Kitabı oku: «Powrót Smoków », sayfa 14

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Aleca obudził solidny kopniak w żebra. Otworzył oczy, wycieńczony i skołowany, próbował zorientować się, gdzie jest. Wyciągnął z ust źdźbła słomy. Przypomniał sobie: baraki. Większość nocy nie spał, trzymając wartę. Noc pełna była odgłosów bójek między chłopakami, którzy podkradali się w ciemności i pokrzykiwali wyzywająco. Widział jak kilku chłopców wyciągają na zewnątrz, nogami do przodu, martwych–uprzednio doszczętnie ograbiając je ze wszystkiego, co przydatne.

Alec znów poczuł kopniaka, tym razem jednak przetoczył się na bok, przytomny i gotowy na wszystko. Spojrzał w górę, starając się dojrzeć coś w ciemnościach. Spodziewał się innego chłopaka, jednak zaskoczony stwierdził, że stoi nad nim dwóch pandezjańskich żołnierzy. Budzili kopniakami wszystkich chłopców w tym rzędzie, szarpiąc ich i stawiając na nogi. Alec poczuł twarde dłonie chwytające go pod pachami, stawiające go siłą do pionu i kuksańcami wyganiające z baraków.

– O co chodzi? Co się dzieje? – wymamrotał, wciąż nie będąc pewien czy nie śni.

– Czas na służbę – warknął na niego żołnierz – Nie jesteś tu na wakacjach, chłopcze.

Alec zastanawiał się, kiedy po raz pierwszy zostanie wysłany na patrol, do głowy mu jednak nie przyszło, że będzie to środek nocy, i to tak prędko po tak długiej podróży. Ledwie przebierał nogami, oszołomiony ze zmęczenia, zastanawiając się, czy starczy mu sił, by wytrzymać. Odkąd dotarli na miejsce, nie dostał nic to jedzenia, a wciąż był słaby i zmęczony długą jazdą.

Chłopak przed nim padł na ziemię, może z głodu albo wycieńczenia, nieważne–żołnierze zaraz doskoczyli do niego, kopiąc wściekle, aż zupełnie przestał się ruszać. Zostawili go tam, na zmarzniętej ziemi, martwego, po czym ruszyli w dalszą drogę.

Do Aleca szybko dotarło, że nie chce skończyć jak ten chłopak, wziął się więc w garść i wymusił w sobie stan pełnej gotowości. Dołączył do niego Marco.

– Wyspany za wszystkie czasy? – spytał z krzywym uśmiechem.

Alec potrząsnął głową ponuro.

– Nie martw się – powiedział Marco – Wyśpimy się po śmierci–na którą nie będziemy musieli długo czekać.

Gdy wyszli zza zakrętu, Alec zobaczył Płomienie, niewiele więcej jak pięćdziesiąt metrów dalej, oślepiły go na chwilę, a ich żar z takiej odległości był straszliwy.

– Jeśli przejdzie przez nie troll, zabijcie go – krzyknął żołnierz Imperium – Poza tym nie pozabijajcie się nawzajem. Przynajmniej do rana. Zależy nam, by to miejsce było dobrze strzeżone.

Alec poczuł ostatnie szturchnięcie, po czym jego grupa została zostawiona samym sobie w pobliżu Płomieni. Żołnierze odwrócili się i odmaszerowali. Zastanawiał się dlaczego sądzili, że będą trzymali straż, a nie po prostu uciekną–gdy jednak odwrócił się, wszędzie wokół zobaczył wieże strażnicze, a na nich wartowników uzbrojonych w kusze, każdy z palcem na spuście, czekali tylko aż któryś z chłopców spróbuje uciec.

Alec stał tam, zastanawiając się jak miałby trzymać porządnie straż, bez broni czy zbroi. Spojrzał na resztę chłopaków i zobaczył, że kilku z nich ma miecze.

– Skąd je macie? – krzyknął do najbliższego z nich.

– Gdy inny chłopak umrze, weź jego broń – odkrzyknął – Tylko spiesz się, kto pierwszy ten lepszy.

Marco zmarszczył brwi.

– Jak sobie to wyobrażają, mamy trzymać straż bez broni? – spytał.

Jeden z chłopaków, z twarzą czarną od sadzy zachichotał.

– Żółtodzioby nie dostają broni – powiedział – Sądzą, że i tak zginiecie. Ale jeśli uda wam się przetrwać kilka nocy, znajdziecie sposób, by zdobyć broń.

