Kitabı oku: «Powrót Smoków », sayfa 13

Yazı tipi:

Kyra, nadal na kolanach, zorientowała się, że ogarnia ją przedziwne uczucie; czuła ciepło, biorące początek ze splotu słonecznego, rozchodzące się coraz dalej. Uczucie było obce, jednak nie broniła się przed nim, czuła że daje jej nieskończoną siłę, która powoli rozchodzi się po jej ciele, płynie żyłami do ramion i nóg. Oprócz siły czuła absolutny spokój i skupienie; rozejrzała się wokół, wydawało się, że czas zupełnie zwolnił. Jednym rzutem oka dojrzała wszystkich wrogich żołnierzy, ich słabe punkty, zobaczyła gdzie najlepiej uderzyć, by zabić każdego z nich.

Nie miała pojęcia co się z nią dzieje–i nic ją to nie obchodziło. Powitała nową moc, która ją zalała i pozwoliła sobie zatonąć całkowicie w słodkim szale, pozwoliła by zrobił z nią co tylko chciał.

Kyra podniosła się na nogi, czując się niepokonana, czując jakby wszyscy wokół poruszali się w zwolnionym tempie. Chwyciła swój kij i rzuciła się w tłum.

Od tej chwili wszystko działo się tak szybko. Poczuła, ja moc wypełnia jej ramiona, kieruje jej ruchami, podpowiada, gdzie uderzać. Zorientowała się, że atakuje wrogów jednego po drugim, że przedziera się w mgnieniu oka przez tłum. Uderzyła jednego z żołnierzy w bok głowy, następnego dźgnęła w krtań; podskoczyła wysoko i oburącz uderzyła pałką dwóch prosto w głowy. Kręciła się z kijem i wywijała nim jak szalona, przedzierając się dalej przez tłum niczym błyskawica. Wokół niej, na prawo i lewo, padali przeciwnicy. Nikt nie był w stanie jej złapać – nikt nie był w stanie jej zatrzymać.

Szczęk jej metalowej pałki, uderzającej o zbroję, wybuchał raz za razem. Wszystko działo się niemożliwie prędko. Po raz pierwszy w życiu czuła się całkowicie zespolona ze wszechświatem; czuła, jakby nie starała się nadawać sprawom biegu – lecz że sama popychana jest we właściwą stronę. Czuła jakby spoglądała na samą siebie gdzieś z wysoka. Nie rozumiała tej nowej mocy, która jednocześnie przerażała ją i wprawiała w euforię.

W mgnieniu oka oczyściła most ze wszystkich Gwardzistów. Zorientowała się, że stoi już na jego drugim końcu, wyprowadza ostatni cios między oczy ostatniego żołnierza.

Kyra zatrzymała się, dysząc ciężko, i nagle czas znów zaczął płynąć swoim tempem. Rozejrzała się wokół i zobaczyła swoje dzieło, była bardziej zaskoczona niż ktokolwiek inny.

Kilkunastu ludzi, których pozostało z całej Gwardii Lorda, po drugiej stronie mostu, spojrzało na nią ze strachem w oczach, obróciło się na pięcie i ruszyło pędem, potykając się w śniegu.

Dał się słyszeć krzyk, gdy ojciec Kyry poprowadził pogoń. Dopadli ich i zabili, tnąc na lewo i prawo, aż nie pozostał nikt żywy.

Zadęto w róg. Bitwa była zakończona.

Wszyscy ludzie ojca, wszyscy mieszkańcy osady zatrzymali się tam, gdzie stali, oszołomieni, dochodziło do nich właśnie, że osiągnęli coś niemożliwego. Jednak, o dziwo, nikt nie wybuchał radosnym entuzjazmem, jak można było oczekiwać po takim zwycięstwie; nikt nie wiwatował, ludzie nie padali sobie w ramiona i nie krzyczeli radośnie. W powietrzu wisiała ciężka cisza, nastroje wydawały się ponure; ludzie stracili dziś wielu bliskich, ich ciała rozesłane po ziemi, być może to zatrzymało radość.

