Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 8
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Genevieve stała przy oknie w rozświetlonej pochodniami komnacie i wyglądała na zamkowy dziedziniec, nie próbując już powstrzymać łez spływających jej po policzkach. Szelest za nią nie cichł i czuła coraz większe przerażenie, gdyż wiedziała, że to Altfor z wolna zdejmuje swe ślubne szaty, jedną po drugiej. Nadszedł czas, by skonsumowali swe małżeństwo.
Genevieve przyprowadzono do tej komnaty wcześniej i gdy do niej weszła, zdumiało ją wielkie łoże z baldachimem, które jako pierwsze przyciągało wzrok, przykryte jedwabiami i futrami, o jakich nawet nie śniła. Pyszne gobeliny zwieszały się ze ścian, jedwabne dywaniki zdobiły kamienną posadzkę, a w kącie płonęło palenisko.
Genevieve nie widziała w tym jednak żadnego powabu. Wręcz przeciwnie – czuła się jak w grobowcu. Pełna przerażenia podniosła wzrok na gwiazdy na niebie i zapragnęła, modliła się z głębi serca i duszy, by mogła znaleźć się gdziekolwiek indziej. Patrzyła w dal, na widnokrąg, i rozmyślała o Roysie. Był gdzieś tam, czy żywy, czy martwy – tego nie wiedziała. Modliła się, by przypłynął do niej z powrotem i uciekł z nią, tym razem na dobre. Czegóż by nie oddała, by odzyskać swe proste życie!
Genevieve usłyszała, że Altfor daje krok w jej stronę i otrząsnęła się z zamyślenia, a jej myśli skierowały się ku okropnemu wspomnieniu dzisiejszej ceremonii zaślubin. Poczuła ucisk w żołądku. Była to formalna, dworska uroczystość. Genevieve wzięła w niej udział i była obecna ciałem, lecz nie duchem. Stała otępiała przez całą ceremonię, nawet gdy Altfor uśmiechnął się i pocałował ją. Ujął jej dłoń, obrócił się i zwrócił w stronę ciżby, a zebrani możni kiwali głowami z aprobatą, gdy świeżo zaślubieni małżonkowie odchodzili od ołtarza.
Genevieve zamknęła oczy i potrząsnęła głową, próbując wymazać z pamięci te obrazy. Była to największa zdrada, jakiej mogła się dopuścić wobec Royce’a, wobec jedynego mężczyzny na świecie, którego kochała. Jakim cudem – zastanawiała się – mogła do tego dopuścić?
W głowie rozbrzmiały jej słowa jej nowej szwagierki.
Wyniszcz ich od wewnątrz. Daj im czas. Pozwól, by myśleli, że ich kochasz. Pozwól, by stracili czujność. A wtedy, gdy odpuszczą, zaatakuj.
Rzecz oczywista, w słowach Moiry kryło się źdźbło prawdy. Możnowładcy nie zostali zaatakowani z zewnątrz od stuleci. Lecz wróg od wewnątrz mógł ich obalić. Wiedziała, że jej małżeństwo było najlepszym sposobem, by pomścić jej ludzi – i uwolnić Royce’a.
Wiedziała, że będzie to wymagało cierpliwości i sprytu, a Genevieve nie radziła sobie zbyt dobrze z toczeniem gierek. Była sobą i trudność sprawiało jej udawanie kogoś innego.
– Moja droga?
Genevieve wzdrygnęła się, słysząc ten nagły głos, przerywający ciszę, niczym nóż wbity w jej plecy. Usłyszała, że Altfor podchodzi do niej kilka stóp i serce zabiło jej szybciej, gdy poczuła jego dłonie na swych ramionach. Miał delikatne dłonie, lecz jej zdało się, jakby były soplami lodu.
Nie obróciła się jednak, a on westchnął przeciągle.
– Wiesz, nie jestem jak inni lordowie tutaj, którzy wzięliby cię siłą – rzekł cicho do jej ucha. – Wezmę cię tylko jeśli tego zechcesz. Gdy będziesz na to gotowa. Gdy mnie o to poprosisz.
Genevieve zaskoczyły jego słowa. Nie spodziewała się nigdy usłyszeć takich słów z ust możnowładcy.
Obróciła się do niego i zobaczyła na jego twarzy powagę. Malowały się na niej dobroć i współczucie, co także ją zaskoczyło. Była to twarz zgoła niepodobna do jego okrutnego brata.