Alec zapatrzył się w Płomienie, trzaskające wściekle, ich żar palił go w twarz. Starał się nie myśleć o tym, co znajduje się po drugiej stronie, co czeka tylko, by przedrzeć się na ich terytorium.

– W takim razie, jak mamy sobie poradzić – spytał – jeśli teraz zobaczymy trolla?

Jeden z chłopaków zaśmiał się.

– Zabijcie go gołymi rękami! – krzyknął – Macie szansę przeżyć–choć w sumie niewielką. Pewnie będzie płonął, więc spłoniecie razem z nim.

Reszta chłopaków odwróciła się i rozeszła po okolicy, udając się każdy na swój posterunek. Alec zerknął tylko w Płomienie, załamany.

– Zostawiają nas tu na śmierć – powiedział do Marco.

Marco stał jakieś dziesięć metrów dalej, wpatrując się w Płomienie. Wyglądał na odartego ze złudzeń.

– Straż u Płomieni była kiedyś szlachetnym zajęciem – powiedział ponurym głosem – Przed najazdem Pandezji. Strażnicy byli poważani, dobrze uzbrojeni i wyekwipowani. To dlatego zgłosiłem się na ochotnika. Ale teraz… to zupełnie co innego. Pandezjanie nie chcą, by trolle przechodziły na naszą stronę–ale nie chcą też ryzykować życia własnych ludzi. Chcą byśmy sami trzymali straż–więc zostawiają nas tu na śmierć.

– Może powinniśmy ich przepuszczać – powiedział Alec – I pozwolić im zabić ich wszystkich.

– Moglibyśmy – powiedział Marco – Ale napadali by na Escalon i zabijali także nasze rodziny.

Zamilkli, wpatrując się w Płomienie. Alec nie wiedział, ile czasu upłynęło. Nie mógł odpędzić od siebie myśli, że właśnie patrzy śmierci prosto w oczy. Co robiła teraz jego rodzina? – zapytał samego siebie. Czy myśleli o nim? Czy w ogóle obchodził ich jego los?

Zorientował się, że tonie w tych mrocznych myślach, wiedział, że musi odpędzić je od siebie. Zmusił się, by odwrócić wzrok i spojrzeć przez ramię, na ciemny las. Knieja była mroczna i złowieszcza, jednak wartownicy na wieżach nie zerkali na nią nawet przez chwilę. Ich spojrzenia przesuwały się tylko po rekrutach i ścianie Płomieni.

– Boją się sami trzymać straż – zauważył Alec, spoglądając na żołnierzy – Ale nie chcą, byśmy odeszli. Tchórze.

Ledwie zdołał wypowiedzieć te słowa, gdy poczuł przeszywający ból pleców, który sprawił, że poleciał do przodu. Zanim zorientował się, co się dzieje, leżał już twarzą w ziemi.

Koło ucha odezwał się znajomy, złowieszczy głoś:

– Mówiłem, że cię znajdę, dzieciaku.

Zanim zdążył zareagować, poczuł, że twarde dłonie łapią go od tyłu i wleką przed siebie, w stronę Płomieni. Było ich dwóch – chłopak z wozu i jego kompan – Alec szarpał się ze wszystkich sił, lecz na nic się to zdawało. Trzymali go mocno i wlekli bliżej i bliżej, aż na twarzy poczuł nieznośny żar Płomieni.

Alec usłyszał szamotaninę i spojrzał w bok, z zaskoczeniem zobaczył, że skuli Marco łańcuchami, dwóch innych chłopaków pochwyciło go od tyłu i przytrzymywało w miejscu. Dobrze to zaplanowali. Naprawdę chcieli ich zabić.

Alec szarpał się, lecz nie mógł znaleźć oparcia. Ciągnęli go coraz bliżej ku Płomieniom. Byli zaledwie pięć metrów od nich, a żar był tak intensywny, że sprawiał ból, jakby jego twarz miała stopić się jak wosk. Wiedział, że jeszcze trochę, a będzie okaleczony na zawsze–jeśli w ogóle przeżyje.

Alec kopał jak oszalały, jednak trzymali go tak mocno, że nie był w stanie się wyrwać.

– NIE! – wrzasnął.

– Wreszcie dostaniesz za swoje – głos syknął mu do ucha.