Jednak Kyra wiedziała, że było w tym coś więcej. Nie tylko to było powodem ciszy. Powodem, wiedziała doskonale, była ona.

Wszystkie oczy z pola bitwy zwróciły się w jej kierunku. Nawet Leo spojrzał na nią, a strach czaił się w jego oczach, jakby już jej nie poznawał.

Kyra stała bez ruchu, wciąż dysząc ciężko, z rozognionymi policzkami, i czuła wszystkie te spojrzenia na sobie.  Patrzyli na nią w zadziwieniu – lecz także z podejrzliwością. Patrzyli na nią, jak na obcego pośród swoich. I wszyscy, wiedziała doskonale, zadawali sobie to samo pytanie. Pytanie, które jej także nie dawało spokoju, które przerażało ją bardziej, niż cokolwiek innego:

Kim tak naprawdę była?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Upchnięty ciasno pomiędzy resztę chłopców, Alec zasypiał i budził się na przemian. Śnił krótkie, niespokojne sny. Zdawało mu się, że upychają go wraz z innymi chłopakami do trumny i zamykają z trzaskiem wieko.

Obudził się przerażony, dysząc ciężko. Zdał sobie sprawę, że nadal stoi na wozie. Zatrzymywali się jeszcze wiele razy i coraz więcej chłopaków lądowało w coraz ciaśniej zapchanej klatce, umieszczonej na kolebiącym się wozie. Jechali już drugi dzień, pod górkę i z góry, wjeżdżając i wyjeżdżając z lasu. Od czasu ostatniej bójki, Alec cały czas stał, czując się w tej pozycji bezpieczniej. Plecy dawały mu się we znaki, ale nie dbał o to. Łatwiej było mu się zdrzemnąć na stojąco, zwłaszcza z Marco przy swym boku. Chłopcy, którzy ich zaatakowali, wycofali na drugą stronę wozu, teraz jednak już nikt nikomu nie ufał.

Szarpanie wozu tak głęboko wbiło się w głowę Aleca, że zapomniał jak to jest stać na nieruchomej ziemi. Pomyślał o Ashtonie i pocieszył się faktem, że przynajmniej jego brat nie stał tu zamiast niego. Sprawiło to, że poczuł sens tego, co się stało. Ta myśl dawała mu siłę, by wytrwać.

Cienie wydłużały się, jednak ich podróż zdawała się nie mieć końca. Alec zaczynał tracić nadzieję, czuł jakby mieli nigdy nie dotrzeć do Płomieni.

Mijało coraz więcej czasu. Zdążył zdrzemnąć się kilkukrotnie, zanim ze snu wyrwało go szturchnięcie w żebra. Otworzył oczy, by zobaczyć Marco wskazującego coś głową.

Alec poczuł falę podniecenia przechodzącą przez tłum chłopaków. Wszyscy wyprostowali się i zaczęli kręcić się niespokojnie, wyglądając przez żelazne graty. Alec także obrócił się i próbował wyjrzeć na zewnątrz, jednak nie dostrzegł niczego przez gęsty tłum ciał.

– Musisz to zobaczyć – powiedział Marco, wyglądając na zewnątrz.

Marco przesunął się tak, by Alec mógł zerknąć przez kraty. Tego, co zobaczył, nie zapomni do końca życia.

Płomienie.

Alec słuchał opowieści o Płomieniach przez całe życie, lecz nigdy nie wyobrażał sobie, że istnieją naprawdę. To była jedna z tych rzeczy, których nie sposób było sobie wyobrazić. Jak płomienie mogłyby sięgać nieba? Jak mogły palić się od zawsze?

Lecz teraz, gdy zobaczył je po raz pierwszy na własne oczy, zdał sobie sprawę z tego, że to wszystko prawda. Widok zapierał dech w piersiach. Były tam, na horyzoncie, Płomienie, bijące wysoko, jak głosiła legenda, po same chmury, tak gęste, że nie widział ich końca. Słyszał ich trzask i czuł ich żar, nawet z takiej odległości. Wzbudzały jednocześnie szacunek i przerażenie.

