystkiemu, inni przeżyli.

Gdy nowy dzień budził się do życia, Royce spojrzał w dal i zaskoczyło go to, jak spokojne było niebo i woda, jak gdyby nie przeszedł żaden sztorm. Woda była zdumiewająco nieruchoma, a wokół nie dał się słyszeć żaden dźwięk poza słabym pluskiem fal o ładownię. Jak gdyby żeglowali po jeziorze.

Royce z zaskoczeniem dostrzegł coś jeszcze: na widnokręgu znajdował się ląd. Spostrzegł poszarpane czarne klify wybijające się z wody, jak gdyby siarkowy potwór wynurzył się na powierzchnię i tak zastygł. Miejsce to zdało mu się ponure, nieprzejednane, lecz i tak przyspieszyło mu serce: przynajmniej był to ląd. Pierwszy, jaki widział od tygodni.

I – najwyraźniej – miejsce, do którego zmierzali.

– Niewolnicy, wracać do pracy! – rozbrzmiał szorstki głos.

Royce wyczuł za sobą jakiś ruch i ktoś pchnął go, a on potknął się. Nie dawał wiary: żołnierze już zbierali chłopców i rozkazywali im, jak gdyby nic się nie zmieniło, mimo rzezi, która ich spotkała. Royce zastanawiał się, jak wielu spośród nich przetrwało, czy chłopców było teraz więcej i czy mogliby wzniecić bunt. Jednak gdy rozejrzał się wokoło, spostrzegł, że przeżyło zaskakująco wielu żołnierzy i coraz więcej odzyskiwało jeszcze przytomność. A statek był w zbyt złym stanie, by nim gdziekolwiek dopłynąć.

Wkrótce Royce’a ustawiono z grupką kilku dziesiątek chłopców. Stojący za nimi tuzin żołnierzy pchnął ich w kierunku dziobu. Żołnierze chcieli, by zajęli się żaglami, by sterowali statkiem; żagle były jednak zszarpane, a ster urwał się. Pchnęli więc Royce’a i innych ku kilku strzaskanym ławom przytwierdzonym do burty.

– Wiosła! – rozkazali.

Royce’a pchnięto mocno na pozostałości ławy, a w dłoń wetknięto mu wielkie wiosło. Wyjrzał za burtę i spostrzegł, że opadało na trzydzieści stóp do wody. Podążył w ślady innych, którzy wypchnęli wiosła w przód, po czym odciągnęli w tył, gdy pióra zanurzyły się w wodzie. Royce poczuł, jak jego osłabione z głodu ręce drżą.

Z wolna statek zaczął się poruszać. Dryfował wcześniej bezładnie, teraz jednak przemieszczał się w przód, ku odległej wyspie. Royce usłyszał trzask bicza, ujrzał, jak uderza jednego z chłopców niedaleko niego i gdy usłyszał, jak chłopak krzyczy z bólu, zaczął wiosłować szybciej. Strażnicy nie znali litości, nawet w takim stanie.

Rozległ się jakiś ruch i gdy Royce obejrzał się, zobaczył, że na ławę za nim pchnięto jakiegoś chłopaka – serce mu zadrżało, gdy zobaczył, że to Mark. Przeżył.

Mark spojrzał na Royce’a z równym zaskoczeniem i wdzięcznością w oczach.

– Powinieneś był pozwolić mi zginąć – rzekł Mark z szerokim uśmiechem, gdy jeden z żołnierzy szorstko podał mu wiosło. – Ocaliłeś mi życie, ryzykując własne i nie myśl, że kiedykolwiek o tym zapomnę. Zawsze będę cię chronił – o ile przeżyjemy.

Mark wyciągnął rękę, a Royce zacisnął dłoń na jego przedramieniu. Dobrze było mieć tu przyjaciela, kogoś, komu mógł zaufać.

– Mogę rzec to samo o tobie – odrzekł Royce.

Royce spojrzał przed siebie, na morze, gdy tak wiosłowali, nabierając prędkości.

– Dokąd nas zabierają? – zapytał Royce.

– Na Czerwoną Wyspę – odrzekł Mark. – Z tego, co słyszałem, przy niej nasza podróż statkiem to bajeczka. Mówią, że jej brzegi są splamione krwią.

Royce poczuł, jak jego przerażenie pogłębia się.

– Sądzę, że celem tej podróży jest wybicie większości z nas – mówił dalej Mark. – A co do reszty – pozwolą, by zabiła ich wyspa.