Nagle rozległ się straszliwy wrzask, Alec w zaskoczeniu zorientował się, że nie dochodzi z jego ust. Chwyt na jego rękach rozluźnił się, więc natychmiast odsunął się od Płomieni. W tej samej chwili zobaczył błysk światła. Niczym sparaliżowany patrzył, jak jakiś stwór wypada ze ściany ognia, cały płonąc i ląduje na chłopaku stojącym obok, przygniatając go do ziemi.

Troll, wciąż płonąc, przetoczył się po ziemi i zatopił kły w szyi chłopaka. Ten zdołał tylko wrzasnąć i już nie żył.

Troll odwrócił się i rozejrzał w szale, jego oczy, wielkie i czerwone, napotkały wzrok Aleca. Ogarnęło go przerażenie. Stwór płonął i dyszał z rozwartą paszczą, jego długie kły umazane były we krwi, zdawał się pożądać kolejnej ofiary, niczym dzika bestia.

Alec stał bez ruchu, sparaliżowany strachem, nie mogąc się nawet ruszyć.

Drugi chłopak rzucił się do ucieczki, troll zaś, widząc ruch, obrócił się, i sięgnął łapami w jego kierunku, zalewając Aleca falą ulgi. Doskoczył do niego i obalił go na ziemię, wciąż płonąc, po czym zatopił kły w jego karku. Chłopak zdołał tylko wrzasnąć przedśmiertnym krzykiem.

Marco zdołał zrzucić z siebie oszołomionych chłopaków, złapał za ich łańcuch i okręcił go wokół, uderzając końcem jednego w twarz, drugiego zaś między nogi, zwalając obu z nóg.

W pobliskich wartowniach rozdzwoniły się dzwony i rozpętał się chaos. Ze wszystkich stron nadbiegali chłopcy, by walczyć z trollem. Dźgali go swoimi włóczniami, jednak większość, zupełnie niedoświadczona, bała się podejść bliżej. Troll wyciągnął łapę, złapał włócznię i przyciągnął go do siebie, obejmując ramionami. Chłopak wrzasnął, gdy zajął się ogniem.

– Teraz, szybko – szepnął ktoś podekscytowanym głosem.

Alec odwrócił się i zobaczył, że podbiegł do niego Marco.

– Wszyscy są zajęci. To może być nasza jedyna szansa.

Marco zerknął w dal i Alec podążył za jego wzrokiem: patrzył w stronę lasu. Chciał uciekać.

Knieja była czarna i tajemnicza. Alec wiedział, że wewnątrz czają się jeszcze większe niebezpieczeństwa, jednak zdawał sobie sprawę, że Marco miał rację: to ich jedyna szansa. Tutaj nie czekało na nich nic, prócz śmierci.

Skinął więc tylko głową, i bez kolejnego słowa ruszyli razem pędem, biegnąc coraz dalej od Płomieni, w stronę lasu.

Serce Aleca chciało wyrwać się z piersi, oczekiwał, że lada chwila bełt z kuszy strażnika wbije mu się w plecy. Biegł ratując życie. Jednak gdy zerknął przez ramię, zobaczył, że wszyscy otaczają trolla, nikt nie zwracał na nich uwagi.

Chwilę później, gdy wbiegli do lasu i opadła ich ciemność był pewien, że wkraczają do świata, który kryje przed nimi niebezpieczeństwa większe, niż byli to sobie w stanie wyobrazić. Pewno tutaj właśnie zginie. Ale teraz przynajmniej był wolny.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Kyra stała poza murami Volis, spoglądając na zimowy krajobraz obsypany śniegiem i niebo, które czerwieniało się w oddali, jakby słońce chciało wyrwać się zza chmur. Pochyliła się nad powstającym właśnie murem, dysząc ciężko i położyła na nim kolejny kamień. Kyra dołączyła do ludzi, którzy wybierali te wielkie kamienie z rzeki, by wznieść jeszcze jeden mur wokół Volis. Gdy murarz obok położył kolejną warstwę spoiwa, położyła obok kolejny kamień. Ręce drżały jej już ze zmęczenia, potrzebowała przerwy.

Wraz z Kyrą przy budowie pracowały setki ludzi. Mur stawał się coraz wyższy i grubszy. Inni, na zewnątrz muru, machali łopatami, kopiąc świeże rowy. Spora grupa kopała też groby dla zabitych. Kyra wiedziała, że wszystko to pójdzie na marne, że nie powstrzyma wielkiej pandezjańskiej armii, gdy ta wreszcie tu przybędzie. Niezależnie od tego, jak bardzo by się nie starali, i tak umrą tu niechybnie. Wiedzieli o tym. Jednak pracowali dalej. Nikt nie siedział bezczynnie. Działanie dawało im to poczucie kontroli nad własnym losem. Nie chcieli bezwolnie spojrzeć śmierci w twarz.