– Wcale nie przypominam mego brata – ciągnął, zaskakując ją, jak gdyby odczytał jej myśli. – Mamy tych samych rodziców, lecz nic więcej nas nie łączy. Mój brat był niedojrzałym, lekkomyślnym człowiekiem. Okrutnym i upartym. Nie podobało mi się, że brał kobiety z pól. Ja nigdy tego nie robiłem. Kochałem go na swój sposób – jesteśmy wszak braćmi. Lecz nie jestem nim.
Genevieve wzięła głęboki oddech, oceniając go.
– A mimo tego pojąłeś mnie za żonę i zabrałeś od mych ludzi – odparła chłodno Genevieve. – To nawet gorsze.
– Nie wziąłem cię dla rozrywki, lecz pojąłem za żonę – odrzekł. – To co innego.
Pokręciła głową.
– Mylisz się – odpowiedziała. – Jesteś taki sam, jak twój brat. Wziąłeś mnie przez ceremonię, z uśmiechem; on zrobił to siłą. Czy w ten, czy w tamten sposób, nie życzę sobie, by tak ze mną postępowano.
Patrzył na nią i sposępniał. Genevieve widziała, że jej słowa dotarły do niego.
– To ty się mylisz – odparł.
Zamrugała.
– Mogę zatem odejść? – zapytała.
– Nie – rzekł stanowczo. – Nie możesz odejść. Jesteś teraz moja. Należysz teraz do mnie, do tego rodu. Wydasz na świat moich synów. Być może także i córki. Ale nie przymuszę cię. Dam ci czas. Nauczysz się mnie kochać.
Genevieve poczuła, jak rodzi się w niej wstręt i zaciekła determinacja, by nigdy go nie pokochać. Zmarszczyła brwi, czując, jak krążą w niej gniew i poczucie beznadziei. Nawet w tym gniewie spostrzegła jednak, jak bardzo Altfor różni się od innych możnych i być może to jego szlachetność i łagodność tak ją rozgniewały. Byłoby łatwiej, gdyby był agresywny i okrutny jak pozostali.
– Nigdy nie nauczę się cię kochać – upierała się. – Oddałam serce innemu. Jak długo żyję, jak długo oddycham, zawsze będę go kochać. Możesz mnie posiąść, posiądziesz jednak tylko moje ciało. Moje serce należy do niego i zawsze już tak będzie.
Spodziewała się, że Altfor się rozgniewa; chciała, by się rozgniewał.
Jednak ku jej wielkiemu zaskoczeniu i rozczarowaniu on tylko uśmiechnął się i przesunął wierzchem swej delikatnej dłoni po jej policzku.
– Zostawię cię teraz – odrzekł. – Będziemy sypiać w oddzielnych komnatach. Jednego dnia jednak przyjdziesz do mnie – uśmiechnął się, gładząc jej policzek. – Miłość – zakończył. – jak się przekonasz, ma wiele różnych obliczy.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Royce maszerował w długim szeregu chłopców. Bolały go nogi i ślizgał się na mokrych kamieniach, z których składała się wyspa. Słońce wisiało nisko na szarym niebie, a on zastanawiał się, czy ta wędrówka kiedykolwiek dobiegnie kresu. Wspięli się na kolejne wzgórze i Royce spojrzał przed siebie z nadzieją, że tym razem ujrzy miejsce, do którego zmierzali.
Sposępniał, rozczarowany. Jak okiem sięgnąć widniał taki sam krajobraz: bezkresne, jałowe ziemie, bez żadnych punktów szczególnych, a ziemia pokryta była śliskimi, czarnymi głazami – pomiędzy którymi gdzieniegdzie stały niewielkie kałuże – ciągnącymi się w nieskończoność. Royce’owi zaburczało w brzuchu, osłabł już z głodu. Nie odpoczęli ani razu, nie dali im wody ani strawy. Najgorszy jednak był nieustający, gryzący wiatr, który nie dawał im spokoju. Odzienie Royce’a wciąż było mokre po podróży, a nadto było zbyt cienkie na taką pogodę. Przez wilgoć lepiło mu się do skóry, a ziąb przenikał go do szpiku kości. Spojrzał na innych chłopców i zobaczył, że nie był jedynym, który się trzęsie. Spostrzegł się, że patrzy na futra żołnierzy i zazdrości im ich bardziej niż kiedykolwiek czegoś komuś zazdrościł. Wszyscy oni odziani byli grubo, w futra, które chroniły przed chłodem, i mieli ciężkie buty, dzięki którym z łatwością pokonywali śliski, skalisty teren – w przeciwieństwie do nowo przybyłych, w tym i Royce’a, którzy byli źle wyposażeni na ten klimat, teren i marsz. Royce zrozumiał, że poddają ich próbie.