Na lewo i prawo od płomieni Alec widział obozowiska setek żołnierzy, chłopców i mężczyzn, stojących na straży. Na horyzoncie, przy końcu drogi, zobaczył czarną, kamienną wieżę, wokół której stało kilka innych budynków. Tam znajdowało się pewnie centrum dowodzenia.

– Wygląda na to, że dojechaliśmy do naszego nowego domu – zauważył Marco.

Alec zobaczył rzędy brudnych baraków, wypchanych chłopakami umorusanymi popiołem. W żołądku urosła mu gula. Dotarło do niego, że wejrzał właśnie w ich żałosną przyszłość, w piekło, które miało stać się ich losem.

*

Alec spiął się cały, gdy Pandezyjscy poganiacze wyciągnęli go z wozu i rzucili, wraz z innymi chłopcami, na twardą ziemię. Natychmiast na jego plecach wylądowali kolejni. Ledwo był w stanie zaczerpnąć powietrza; zaskoczyło go jak twarda była ziemia – i że przykrywał ją śnieg. Nie był przyzwyczajony do północnowschodniej pogody, natychmiast zrozumiał, że jego lekkie ubranie na niewiele się tu przyda. W Soli, chociaż wioska ta leżała zaledwie kilka dni konno na południe, ziemia była miękka, pokryta zielonym mchem, o bujnej roślinności; nigdy nie padał tam śnieg, a powietrze pachniało kwiatami. Tutaj ziemia była zimna i twarda, bez życia – a powietrze pachniało spalenizną.

Alec wydostał się z plątaniny ciał. Ledwie zdołał stanąć na nogi, gdy ktoś pchnął go w plecy. Potknął się i prawie padł jak długi. Obrócił głowę i zobaczył za sobą poganiacza, szturchającego wszystkich chłopców niczym bydło, kierując ich w stronę baraków.

Za sobą ujrzał, jak z wozu zrzucają kolejnych chłopaków; ku swemu przerażeniu zorientował się, że kilku z nich było już martwych. Sam był zaskoczony, że zdołał przetrwać tą podróż, zważywszy na warunki, w jakich ich wieźli. Każda kość w jego ciele zdawała się być obolała, stawy miał zesztywniałe. W całym swoim życiu nie był równie wyczerpany. Czuł się tak, jakby nie spał od miesięcy, jakby właśnie dotarł na sam koniec świata.

Trzask ognia wypełnił ciszę. Alec spojrzał przed siebie i jakieś sto metrów dalej ujrzał Płomienie. Z każdym krokiem stawały się one coraz wyższe i potężniejsze. Z bliska wyglądały oszałamiająco. Ich ciepło rozgrzewało przyjemnie zziębnięte ciało Aleca. Ciężko było mu jednak wyobrazić sobie, jak gorąco musi być tam, gdzie rozstawione były patrole – nie dalej niż dwadzieścia metrów od ściany ognia. Zauważył, że żołnierze nosili specjalne zbroje, a mimo to niektórzy leżeli na ziemi, nieprzytomni.

– Przyjrzyj się płomieniom, szczylu – doszedł go złowrogi głos.

Alec obrócił się i zobaczył chłopaka, z którym bił się w wozie. Jego koleżka stał obok, krzywiąc się w uśmiechu.

– Gdy wreszcie wsadzę ci w nie łeb – własna matka nawet cię nie pozna. I spalę ci łapy, zostaną ci tylko zwęglone kikuty. Więc ciesz się nimi, póki możesz.

Zaśmiał się, niskim, diabolicznym śmiechem.

Alec spojrzał na niego be strachu, Marco stał u jego boku.

– Nie dałeś mi rady na wozie – odpowiedział – to i teraz nie dasz rady.

Chłopak zachichotał.

– Już nie jesteśmy na wozie, smarku – powiedział – Dziś śpimy jeden obok drugiego. Te baraki należą do nas. Każdej nocy pod jednym dachem. Teraz się policzymy. A ja przecież mam czas. Może dziś, a może jutro–prędzej czy później, kiedy najmniej będziesz się spodziewać, smacznie śpiąc, wtedy cię dorwiemy. Obudzisz się z łbem w tych płomieniach. Cóż… słodkich snów – roześmiał się na koniec.