Kyra zrobiła sobie przerwę, oparła się o mur, popatrzyła wokół i zamyśliła się. Wszystko zdawało się tak spokojne, śnieg tłumił wszystkie dźwięki, jak gdyby na świecie nie istniało nic prócz pokoju. Jednak wiedziała, że to złudzenie; wiedziała, że Pandezjanie gdzieś właśnie przygotowywali atak. Wiedziała, że powrócą z ogłuszającym łoskotem i zniszczą wszystko, co było jej drogie. To, co widziała przed sobą, było iluzją: spokój przed burzą. Ciężko było pojąć, jak w jednej chwili świat mógł być tak spokojny, by już w następnej zmienić się w chaos i zniszczenie.

Kyra zerknęła przez ramię i zobaczyła, że ludzie kończą pracę na dzisiaj, odkładając kielnie i łopaty i rozchodzą się do domów. Dymy podniosły się z kominów, zapalane świece rozjarzyły okna, Volis wyglądało tak przytulnie i bezpiecznie, jak gdyby nic w świecie nie mogło mu zaszkodzić. Zadziwiło ją to złudzenie.

Gdy tak stała, przypomniały jej się słowa ojca, jakby słyszała je przed chwilą, gdy prosił, by wyjechała jak najszybciej. Pomyślała o swym wuju, którego nigdy nie poznała i o podróży, którą musiałaby odbyć, przez cały Escalon, przez Biały Las, aż do samej Wieży Ur. Pomyślała o matce, o sekretach, które były przed nią skrywane. Pomyślała o wuju, którego trening miał uczynić ją bardziej potężną – wszystko to bardzo ją podekscytowało.

A jednak, gdy zwróciła się, by popatrzeć na swoich ludzi, wiedziała, że nie może tak po prostu opuścić ich w takiej chwili, nawet jeśli znaczyło to, że ocali życie. Po prostu nie umiała tak myśleć.

Nagle zabrzmiał niski, przytłumiony dźwięk rogu, oznajmiając koniec dnia pracy.

– Zapada zmrok – powiedział murarz, odkładając kielnię obok niej – Niewiele zdziałamy po ciemku. Wszyscy wracają na kolację, chodź – dodał, gdy grupki ludzi zaczęły zbierać się i odchodzić przez most w kierunku bram warowni.

– Przyjdę za chwilę – powiedziała. Nie była jeszcze gotowa, chciała pobyć trochę w spokoju i ciszy, od zawsze najlepiej jej było samej, pod gołym niebem.

Leo zaskomlał i oblizał się.

– Zabierz ze sobą Leo–jest głodny.

Leo musiał zrozumieć o czym mowa, gdyż nie czekając aż skończy, skoczył za murarzem, który aż roześmiał się na ten widok i ruszył w stronę fortu.

Kyra stała za murami, zamknęła oczy i przysłuchiwała się hałasującym robotnikom, zagubiona we własnych myślach. W końcu ostatnie dźwięki młotów ucichły. Wreszcie mogła odpocząć.

Wpatrywała się w horyzont, podziwiając ciemny obrys lasu, kłębiaste, szare chmury przykrywające czerwieniejące niebo i zamyśliła się głęboko. Kiedy przybędą? W jakiej sile? Jak będzie wyglądać ich armia?

Gdzieś w oddali zobaczyła ruch, trochę ją to zdziwiło. Gdy przyjrzała się bliżej, zobaczyła, że to samotny jeździec wyłaniający się z lasu, jechał główną drogą, prosto do warowni. Kyra sięgnęła za siebie i nieświadomie chwyciła za łuk, spinając się, ciekawa czy był to zwiadowca, czy forpoczta nadchodzącej armii.

Jednak, gdy podjechał bliżej, rozluźniła ręce ściskające łuk. Rozpoznała tego jeźdźca – był jednym z ludzi jej ojca. Maltren. Jechał galopem, za sobą prowadził konia z pustym siodłem. Niecodzienny widok.

Maltren spiął konia i zatrzymał się przed nią, patrząc na nią jakby przestraszony; nie rozumiała, co takiego mogło się zdarzyć.

– O co chodzi? – spytała zaniepokojona – Pandezja nadchodzi?

Pokręcił tylko głową, siedząc w siodle i dysząc ciężko.