Royce zamyślił się, patrząc na znajdujący się coraz bliżej ląd. Było to najmniej przyjazne miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Nie dojrzał na wyspie żadnych śladów życia i z pewnością wyglądała jak miejsce, w które przybywa się, by umrzeć.

Royce wiosłował dalej, a ciało trzęsło mu się z wysiłku. Gdy poddał się równemu rytmowi tej czynności, obejrzał się i spostrzegł blizny na plecach Marka w miejscu, w którym został schłostany. Przez myśl przeszło mu, czy i on nosi takie blizny. Wygiął plecy w łuk. Wciąż bolały po pobiciu przez możnowładców. Royce zauważył niewielki znak w kształcie słońca wytatuowany na lewej łopatce Marka i zaczął się zastanawiać, kim jest i skąd pochodzi.

Royce miał właśnie zapytać go o to, gdy nagle trzech chłopaków usiadło na ławie obok niego, przysuwając się blisko – zbyt blisko. Byli postawniejsi niż on i czuł obok siebie ich gorące, spocone cielska.

Royce spojrzał na jednego z nich z zaskoczeniem, gdy ten wyciągnął sztylet i przyłożył mu go do gardła, aż ostrze wżęło się w jego skórę. Chłopak rozglądał się ukradkiem, by upewnić się, że strażnicy nie patrzą. Royce niemal nie mógł oddychać. Żałował, że nie zareagował wcześniej, lecz wszystko zdarzyło się niebywale szybko.

Chłopak uśmiechnął się okrutnie, ukazując żółte zęby. Głowę miał ogoloną na łyso i był tak tłusty, że miał kilka podbródków. Zarazem był jednak muskularny.

– Pamiętasz mnie? – zapytał. – Na imię mi Rubin. Dopilnuję, byś nigdy go nie zapomniał. Ci dwaj to moi przyjaciele, Seth i Sylvan. Bliźniaki. Choć po wyglądzie nigdy byś tego nie poznał.

Royce zerknął w bok i ujrzał dwóch pozostałych chłopaków. Ani jeden, ani drugi nie uśmiechał się, żaden z nich nie przypominał też drugiego. Obaj mieli ciemne włosy, lecz jeden z nich – Seth – był chudy, miał smukłe, wściekłe rysy twarzy, a drugi – Sylvan – był muskularny, miał szeroką twarz i nos i tak szeroki kark, jakiego Royce nigdy jeszcze nie widział.

Rubin uśmiechnął się, przyciskając nóż Royce’owi do gardła.

– Teraz, skoro wszyscy jesteśmy już najlepszymi przyjaciółmi – mówił dalej. – możesz zacząć od oddania mi tego swojego łańcucha.

Royce spojrzał w dół i z zaskoczeniem ujrzał, że naszyjnik, który podarowała mu Genevieve – jedyna rzecz, którą kiedykolwiek posiadał – był teraz na widoku i złoty drut połyskiwał w świetle promieni słonecznych. To niemądre z jego strony. Krył go przez cały ten czas pod koszulą; jednak podczas sztormu jego tunika podarła się.

– Oddaj mi go! – syknął Rubin. – Albo ryby będą miały co jeść.

Royce chciał się bronić, lecz chłopcy byli znacznie więksi od niego i przysunęli się bardzo blisko, dociskając go do burty tak, że nie mógł się poruszyć. Poczuł, że Rubin przyciska mu czubek ostrza do gardła i ani przez chwilę nie wątpił, że go zabiją.

Na myśl o tym, że miałby oddać naszyjnik, poczuł ogromny smutek. Naszyjnik był jedyną pamiątką po Genevieve, i był bliski jego sercu. Jako jedyny pozwalał mu żywić nadzieję od chwili, gdy wszedł na pokład statku.

Gdy Rubin docisnął mocniej sztylet do gardła Royce’a, chłopak kątem oka spostrzegł jakiś ruch i nagle rozległ się trzask, gdy Mark obrócił się gwałtownie i kopnął Rubina w twarz. Rubin poleciał w tył i upuścił nóż.

Royce nie trwonił czasu. Rzucił się w przód i powalił naraz Setha i Sylvana, spychając ich w tył na ziemię i skacząc na nich.

– Walka! – rozległ się chór krzyków, gdy Royce mocował się z nimi. Nagle byli otoczeni chłopcami.

Royce nie trwonił czasu. Zdzielił pięścią Setha, po czym obrócił się raptownie i uderzył łokciem Sylvana. Jednak gdy bił jednego z nich, drugi skakał na niego, przez co nie mógł nabrać prędkości. Wreszcie Sylvan przetoczył się na górę i chwycił twarz Royce’a, wbił palce w jego policzki i próbował wyłupić mu oczy.