Zatrzymali się na szczycie wzgórza, a Voyt obrócił się ku chłopcom z zadowolonym, złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
– Wiem, że wszystkim wam chłód daje się we znaki. I że jesteście znużeni. A także głodni. Znakomicie – powiedział z uśmiechem. – Poczujcie, co znaczy cierpieć. Napawajcie się tym uczuciem. Innego kompana tu nie znajdziecie.
Odetchnął, oparłszy ręce na biodrach, i Royce poznał, że znajdował przyjemność w ponurości tego miejsca.
– Zwróćcie się w stronę morza – rozkazał.
Royce odwrócił się z pozostałymi i utkwił wzrok w oddali. Było szaro i gęsto od mgły i ledwie widział zarys widnokręgu.
– Za wami nie ma nic – mówił dalej Voyt. – Przed wami nie ma nic. Poza nikłą iskrą nadziei. Nim ją ujrzycie, będziecie jednak wędrować. Będzie to marsz, który doprowadzi was na skraj waszych możliwości. W ten sposób witamy tutaj nowicjuszy. To marsz tych, którzy są godni.
Powiódł spojrzeniem po nich wszystkich przy akompaniamencie wyjącego pośród ciszy wiatru.
– Jedynie oni go przetrwają – mówił dalej. – Wielu przed wami wyruszyło i wielu zginęło na tych właśnie skałach. Możecie położyć się i poddać w każdej chwili. Większość tak robi. Oszczędzicie mi wysiłku zabicia was później.
Rozległ się jakiś hałas i gdy Royce obrócił się, zobaczył jak jeden z chłopców – wysoki, chudy młodzieniec, który przez całą podróż ledwie trzymał się przy życiu – wychodzi przed szereg, osuwa się na kolana i składa dłonie, błagając o litość.
– Proszę – zawołał, łkając. – Nie zdołam postawić już ani kroku. Jest mi zbyt zimno – powiedział, szczękając zębami. – Jestem zbyt znużony. Zbyt słaby. Nie zdołam iść dalej. Proszę. Litości!
Chłopcy spoglądali nerwowo na Voyta, który podszedł powoli do chłopca. Jego buty chrzęściły na żwirze. Nagłym ruchem dobył miecza i, nim Royce zdołał choćby zrozumieć, co się dzieje, dźgnął chłopaka w serce.
Chłopak wciągnął gwałtownie powietrze i osunął się na bok bezwładnie, z otwartymi oczyma. Był martwy.
Royce spojrzał na niego oszołomiony.
– Oto litość – powiedział Voyt ze spokojem do trupa.
Odwrócił się i spojrzał na grupę chłopców.
– Czy któryś jeszcze pragnie litości? – zapytał.
Royce stał z mocno bijącym sercem. Żaden z chłopców się nie poruszył.
Wreszcie Voyt obrócił się powoli i ruszył dalej, w głąb ponurej wyspy.
*
Royce szedł i szedł, pokonując stopę za stopą i z zaskoczeniem poczuł, że ślizga się na czymś miękkim. Spojrzał pod nogi i spostrzegł, że gdy zaczęli schodzić z kolejnego wzgórza, czarna skała ustąpiła czarnemu błotu. Idący obok niego Mark stracił równowagę i zaczął się ześlizgiwać, a Royce wyciągnął rękę i chwycił go, podtrzymując.
Mark spojrzał na niego z wdzięcznością i szli dalej ramię w ramię.
– Dłużej już chyba nie podołam – przyznał wreszcie Mark.
Royce zauważył, że jego przyjaciel jest bardzo blady, że słania się na nogach i zmartwił się.
– Podołasz – powiedział Royce. Sam czuł się, jakby lada chwila miał paść martwy, lecz po słowach swego nowego przyjaciela poczuł nagły przypływ sił. Zorientował się, że gdy zwrócił myśli z siebie na nieszczęścia innych, gdy skupił się na trosce o innych, a nie o siebie, jego zmęczenie zniknęło jak ręką odjął.
– Musisz podołać – mówił dalej Royce. – Obaj musimy. Przysięgłeś, pamiętasz? Że będziesz mnie chronił. A ja ciebie. Nie będziesz mógł tego robić, jeśli będziesz martwy.