– Taki z ciebie chojrak? – powiedział Marco – To na co czekasz? No dawaj, spróbuj szczęścia.

Alec widział, że chłopak zawahał się, zerkając w stronę Pandezjańskich poganiaczy.

– Przyjdzie na to czas – odpowiedział.

Po czym zniknął w tłumie.

– Nie martw się – powiedział Marco – Gdy będziesz spał, ja będę czuwał i odwrotnie. Jeśli ten śmieć ośmieli się zbliżyć, gorzko tego pożałuje.

Alec kiwnął głową z wdzięcznością, przyglądając się barakom. Byli kilka metrów od zatłoczonego wejścia, jednak stąd dało się poczuć smród potu buchający z budynku. Aż nim wstrząsnęło, gdy został wepchnięty do środka.

Starał się przyzwyczaić oczy do mrocznego wnętrza, oświetlonego jedynie przez słabe światło wpadające przez kilka umieszczonych wysoko okien. Spojrzał na klepisko pod stopami i natychmiast doszedł do wniosku, że powóz, jakkolwiek straszny by nie był, i tak był lepszy od tego miejsca. Ujrzał rzędy podejrzanych, wrogich twarzy. Widać było tylko oczy błyskające na boki, przyglądające się mu, oceniające. Zaczęli pokrzykiwać i pohukiwać, jasne było, że chcą przestraszyć nowych, oznaczyć swoje terytorium, całe baraki wypełniły się głosami.

– Świeża krew! – krzyknął jeden.

– Mięso armatnie rzucają w Płomienie! – wrzasnął kolejny.

Alec czuł coraz głębszy lęk, gdy wpychano ich do pomieszczenia. Wreszcie zatrzymał się, wraz z Marco, przed wolnym spłachetkiem słomy na ziemi–by chwilę później znowu ktoś go popchnął.

– To moje miejsce, smarkaczu.

Odwrócił się i spojrzał w oczy starszemu rekrutowi, który w ręku miał sztylet.

– Chyba nie chcesz, bym poderżnął ci gardło – ostrzegł go.

Marko dał krok w jego kierunku.

– Weź sobie tą swoją słomę – powiedział – I tak cuchnie.

Oboje obrócili się i poszli dalej w głąb baraków, aż wreszcie, w najdalszym kącie, Alec znalazł niewielki skrawek słomy leżący głęboko w cieniu. Nikogo nie było w pobliżu, siedli więc razem, obok siebie, opierając plecy o ścianę.

Alec w końcu odetchnął z ulgą; tak dobrze było w końcu dać odpocząć obolałym nogom, posiedzieć trochę w bezruchu. Czuł się bezpiecznie, oparty o ścianę, w samym rogu, tu nikt go nie zaskoczy, widział stąd cały pokój. Wokół tłoczyły się setki rekrutów, wszyscy kłócili się. Z każdą chwilą zbierało się ich tu coraz więcej. Zobaczył także kilku wyciąganych na zewnątrz za nogi, byli martwi. To było piekło.

– Nie martwcie się, będzie jeszcze gorzej – usłyszał głos.

Alec odwrócił się i zobaczył rekruta leżącego w cieniu, kilka metrów od nich. Nie zauważył go wcześniej. Leżał na plecach, z rękami pod głową, z oczyma wbitymi w sufit. Żuł źdźbło trawy, mówił niskim, zmęczonym głosem.

– Najpewniej zabije was głód – chłopak dodał niewesoło – Mniej więcej połowa chłopaków umiera z głodu. Choroby zabijają prawie całą resztę. A jak nie to, dorwie was inny rekrut. Pobijecie się o kromkę chleba–a może zupełnie bez powodu. Może nie spodoba mu się twój chód albo twoja twarz. Może będziesz mu kogoś przypominał. Albo po prostu z czystej nienawiści, właściwie bez powodu. To często się tu zdarza.