Royce wiedział, że jeśli nie zareaguje szybko, powiedzie mu się. Nie miał innego wyjścia: wepchnął obie ręce pomiędzy nadgarstki chłopca, rozluźnił jego uścisk i szybkim ruchem uniósł czoło, gdy głowa chłopaka opadła.

Rozległ się trzask i Royce zobaczył, że złamał szeroki nos Sylvana. Sylvan wrzasnął i złapał się za nos, i stoczył na ziemię.

Ledwie się osunął, a Seth skoczył na Royce’a.

Royce poczuł, jak kilku strażników chwyta go i stawia na nogi, odciągając od niego Setha. Pchnięto go silnie przez pokład, z powrotem na jego miejsce na ławie, a obok niego pchnięto także Marka, który mocował się z Rubinem. Upadli obok siebie, a strażnicy dobyli mieczy.

– Wracać do wioseł! – rozkazali. – Jeszcze jedna bójka, a wyrzucimy was wszystkich za burtę. I tak musimy zmniejszyć obciążenie statku!

– Oszczędzajcie siły – dodał drugi strażnik z okrutnym uśmiechem. – dla miejsca, w które się udajecie. Będą wam przydatne.

Royce i Mark chwycili znów za wiosła, a Royce zerknął w bok i uśmiechnął się szeroko do Marka.

– Teraz to ja jestem twym dłużnikiem – rzekł do niego.

Mark odwzajemnił uśmiech.

– Nic podobnego. To była pyszna zabawa – odparł.

Royce i Mark spojrzeli na znajdującą się coraz bliżej wyspę. Z Markiem u boku Royce czuł się nieco mniej samotny na tym statku pełnym złodziei, dręczycieli i skazańców. Wiedział, że płynie na śmierć, lecz czuł się lepiej, gdyż nie robił tego w pojedynkę.

– Wiesz, że wyspa zabije nas obu – powiedział Mark.

Royce skinął głową. Wiedział, że to prawda.

– Ale jeśli będziemy chronić się wzajemnie – rzekł Mark. – może uda nam się przeżyć wystarczająco długo, by powrócić na kontynent i zobaczyć ludzi, których kochamy.

Mark wyciągnął rękę, a Royce zacisnął dłoń na jego przedramieniu.

– Ty giniesz, ja ginę – powiedział Mark.

Royce skinął głową. Podobało mu się to.

– Ty giniesz – odrzekł. – ja ginę.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Royce chwycił się relingu, gdy okręt zbliżył się do brzegu. Po chwili uderzył mocno w skały i zakołysał się, a fale odciągnęły go z powrotem. Raz po raz uderzał w nierówne głazy, linię brzegową Czerwonej Wyspy. Chłopcy nie zdołali zapanować nad statkiem.

– Liny! – krzyczeli żołnierze. – Kotwice!

Royce rzucił się natychmiast do działania, a Mark razem z nim, i biegli wraz z innymi chłopcami. Chwycili długie, grube liny zwinięte na pokładzie i wyrzucili je za burtę. Liny były ciężkie, mokre od morskiej piany i wżynały mu się w dłonie, które i tak były już pokryte pęcherzami od wielu godzin wiosłowania. Piekły, gdy zaciskał je na linie.

Upewniwszy się, że lina przymocowana jest do masztu, Royce wyrzucił ją za burtę. Bolały go ramiona i odczuł ulgę, że przynajmniej podróż dobiegła już końca. Może i na tej wyspie kryła się śmierć, lecz przynajmniej będzie to śmierć na suchym lądzie, a nie – jak ta, która spotkała tak wielu chłopców – na tym przeklętym statku.

Royce usłyszał jakiś ruch i spojrzawszy przed siebie zobaczył w dole, na skałach, groźne twarze żołnierzy czekających, by ich przyjąć. Chwycili liny i umocowali je, przyciągając statek, a Royce przyglądając się tym mężczyznom zastanawiał się, czy w istocie dobicie do brzegu było czymś dobrym. Powitały ich zimne, twarde spojrzenia, oceniające nowy rzut chłopców. Stali na plaży złożonej z ostrych, czarnych kamieni, rozciągającej się przez całą wyspę. Za nią ciągnęły się bezdrzewne połacie czarnej ziemi. Wyspa wyglądała jak gdyby całkowicie była pozbawiona życia, nie było tam żadnych ptaków, żadnych zwierząt i nie rozlegał się żaden dźwięk poza rozbijaniem się fal i skrzypieniem ich statku.