Mark spojrzał na niego, uśmiechnął się szeroko i zdało się, że ruszył żwawiej przed siebie.
– Pamiętam – przyznał. – Zrobię to dla ciebie. Ale gdy tylko dotrzemy do obozowiska, umrę. Wtedy sam będziesz musiał się chronić.
Royce roześmiał się.
– Zgoda – przystał.
Wtem Royce poczuł, że ktoś popycha go od tyłu. Potknął się, tracąc równowagę, i upadł w błoto. Zabolała go ręka i gdy spojrzał w dół, zobaczył, że zadrapał dłonie o ostry kamień.
Rozwścieczony Royce wstał i odwrócił się, szukając winnego. Za sobą ujrzał uśmiechającego się do niego Rubina, a po obu jego stronach Setha i Sylvana. Wszyscy trzej śmiali się z Royce’a.
– Może następnym razem będziesz patrzył pod nogi – zadrwił z niego Rubin.
Royce poczuł przypływ gniewu. Od razu wyczuł, że ten chłopak był dręczycielem, drapieżcą, poddającym próbie wszystkich, szukającym słabych, nad którymi mógłby zapanować. Royce widział, że robił tak z innymi na statku, że sprawdzał, jak daleko może się posunąć, aż wreszcie udawało mu się ich złamać – po czym ich zabijał. Royce wiedział, że został wybrany, że jest poddawany próbie. Nie mógł na to pozwolić.
Rozjuszony Royce rzucił się na Rubina. Kopnął go z całej siły, zataczając nogami koło i mierząc w tył jego kolan. Trafił w miękkie ciało pod kolanem, wykopując nogi Rubina spod niego i posyłając go na plecy.
Chłopcy zebrali się obok nich, natychmiast pokrzykując zachęcająco.
– WALCZCIE!
Royce skoczył na Rubina, nim ten zdołał się podnieść. Klęczał nad nim, zaciskając dłonie na jego szyi.
Rubin był jednak zaskakująco silny. Złapał ręce Royce’a i odpychał je, Royce jednak nie puszczał. Był zdeterminowany, jak gdyby była to sprawa życia i śmierci.
– Poddaj mnie próbie – wycedził przez zęby Royce. – a zabiję cię. Nie mam nic do stracenia. Sprawdź, czy zdołasz mnie pokonać.
Royce wiedział, że powinien przestać, lecz nadal zaciskał dłonie. Zaciskał, aż twarz chłopca przybrała siny kolor. Royce nie panował nad swoim gniewem. Nie mógł już dłużej tego znieść. Miotała nim wściekłość, gdyż odesłano go od Genevieve, od jego braci, od każdego, kogo kochał na tym świecie. Nie mógł już znieść więcej podłości.
Kątem oka Royce dostrzegł biegnących na niego bliźniaków. Zobaczył, że Mark pędzi naprzód i powala ich, posyłając obu na ziemię.
Nagle Royce poczuł, że ktoś kopie go w pierś ogromnym buciorem i poleciał w powietrze, spadając z chłopaka; przetoczył się po skale, po czym dostał buciorem w twarz.
Obolały Royce przetoczył się, jęknął i podniósł wzrok. Voyt. Stał nad nim Voyt, a nad Markiem inny żołnierz, skopując go z bliźniaków i rozdzielając ich.
Voyt zaśmiał się szyderczo.
– Ja powiem wam, kiedy nadejdzie czas zabijania – upomniał Royce’a. – Do tego czasu radujcie się, jeśli sam was nie ukatrupię.
Royce wstał i obejrzał się. Mark także podniósł się i otarł krew z wargi. Rubin i bliźniaki powoli wstali, posyłając Royce’owi i Markowi gniewne spojrzenia. Tym razem nie śmiali się jednak ani nie próbowali do niego podejść. Postawił się dręczycielowi i dowiódł swego.
– Ty i ja – powiedział Rubin, wskazując na niego groźnie palcem. – Później.
Royce rozłożył szeroko ramiona.
– Podejdź teraz – rzekł, nie ustępując.
Rubin jednak odwrócił się z uśmiechem i odszedł razem z bliźniakami. Royce zauważył jednak, że tym razem zachowali pewną odległość.