Chłopak westchnął.

– A jeśli nie – dodał – załatwią was płomienie. Może nie przy pierwszym czy drugim patrolu. Ale trolle przedzierają się w najmniej oczekiwanym momencie, zwykle całe płoną, zawsze chcą zabijać. Nie mają nic do stracenia, wyskakują jak spod ziemi. Widziałem jednego nie dalej jak wczoraj, rzucił się chłopakowi do gardła z zębami zanim ktokolwiek zdążył zareagować.

Alec wymienił spojrzenie z Marco, obaj zastanawiali się, co ich czeka.

– Tak – dodał chłopak – Nie widziałem jeszcze, by jeden z nas przeżył dłużej jak miesiąc służby.

– Ty nadal tu jesteś – zauważył Marco.

Chłopak wyszczerzył się, żując swoje źdźbło trawy, nadal patrząc w sufit.

– Tylko dlatego, że nauczyłem się jak przetrwać – odpowiedział.

– Jak długo już tu jesteś? – spytał Alec.

– Dwa miesiące – padła odpowiedź – Najdłużej ze wszystkich.

Alec sapnął, zszokowany. Dwa miesiące, a przetrwał najdłużej. To naprawdę jest fabryka śmierci. Zaczął zastanawiać się, czy przyjeżdżanie tu nie było błędem; może powinien był po prostu rzucić się z pięściami na Pandezyjczyków, gdy przybyli do Soli i umrzeć szybką, prostą śmiercią w domu. Zaczął myśleć o ucieczce; w końcu jego brat został ocalony – co miałby zyskać zostając tu dłużej?

Alec zaczął patrzyć po ścianach, oglądać okna i drzwi, liczyć strażników i obmyślać plan.

– Tylko tak dalej – powiedział chłopak, nadal wpatrując się w sufit, a jednocześnie obserwując go dokładnie – Zajmij się ucieczką. Myśl o czymkolwiek, tylko nie o tym miejscu. To klucz to przetrwania.

Alec zarumienił się, zawstydzony faktem, że chłopak tak łatwo odgadł jego myśli. Jak mógł tego dokonać nawet w takim mroku?

– Jednak nie próbujcie naprawdę uciekać – powiedział – Nie powiem wam ilu z nas co dzień próbuje, i ginie. Lepiej być zabitym, niż umierać w ten sposób.

– W jaki sposób? – spytał Marco – Biorą cię na tortury?

Chłopak potrząsnął głową.

– Gorzej – odpowiedział – Puszczają cię wolno.

Alec wpatrzył się w niego, nic nie rozumiejąc.

– Co masz na myśli? – spytał.

– Dobrze wybrali to miejsce – wyjaśnił – Lasy pełne są tu śmierci. Dzikie bestie, trolle–wszystko czego potrzeba. Nikt tego nie przetrwa.

Chłopak wyszczerzył się i spojrzał na nich po raz pierwszy.

– Witajcie, przyjaciele – powiedział z szerokim uśmiechem – witajcie w Płomieniach.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Kyra szła krętymi uliczkami Volis, skrzypiąc butami po śniegu, zupełnie oszołomiona swoją pierwszą bitwą. To wszystko wydarzyło się tak szybko, było bardziej krwawe i intensywne niż kiedykolwiek mogłaby sobie wyobrazić. Zginęli ludzie–dobrzy ludzie–ludzie, których znała przez całe życie, w straszny i bolesny sposób. Ojcowie, bracia i mężowie leżeli teraz martwi w śniegu, ich ciałami zasłana była ziemia przed wrotami warowni. Zmarznięta ziemia była zbyt twarda, by mogli ich pochować.

Zamknęła oczy i starała się pozbyć tych obrazów z głowy.

To było wspaniałe zwycięstwo, jednak nauczyło ją pokory, sprawiło, że zrozumiała czym jest prawdziwa bitwa, jak kruche może być ludzkie życie. Zobaczyła, jak łatwo ludzie mogą zginąć – i jak łatwo odebrać komuś życie; świadomość obu była równie przerażająca.