Ci wojownicy byli z pewnością zahartowanymi mężczyznami, krzepkimi, o naprężonych mięśniach, ogolonych głowach i twarzach pokrytych bliznami. Nosili lekkie kolczugi, a na ramiona zarzucone mieli futra, które oznaczone zostały złotymi insygniami. Wszyscy mieli długie brody i kwaśne miny, jak gdyby nikt nigdy nie nauczył ich, jak się uśmiechać. Było to miejsce dla mężczyzn.

Przed nimi wszystkimi stał człowiek, który zdawał się być ich przywódcą. Był roślejszy od pozostałych, miał szerokie bary, na których spoczywały dodatkowe futra, czarne oczy o twardym wejrzeniu, a jedno ucho – zmiażdżone. Stał z rękoma wspartymi na biodrach, podczas gdy jego ludzie mocowali się z linami, i patrzył na chłopców z odrazą, jak gdyby morze wyrzuciło na brzeg wyspy coś cuchnącego.

– Witajcie w domu – wyszeptał Mark sarkastycznie do Royce’a.

– RUSZAĆ SIĘ! – ryknął głos za nimi.

Pchnięty od tyłu Royce stanął w szeregu za innymi chłopcami, których zaganiano ku szerokiej kładce opuszczonej ze statku. Royce patrzył, jak kładka opada w powietrzu łukiem trzydzieści stóp i uderza z hukiem o kamienie w dole. Pod nią rozbijały się fale, a w wodach – co dostrzegał nawet stąd – roiło się od rekinów. Kładka była wąska i chłopcy tłoczyli się na niej.

Poszturchiwany od tyłu Royce dołączył do pozostałych i schodził po prowizorycznej rampie, która ugięła się z jękiem pod ciężarem wszystkich chłopców schodzących naraz. Royce aż za dobrze wiedział, dlaczego tak spieszno im było, by opuścić statek. Zarazem jednak zastanawiał się, skąd ten pośpiech: czy nie wiedzieli, że na tej wyspie czeka ich inna śmierć?

Chłopcy pędzili po kładce niczym stado słoni i prędko dały się słyszeć przekleństwa, gdy przepychali się i uderzali łokciami. Royce usłyszał, jak jeden z nich krzyczy i gdy obejrzał się, zobaczył Rubina – dręczyciela, który próbował odebrać mu naszyjnik, który nękał chłopców pod pokładem, o łysej głowie, podwójnym podbródku, wąskich, brązowych oczach i zaciśniętej ze złością szczęce – jak obraca się i napiera ramieniem na jednego z chłopców. Ten krzyknął, spadając z dobrych trzydziestu stóp do wody.

W ciągu sekund otoczyła go ławica rekinów, rozdzierając na strzępy. Wreszcie wciągnęły go pod wodę, która nabrała barwy czerwieni.

Royce odwrócił wzrok, nie mogąc na to patrzeć. Zdawało się, że śmierć czeka na nich na każdym kroku.

Royce posłał nienawistne spojrzenie Rubinowi, pełne gniewu i wzgardy, a Rubin je odwzajemnił.

– I na cóż się gapisz? – warknął Rubin.

Royce przysiągł w duchu pomścić tego chłopca. Przyjdzie czas na Rubina.

Szli dalej i Royce pospieszył w dół kładki, a Mark u jego boku. Chłopcy napierali jeden na drugiego, nie chcąc, by spotkał ich ten sam los. Niebawem Royce postawił stopę na głazie i odetchnął z ulgą, gdy poczuł pod nogami suchy ląd. Dał jeszcze kilka kroków i znalazł się na czarnej, kamienistej plaży.

– Ustawić się w rzędzie! – zawołali strażnicy.

Stanęli w szeregu, jeden obok drugiego, i gdy Royce rozejrzał się, zobaczył, że przeżyło jedynie ze stu chłopców. Zaskoczyła go ta liczba. Gdy wypływali, na pokładzie było ich kilka setek. Czy tak wielu zabrało morze?

Stali przed wojownikiem, który – jak Royce mógł się tylko domyślać – był ich nowym dowódcą. Gdy Royce podniósł wzrok na jego obojętną twarz, jego zimne czarne oczy oceniające ich, gdy chodził wzdłuż rzędu, zadrżał. Ten człowiek budził grozę i szacunek. Górował nad wszystkimi wzrostem, miał ciemną skórę, szeroką szczękę, był łysy, a od jego podbródka do ucha biegła blizna. Zdawał się nie lękać niczego. Był niczym chodząca góra.