Rubin zachowywał się, jak gdyby zwyciężył, lecz Royce wiedział, że zyskał jego szacunek. I nie tylko jego. Rozejrzał się wokoło i ujrzał twarze tuzinów chłopców – potencjalnych wrogów, potencjalnych przyjaciół – wpatrzonych w niego. Oni także się o tym przekonali. Royce nie dał sobie w kaszę dmuchać.
Wiedział, że to wiele znaczy.
W miejscu takim jak to było to warte więcej niż złoto.
*
Zmierzchało się już, gdy Royce, zziębnięty do szpiku kości, osłabły z wycieńczenia i z głodu, postawił stopę na trawie. Z początku spojrzał pod nogi, skołowany, nie rozumiejąc, czemu podłoże pod jego nogami się zmieniło. Zatracił się w świecie fantazji, wyobrażał sobie, że jest gdziekolwiek, byle nie tu. Widział siebie z powrotem w domu, ze swymi braćmi, zbierającego jesienne plony, radującego się życiem. Widział, jak spotyka się ponownie z Genevieve, widział dzień ich zaślubin, jak składają ślubne przysięgi.
Teraz jednak, gdy postawił stopę na innym, miękkim podłożu, po raz pierwszy od wielu godzin podniósł głowę i spojrzał na nocne niebo. W tej części świata nie było zupełnie czarne, lecz poznaczone smugami fosforyzujących fioletów i zieleni. Stracił już rachubę czasu i nie wiedział, ile godzin – a może dni i nocy? – maszerowali. Spojrzał za siebie i zobaczył, że z setki chłopców, którzy zeszli ze statku i wyruszyli w tę wędrówkę, pozostało teraz jedynie kilka tuzinów. Pozostali pomarli gdzieś po drodze, padając na tej wyspie jak muchy, upadając na skały. Nie miał ich kto pogrzebać. Ptaszyska, które leciały za nimi coraz większą chmarą – ogromne, podobne sępom stworzenia – rzadko czekały, nim rzucały się na ich ciała.
Szczękając zębami Royce spojrzał w bok i z ulgą spostrzegł, że jego przyjaciel Mark idzie obok niego, choć był teraz zgarbiony i ledwie powłóczył nogami. Zerknął przez drugie ramię i ku swemu rozczarowaniu zobaczył, że Rubin i bliźniaki także nadal żyją i patrzą na niego nienawistnie, jak gdyby wpatrywali się w niego cały ten czas. Royce zrozumiał, że nienawiść jest w stanie przetrwać wszystko.
Chłopak spojrzał przed siebie i ku swemu zaskoczeniu na drugim krańcu porośniętego trawą pola dojrzał jakiś duży kształt, pierwszy, jaki zobaczył na całej wyspie. Zdawało się, że to wielka grota wydrążona w ścianie góry – a wewnątrz niej, co Royce spostrzegł ze zdumieniem, płonęło wielkie ognisko. Płomienie rzucały blask na twarze ze stu żołnierzy, stojących, czekających.
Z nagłym przypływem nadziei Royce zrozumiał, co to oznacza. Udało mu się. Przetrwał marsz.
Bardziej uradowała go jednak nagła woń pieczonego mięsiwa. Poczuł ją aż w żołądku. Nad ogniem spostrzegł niewielkie, piekące się kawałki dziczyzny oraz kilka dzbanów z wodą i winem. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek poczuje zapach strawy. Czy pozwolą mu jej skosztować? – przeszło mu nagle przez myśl i wprawiło go to w panikę. Czy to wszystko to jakiś okrutny podstęp?
Voyt zatrzymał się przed nimi, obrócił się i uśmiechnął.
– Dzisiaj – zagrzmiał mrocznie brzmiącym głosem, nie znoszącym sprzeciwu i, co dziwne, tak samo pełnym energii jak wtedy, gdy Royce usłyszał go po raz pierwszy, jak gdyby wyprawa na koniec świata wcale go nie zmęczyła. – zasiądziecie do wieczerzy z mężczyznami. Będziecie się cieszyć ciepłem ognia. Wodą. Winem. Wy, którzy przetrwaliście, zasłużyliście na to.
Wziął głęboki oddech.
– A jutro – dodał. – dowiecie się, jak to jest być mężczyznami. Wypocznijcie, gdyż ta noc może być ostatnią, jaką wielu z was spędzi na tym świecie.