Od zawsze chciała zostać wielkim wojownikiem; jednak teraz wiedziała, jaką cenę będzie musiała za to zapłacić. Chwała była tym, do czego dążyła, jednak zaczynała rozumieć, że to wszystko nie jest takie proste. Chwała to nie łupy wojenne, nie coś, co można chwycić, coś co można powiesić na ścianie. A jednak ludzie dążyli do chwały. Czym więc była ta osławiona chwała? Teraz, gdy bitwa została zakończona, gdzie podziała się ta chwała?

Co więcej, wydarzenia tego dnia zmusiły Kyrę, by zastanowiła się nad sobą, jej tajemniczą mocą, która przybyła znikąd i zniknęła równie prędko. Próbowała przywołać ją na powrót, jednak bez rezultatu. Co to takiego było? Skąd się wzięło? Kyra nie lubiła rzeczy, których nie rozumiała, których nie była w stanie kontrolować. Zdecydowanie wołałaby być mniej potężna, ale rozumieć skąd pochodzą jej umiejętności.

Gdy tak przechadzała się ulicami, była zaskoczona reakcją mieszkańców. Oczekiwała, że po bitwie będą pełni paniki, że będą zabijać deskami okna czy przygotowywać się do ewakuacji warowni. Bądź co bądź, wielu Gwardzistów zginęło, na pewno prędzej czy później doczekają się zemsty Pandezji. Przybędzie po nich wielka i straszliwa armia; może jutro, może pojutrze, albo za tydzień – pewnym jednak było, że przybędą. Wszyscy tutaj byli żywymi trupami. Jak to się działo, że nie wydawali się przerażeni?

Ku swemu zdziwieniu, gdy spotykała ludzi, nie czuła w nich strachu. Wręcz przeciwnie, widziała radosnych ludzi, pełnych energii i życia; widziała ludzi, którzy zrzucili kajdany. Gdziekolwiek nie spojrzała, widziała gwar i krzątaninę, wszyscy poklepywali się po plecach, świętowali–i przygotowywali się. Ostrzyli broń, wzmacniali bramy, usypywali kamienne wały, robili zapasy pożywienia, prace wykonując prędko i chętnie. Volisianie, idąc za przykładem jej ojca, mieli żelazną wolę. Nie było łatwo ich zniechęcić, wydawało się nawet, że nie mogą się doczekać kolejnej konfrontacji, jakakolwiek nie byłaby jej cena, jakkolwiek małe nie byłyby ich szanse.

Przyglądając się swoim ludziom, Kyra zauważyła coś jeszcze, coś co sprawiło, że poczuła się nieswojo: że patrzyli na nią inaczej. Jasne było, że wieści o tym co zrobiła rozniosły się już, i wciąż za plecami słyszała ludzkie szepty. Patrzyli na nią jak gdyby nie pochodziła stąd, ci ludzie, których znała i kochała przez całe życie. To sprawiło, że poczuła się tu obca, że zaczęła zastanawiać się, gdzie znajduje się jej prawdziwy dom. I, co najważniejsze, co za sekret skrywał przed nią ojciec.

Kyra podeszła do grubych murów warownych i weszła na kamienne schody. Leo szedł zaraz za nią, razem wspinali się na blanki. Minęła żołnierzy ojca, trzymających straż co jakieś dziesięć metrów, doskonale widziała, że oni także patrzyli na nią inaczej, jakby z szacunkiem. Te spojrzenia sprawiły, że wszystko wydało się jej warte swej ceny.

Kyra skręciła za róg i w oddali zobaczyła tego, kogo szukała: swego ojca. Stał na barbakanie, nad półokrągło sklepioną bramą. Podpierał się pod boki, otoczony kilkoma ze swych żołnierzy i rozglądał się po ośnieżonej okolicy. Wicher wiał mu w twarz, jednak on zdawał się zupełnie tego nie zauważać – tak, jak i świeżych ran zdobytych w boju.

Zwrócił się ku niej, gdy podeszła i skinął na swoich ludzi. Odeszli, zostawiając ich samych.