Przechadzał się wolnym krokiem wzdłuż szeregu chłopców, lustrując ich wzrokiem i Royce czuł, że serce tłucze mu się jak oszalałe w pełnej napięcia ciszy. Bez żadnego powodu dowódca podszedł nagle do jednego z chłopców i zdzielił go od dołu w brodę.

Chłopak padł na plecy, pojękując z bólu, po czym podniósł się.

– Cóż takiego zrobiłem? – zapytał.

Dowódca uśmiechnął się promiennie.

– Istniejesz – odparł głosem równie głębokim i szorstkim, jak jego wygląd. – A następnym razem będziesz się do mnie zwracał dowódco Voyt.

Dowódca Voyt przekroczył chłopaka, uśmiechając się okrutnie i przypatrując pozostałym.

– Witajcie na Czerwonej Wyspie – zagrzmiał Voyt głosem złowrogim, który w niczym nie przypominał ciepłego powitania. – Przez wieki ćwiczyli się tu najlepsi wojownicy, którymi poszczycić się może nasze królestwo. Jestem waszym mistrzem. Należycie do mnie. Będziecie patrzeć na mnie i widzieć we mnie Boga. Dlatego, że tutaj jestem Bogiem. Jeśli postanowię, że stracicie życie, stracicie je. Jeśli postanowię, że będziecie żyć… cóż, przez jakiś czas pożyjecie. Aż do innej chwili, w której zginiecie. Czy cenicie sobie życie tak bardzo, że pragniecie żyć dłużej – by zginąć później?

Było to frapujące pytanie i gdy mężczyzna kroczył dalej wśród szeregów, Royce nie był pewien, czy czeka na odpowiedź. Mijając chłopców, zdawał się zaglądać w duszę każdego z nich.

– To podstawowe pytanie tutaj, które z czasem zaczniecie sobie zadawać: ile razy będziecie się modlić o śmierć? O to, by umrzeć podczas ćwiczeń? Ćwiczeń, które przygotują was na to, by zginąć w chwale.

Kroczył dalej z dłońmi splecionymi za plecami i gdy utkwił wzrok w widnokręgu, zdawał się mówić bardziej do siebie, jak gdyby widział już niezliczone pokolenia chłopców, przybywających tam i ginących.

– Gdy dotrzecie do końca swego szkolenia, o ile to nastąpi – mówił dalej. – poślemy was do Dołów. Tam poznacie, co to prawdziwa śmierć. Wystawimy was naprzeciw dzikusom z każdego zakątka świata. Naprzeciw mężczyznom, którzy równie skorzy są do ogryzienia wam twarzy, jak do uściśnięcia przedramienia. Nie znają litości. Nie oczekują litości. I takie właśnie jest motto Czerwonej Wyspy: Nie znaj litości. Nie oczekuj litości. Poznacie je bardzo dobrze. Takie są bowiem rządy miecza.

Wziął głęboki oddech, nie zatrzymując się.

– Czerwona Wyspa, moja wyspa, przemienia chłopców w mężczyzn. Przestępców i zabójców przemienia w wojowników; żyjących przemienia w chodzącą śmierć. Będziecie udręczeni, a koszmary nie dadzą wam spokoju do końca waszego życia. Jeśli jesteście nic nie warci – a większość z was jest – zginiecie. Ci spośród was, którzy nie są gotowi stać się mężczyznami, zginą. Ci spośród was, którzy są słabi, którzy nie są zabójcami, zginą. Na tej wyspie umiera słabość. Tutaj królują silni.

Zatrzymał się pośrodku, odchylił w tył i uśmiechnął szeroko.

– Witajcie, moi przyjaciele, moi słudzy, moje nic nie warte męty, na Czerwonej Wyspie.

Voyt obrócił się na pięcie i ruszył w głąb wyspy, a jego żołnierze za nim. Chłopcy zaczęli się poruszać i Royce poczuł, że ktoś go popycha. Stojąc w rzędzie z innymi, ruszył wraz z nimi za Voytem.

Za Royce’em rozległ się dźwięk rogu i gdy chłopak obrócił się, zobaczył, jak kładka na statku unosi się, liny są wciągane i okręt zaczyna się poruszać. Poczuł ucisk w dołku, gdy zaczął odpływać w morze, oddalając się coraz dalej od brzegu.

Royce obrócił się i zwrócił twarzą do śmierci, do czarnej, jałowej wyspy, i poczuł, że nigdy już nie powróci do domu.