Royce stał zziębnięty, wycieńczony i wygłodniały, niemal nie mógł się poruszać. Patrzył, jak oczekujący ich żołnierze z wolna odchodzą od ogniska i podchodzą do przybyłych z nimi żołnierzy, by ich powitać. Tuzin chłopców, którzy przeżyli, ruszył w stronę ognia jak ćmy wiedzione blaskiem płomienia, a Royce ruszył razem z nimi, schwyciwszy Marka za ramię i prowadząc go za sobą.
Wkrótce podeszli do ogniska i Royce wyciągnął w jego stronę drżące dłonie. Z wolna poczuł ból, jakby miliony igiełek wbijały mu się w palce, i jego dłonie zaczęły powracać do życia. Zaczął je rozcierać, wpierw wolno, niezdarnie. Zaczęły tajać. Sprawiało mu to ból, lecz wyjątkowo przyjemny.
Royce wyciągnął ręce do wciąż pochylonego Marka i pomógł mu utrzymać ręce w górze. Następnie podszedł do jednego z mięsiw piekących się na rożnie i podniósł wzrok na stojących w pobliżu żołnierzy.
Skinęli głowami, udzielając mu przyzwolenia.
Royce wziął dwa kawałki i pierwszy dał Markowi.
– Jedz – nalegał.
Mark wyciągnął rękę, wziął mięsiwo i powoli odgryzł kęs.
Royce także wgryzł się w mięsiwo i było to najlepsze uczucie w jego życiu. Przeżuwał i odgryzał kolejne kęsy, niemal nie przełykając nim ugryzł ponownie.
Royce poczuł coś ciężkiego na swych ramionach i gdy obejrzał się, zobaczył, że jeden z żołnierzy zarzucił na niego ciężkie futro. Żołnierze podchodzili do jednego chłopca po drugim, okrywając ich grubymi, ciężkimi futrami. Royce pojął, że to zaszczyt, podarek dla tych, którzy przetrwali. Owinął się ciasno i po raz pierwszy od przybycia tutaj poczuł się niewrażliwy na zimne wichry tej wyspy.
Wziął dzban wina, który żołnierze podawali między sobą, upił długi łyk i natychmiast poczuł rozchodzące się po jego ciele ciepło. W połączeniu z futrem i żarem bijącym od ognia powoli przywróciło go to do życia.
Być może jutro zginie. Lecz teraz, w tej chwili, znów żył.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Royce’a obudziły szorstkie dłonie na jego plecach, które szarpnięciem postawiły go na nogi. Stanął niepewnie, nadal w świecie snu, niepewny, czy się przebudził, czy śpi jeszcze. Otworzył oczy skołowany, czujny, zastanawiając się, co się dzieje. Rozejrzał się i ujrzał świat skąpany w szkarłacie. Wstające słońce zdawało się rzucać blask na wszystko wokoło. Royce nigdy nie czuł się tak wykończony, jak dziś. Miał wrażenie, że ledwie przed chwilą przymknął oczy. Był nadal wycieńczony marszem, nigdy nie spał mocniej – ani krócej.
Royce usłyszał jakieś zamieszanie i zobaczył, że pozostali chłopcy także są stawiani na nogi, wszyscy podnoszeni przez żołnierzy. W powietrzu unosiła się ciężko woń dymu. Royce obejrzał się i zobaczył tlące się ognisko i zorientował się, że był tak wycieńczony, że usnął przy nim poprzedniej nocy. Jego odzienie cuchnęło dymem.
Teraz jednak było mu przynajmniej ciepło. Poprzedniego dnia przemarzł tak, jak jeszcze nigdy i był pewien, że nigdy już nie będzie mu ciepło. Teraz jednak, opatulony grubym futrem, z ciepłą strawą i winem w brzuchu i po nocy spędzonej przy płomieniach czuł, że znów gotów jest stawić czoła światu.
– Ruszać się! – krzyknął ktoś, przerywając poranną ciszę.
Royce zobaczył, że stoi obok niego Mark, który wyglądał, jakby ledwie żył, lecz nim zdążył się do niego odezwać, poczuł nagle ostry ból w plecach, który całkiem go obudził. Obrócił się i ujrzał, że został pchnięty w dół pleców długim kijem przez jednego z żołnierzy, który rzucił mu gniewne spojrzenie, przesuwając się wzdłuż szeregu i dźgając innych chłopców, zaganiając ich jak owce.
Royce ruszył z pozostałymi w dół skalistego wzgórza i niebawem stanął na błotnistym polu. Chłopcy, otoczeni przez żołnierzy, którzy utworzyli rozległe koło, ustawili się w rzędzie. Z mocno tłukącym się w piersi sercem Royce zastanawiał się, co się dzieje. Nie podobało mu się to.