Leo podbiegł bliżej i polizał go po ręce, ojciec pogłaskał go po łbie.

Kyra stała tak przez chwilę, sam na sam z ojcem, nie wiedząc co powiedzieć. Odpowiedział spojrzeniem, a twarz miał spokojną. Nie była w stanie powiedzieć, czy jest na nią zły, czy jest z niej dumny, może jedno i drugie. Był skomplikowanym mężczyzną, nawet w spokojnych czasach – a tym bardziej teraz. Jego rysy były twarde, przypominały zbocze pobliskiej góry, skórę miał bladą niczym świeży śnieg, wyglądał niczym kawałek prastarego kamienia, z którego pobudowano Volis. On i jego warownia wycięci byli z tego samego materiału.

Odwrócił się i z powrotem spojrzał po okolicy, ona stanęła przy jego boku, także spoglądając w dal. Podzielili między siebie tą ciszę, przerywaną tylko podmuchami wiatru; czekała aż odezwie się pierwszy.

– Do tej pory sądziłem, że nasze bezpieczeństwo, nasze życie, jest bardziej istotne niż wolność – powiedział wreszcie dudniącym głosem – Dziś zdałem sobie sprawę, że byłem w błędzie. Nauczyłaś mnie tego, co zdążyłem zapomnieć: że wolność, i honor, są ważniejsze niż wszystko inne.

Uśmiechnął się spoglądając na nią, poczuła ulgę widząc ciepło w jego oczach.

– Ofiarowałaś mi wspaniały dar – powiedział – Przypomniałaś mi, co znaczy honor.

Ona również uśmiechnęła się, wzruszona jego słowami, czując ulgę, że nie gniewa się na nią, czując, że mur pomiędzy nimi został obalony.

– To trudne, widzieć jak umierają ludzie – kontynuował zamyślony, z powrotem posyłając spojrzenie gdzieś w dal – Nawet dla mnie.

Zapadła długa cisza, Kyra była ciekawa, czy wspomni o tym, co się stało; wydawało jej się, że chciałby o tym porozmawiać. Sama chciała rozpocząć, lecz nie wiedziała jak.

– Jestem inna, ojcze, prawda? – spytała wreszcie, miękkim głosem, bojąc się odpowiedzi.

Wciąż wpatrywał się w horyzont, nieprzenikniony. Wreszcie jednak skinął lekko głową.

– To z powodu mojej matki, prawda? – pytała dalej – Kim ona była? Czy w ogóle jestem twoją córką?

Odwrócił się i spojrzał na nią oczyma pełnymi smutku i dziwnej nostalgii, której nie zrozumiała w pełni.

– Na te pytania przyjdzie jeszcze czas – powiedział – Kiedy będziesz gotowa.

– Już jestem gotowa – nalegała.

Potrząsnął tylko głową.

– Jeszcze wiele musisz się dowiedzieć, Kyro. Jest tyle sekretów, które przed tobą skrywałem – powiedział, jego głos ciężki od wyrzutów sumienia – Nie chciałem tego, jednak musiałem, by cię chronić. Ale nadchodzi czas, byś dowiedziała się wszystkiego, dowiedziała się kim naprawdę jesteś.

Stała porażona, z walącym w piersi sercem,. Mino ogromnego strachu, wiedziała, że musi wreszcie poznać prawdę.

– Sądziłem, że będę potrafił cię wychować – westchnął – Ostrzegali mnie, że ten dzień nadejdzie, ja jednak nie wierzyłem. Aż do dzisiaj, aż zobaczyłem, do czego jesteś zdolna. Twoja moc… przerasta mnie całkowicie.

Zmarszczyła czoło, zmieszana.

– Nic nie rozumiem, ojcze – powiedziała.

Jego twarz stężała, jakby coś postanowił.

– Czas, byś stąd odeszła – powiedział, jego głos przepełniony determinacją. Takiego tonu używał, gdy miał w zanadrzu jakiś plan – Musisz jak najszybciej opuścić Volis i odnaleźć swojego wuja, brata twojej matki. Akisa. W Wieży Ur.