Nagle długie drewniane kije przecięły powietrze. Żołnierze rzucili po jednym w stronę każdego chłopca. Jeden przeznaczony był dla niego i Royce chwycił go w powietrzu, zastanawiając się, co ich czeka.
Voyt dał krok naprzód ze srogim wyrazem twarzy i zwrócił się do nich.
– Kilka tuzinów was naprzeciw naszej setce – rzekł z szerokim uśmiechem. – Nauczycie się walczyć razem, walczyć jak drużyna. Nauczycie się potrzebować siebie wzajemnie. W Dołach walczyć będziecie sami. Ale by nauczyć się walczyć za siebie, trzeba wpierw nauczyć się walczyć za innych.
Zabrzmiał dźwięk rogu, rozległ się głośny krzyk i nagle tuziny żołnierzy natarły na nich. Royce zebrał siły, gdy żołnierze zbliżali się z ciężkimi drewnianymi mieczami, unosząc je wysoko, by wyrządzić jak największą krzywdę.
Royce bez zastanowienia uniósł kij, by zatrzymać cios. Żołnierz uderzył z taką siłą, że Royce sądził, że złamie go na pół. Broń wytrzymała uderzenie, lecz Royce’owi zadrżały ręce. Siła jego napastnika zaskoczyła go.
W powietrzu rozległo się stukanie drewna o drewno, a Royce blokował jeden cios za drugim. Żołnierz odpychał go w tył. Uniósł kij i zatrzymał cios miecza, nim spadł na jego głowę, po czym usunął się na bok i zablokował inny cios, nim sięgnął jego żeber. Spostrzegł wyrwę, opuścił kij, po czym uniósł go szybkim ruchem i wytrącił miecz z dłoni napastnika. Był zaskoczony, że mu się to udało, i zadowolony z siebie.
Wtem jednak poczuł przeraźliwy ból w plecach i osunął się na kolano, a gdy się obrócił, spostrzegł, że inny żołnierz walnął go w nerkę. Ból był nie do zniesienia.
Nim zdołał zebrać siły, Royce poczuł nagle ogromny ból głowy, gdy żołnierz walnął go po raz drugi.
Padł twarzą w błoto, czując, jak na głowie wyrasta mu guz.
– Wstawaj! – warknął stojący nad nim żołnierz. – Wojownicy się nie poddają.
Pchnął Royce’a butem i chłopak przetoczył się w błocie. Gdy podniósł wzrok, ujrzał, że drewniany miecz zmierza ku jego piersi. Wiedział, że ból będzie nieznośny i że nie ma zbyt wiele czasu.
Nagle zrozumiał, że jeśli ma przetrwać w tym miejscu, musi pokonać swój ból, swoje cierpienie. Musi nauczyć się, jak przetrwać – a nawet walczyć jeszcze lepiej – gdy boli.
Zdeterminowany, zmusił się do walki. Poczuł nagły przypływ wściekłości, determinacji, by nie zostać pobitym tutaj, w tym błocie, bez względu na to, jak zatrważający przeciwnik przed nim stoi, i gdy miecz opadł, chłopak przetoczył się, zamachnął kijem i walnął żołnierza mocno w tył kolan. Cios powalił mężczyznę i Royce patrzył z satysfakcją, jak upada na plecy.
Royce skoczył na nogi, obrócił się i zablokował cios kolejnego żołnierza na chwilę przed tym, jak miał spaść na jego twarz. Dał krok naprzód i dźgnął napastnika kijem w splot słoneczny, a ten osunął się na kolana z jękiem.
Royce, który odzyskał energię, obracał się na wszystkie strony, walcząc o życie, w pełni przebudzony, zdeterminowany, by już więcej nie dać się powalić. Zataczał się od bólu, a ciało pokryte miał guzami i siniakami, lecz był zdecydowany to przezwyciężyć. Trzymając kij obojgiem rąk, zatrzymał potężny cios miecza zmierzający prosto na jego głowę. Następnie odchylił się i kopnął napastnika, odpychając go w tył.
Kolejny żołnierz ruszył na niego od boku i tym razem Royce był w stanie go spostrzec. Nie wiedział, jak się to dzieje, ale w boju jego umiejętności wyostrzały się, jak gdyby władzę nad nim przejmowała jakaś obca moc. Obrócił się i dźgnął mężczyznę kijem, nim ten zdołał się zbliżyć.
Następnie obrócił się i walnął w dłonie kolejnego żołnierza, który opuszczał miecz, i rozbroił go.
Po czym uchylił się przed ciosem zmierzającym na jego głowę, obrócił się wokoło, i zdzielił kolejnego napastnika w plecy.
Royce walczył jak opętany. Poczuł, że rodzi się w nim znajoma energia, której nigdy nie pojmował, lecz którą uczył się władać. Rozeszła się w jego piersi i dłoniach niczym fala ciepła. Rozejrzał się, a wszystko wokoło zwolniło i nabrało ostrości. Widział wszystko w najmniejszych szczegółach. Dźwięki stały się przytłumione i ledwie przez chwilę poczuł, jak gdyby wszechświat istniał jedynie dla niego.
Royce zobaczył, że pozostali chłopcy przegrywają, padają na wszystkie strony. Niektórzy osuwali się na kolana po tym, jak zostali cięci i dźgnięci w brzuch; innym dostało się po plecach. Nawet Rubin i bliźniaki leżeli na ziemi, brzuchami w błocie. Kije już dawno wytrącono im z rąk, a żołnierze bili ich raz za razem. Była to jatka. Próba ognia, a nie żadne ćwiczenia.
Była to brutalna inicjacja.
Z nagłym gniewem zorientował się, że niektórzy chłopcy mogą nawet zginąć od tych razów.
Royce’a ogarnęło oburzenie. To nie było sprawiedliwe. Cała ta wyspa, powód, dla którego tu trafił, nie były sprawiedliwe. Pomstował na niesprawiedliwość wszechświata. Nie zamierzali ich ćwiczyć, zorientował się nagle Royce. Zamierzali ich złamać.
Royce nie zgadzał się na śmierć. Nie w taki sposób.
Wtem poczuł, że coś zaczyna krążyć w jego żyłach – jakaś siła, gniew, pewność. Jego ciało wiedziało, jak się poruszać, choć on nie był tego pewien. Tutaj, w tym zapomnianym miejscu, na krańcu świata, gdy nie pozostało mu nic do stracenia, ta moc przyszła do niego. Royce pozwolił, by go obezwładniła. Pozwolił sobie, po raz pierwszy, by władzę nad nim sprawowało coś, czego nie pojmował.
Raptem wszystko powróciło do dawnej prędkości. Royce zamachnął się z całej siły kijem i wytrącił miecz z dłoni zbliżającego się żołnierza. Żołnierz, znacznie postawniejszy od niego, spojrzał na niego z zaskoczeniem, a Royce machnął kijem w górę i uderzył pod brodą, aż mężczyzna poleciał w tył, na plecy.
Royce uchylił się przed ciosem i wyprostował, plecami odpychając żołnierza w powietrze. Następnie zaczął się obracać raz za razem, przecinając przez gęstwę walczących, atakując zamiast się wycofać. Był niczym lis, przemykając pomiędzy nimi, obracał się i uderzał, uchylał się i dźgał, pozostawiając po sobie pole zaściełane ofiarami. Nikt nie zdołał go choćby dotknąć.
Royce poruszał się niczym wąż w wodzie. Nie pozwolił sobie zatrzymać się ani na chwilę i niebawem niejasno zorientował się, że powalał wszystkich żołnierzy na polu.
Ogarnięty gniewem chłopak poruszał się niby w wirze. Zamachiwał się i uderzał, kopał, skakał, rzucał się w bój w bezmyślnym szale. Poczuł, że staje się jednością z mocą wszechświata. I po raz pierwszy w życiu poczuł się niezwyciężony.
Gdy było już po wszystkim, Royce nie wiedział nawet, co się stało. Stanął w miejscu, oddychając ciężko, i rozejrzał się zaszokowany po teraz już cichym miejscu. Na ziemi dokoła niego leżało niemal stu mężczyzn, żołnierzy, podpierających się na dłoniach i kolanach, w szoku.
Najbardziej jednak Royce’a wytrąciło z równowagi to, w jaki sposób patrzyli na niego. W ich oczach krył się nie tylko szok. Nie tylko podziw.
Patrzyli na niego, jak gdyby był inny.
On także to czuł, czuł, że krąży to w jego żyłach. Nie był jednym z tych chłopców, jednym z tych mężczyzn.
Był inny.
Ale w jaki sposób?
Kim był?