– W Wieży Ur? – powtórzyła zaskoczona – Więc mój wuj jest Obserwatorem?

Ojciec potrząsnął głową.

– Czymś więcej. Tylko on zdoła cię wyszkolić – i tylko on będzie w stanie ujawnić przed tobą sekret twego pochodzenia.

Chociaż chciała poznać prawdę o sobie, perspektywa opuszczenia Volis napawała ją lękiem.

– Nie chcę odchodzić – powiedziała – Chcę być tutaj, z tobą. Szczególnie teraz, w takiej sytuacji.

Westchnął.

– Niestety, to czego chcemy, przestało mieć znaczenie – powiedział – Tu nie chodzi o ciebie czy o mnie. Chodzi o Escalon–cały Escalon. Los naszej krainy leży w twoich rękach. Nie rozumiesz, Kyro? – powiedział, zwracając się w jej kierunku – Chodzi o ciebie. To ty wyprowadzisz nasz lud z mroku nocy.

Zamrugała zaskoczona, nie wierząc w jego słowa.

– Jak? – spytała – Jak to możliwe?

On jednak zamilkł, nie odpowiedziawszy na pytanie.

– Nie mogę cię opuścić, ojcze – błagała – Nie opuszczę cię. Nie teraz.

Spojrzał w dal, ze smutkiem w oczach.

– W przeciągu dwóch tygodni wszystko co widzisz zostanie zniszczone. Nie ma dla nas nadziei. Musisz uciekać dopóki możesz. Jesteś naszą jedyną nadzieją–to, że umrzesz tutaj, razem z nami, nic nie zmieni.

Kyrę boleśnie zakłuły te słowa. Nie mogła po prostu uciekać, gdy jej lud ginął.

– Wrócą tu, prawda? – spytała.

To nawet nie było pytanie.

– Wrócą – odpowiedział – Spadną na Volis niczym plaga szarańczy. Wszystko co znałaś i kochałaś wkrótce przepadnie.

Ta odpowiedź sprawiła, że aż ją zemdliło. Poznała jednak prawdę, i za to była niezwykle wdzięczna.

– Co ze stolicą? – spytała – Co ze starym Królem? Nie mógłbyś udać się do Andros i wskrzesić starą armię, bronić się?

Potrząsnął głową.

– Król już raz się poddał – powiedział z tęsknotą w głosie – Czas walki już minął. Andros jest teraz pod rządami polityków, nie żołnierzy, nie można tam zaufać nikomu.

– Na pewno jednak staną w obronie Escalonu, nawet jeśli nie Volis – nalegała.

– Volis to tylko jedna z warowni – powiedział – Od jednej mogą się odwrócić. Nasze dzisiejsze zwycięstwo, nawet tak wspaniałe, jest zbyt małe, by ryzykowali skórą za Escalon.

Obydwoje zamilkli i spojrzeli w stronę horyzontu, Kyra zastanawiała się nad słowami ojca.

– Boisz się? – spytała.

– Dobry przywódca musi znać strach – odpowiedział – Strach wyostrza nam zmysły i pomaga przygotować się na najgorsze. Jednak nie śmierci się boję–tylko umierania na nic.

Stali obok siebie, patrząc w niebo, wreszcie Kyra zobaczyła głęboką prawdę w jego słowach. Zapadła długa, kojąca cisza.

Wreszcie ojciec zwrócił się do niej.

– Gdzie teraz jest twój smok? – spytał, by nagle obrócić się i odejść, jak czasem miał w zwyczaju.

Kyra, zostawiona samej sobie, stała tam, spoglądając na horyzont; co dziwne, sama też o tym myślała. Niebo zasnute było grubą warstwą skłębionych chmur. Wciąż miała nadzieję, że usłyszy ryk i zobaczy skrzydła wyłaniające się zza obłoków.

Nic takiego się jednak nie stało. Tylko pustka, i cisza, i wiszące w powietrzu pytanie ojca:

Gdzie teraz jest twój smok?