– Chodzi o twojego brata – powiedział – Aidana.

Serce Kyry skoczyło na dźwięk imienia jej brata, osoby która kochała najmocniej w świecie. Przestraszyła się nie na żarty.

– Mów, co się z nim stało? – zażądała.

Maltren złapał wreszcie oddech.

– Jest ciężko ranny – powiedział – Potrzebuje pomocy.

Serce Kyry rozszalało się w jej piersi. Aidan? Ranny? Przez głowę przeleciał jej szereg strasznych obrazów–nie wiedziała co myśleć.

– Jak? – chciała wiedzieć – Co robił w lesie? Myślałam, że jest w warowni, że gotuje się na ucztę?

Maltren potrząsnął głową.

– Pojechał z twoimi braćmi – powiedział – Na polowanie. Nieszczęśliwie spadł z konia, ma połamane nogi.

Kyra poczuła, że musi działać. Napompowana adrenaliną nie zastanowiła się nawet nad tym, co robi, podbiegła tylko i dosiadła drugiego konia.

Gdyby tylko pomyślała przez chwilę, gdyby zajrzała do warowni, zastała by tam Aidana bezpiecznego w domowych pieleszach. Napędzał ją jednak pośpiech, strach o brata, nie zadawała więc Maltrenowi więcej pytań.

– Prowadź mnie do niego – rozkazała.

Odjechali razem w stronę ciemnego lasu. W miarę jak zapadała noc, zostawiali Volis coraz dalej za swymi plecami.

*

Kyra i Maltren galopowali drogą przez wzniesienia, w stronę lasu. Kyra dyszała ciężko i popędzała konia uderzeniami obcasów, spiesząc na ratunek Aidanowi. Milion koszmarnych myśli kłębiło się w jej głowie. Jak Aidan mógł połamać nogi? Co jej bracia robili na polowaniu tak późno, prawie o zmroku, gdy wszyscy ludzie ojca otrzymali zakaz opuszczania fortu? To zupełnie nie trzymało się kupy.

Dotarli do linii drzew. W chwili, gdy Kyra miała wjechać pomiędzy nie, Maltren niespodziewanie zatrzymał konia przed skrajem lasu. Ona uczyniła to samo. Maltren zsiadł z konia i ruszył w stronę drzew. Kyra, zdezorientowana, podążyła za nim.

– Czemu się tu zatrzymaliśmy? – spytała dysząc ciężko – Myślałam, że Aidan jest gdzieś w lesie?

Kyra rozejrzała się wokół. Uderzyło ją niepokojące przeczucie, że coś tu jest nie tak. Nagle z lasu, ku jej przerażeniu, wyszedł Lord Gubernator we własnej osobie, otoczony przez dwa tuziny zbrojnych. Słyszała śnieg chrzęszczący za jej plecami, rozejrzała się by zobaczyć, że kolejny tuzin zaczyna ją otaczać, wszyscy celując do niej z łuków. Jeden z nich złapał wodze jej wierzchowca. Aż ją zmroziło, gdy zdała sobie sprawę, że wpadła w pułapkę.

Spojrzała na Maltrena z furią, zdając sobie sprawę z jego zdrady.

– Dlaczego? – spytała, patrząc na niego z obrzydzeniem – Przysiągłeś służbę mojemu ojcu. Dlaczego to robisz?

Lord Gubernator podszedł do Maltrena i położył wielką sakiewkę złota w jego ręku. Ten opuścił wzrok z zakłopotaniem.

– Przekonasz się, że za odpowiednią sumę – Lord Gubernator zwrócił się do niej z wyniosłym uśmiechem na twarzy – ludzie zrobią wszystko co chcesz. Maltren będzie bogaty już na zawsze, bogatszy niż twój ojciec kiedykolwiek był, zostanie też ocalony przed śmiercią zbliżającą się do murów waszej warowni.

Kyra spojrzała gniewnie na Maltrena, ledwie mogąc w to uwierzyć.

– Jesteś zdrajcą – powiedziała.

Odpowiedział jej gniewnym spojrzeniem.

– Jestem naszym wybawieniem – odpowiedział – Przecież zabiliby cały nasz lud, za twoje winy. Dzięki mnie Volis będzie ocalone. Dobiłem targu. Możesz podziękować mi za uratowanie im życia – uśmiechnął się, zadowolony z siebie – Tylko pomyśleć, wystarczyło im cię oddać.

Kyra nagle poczuła, że twarde ręce chwytają ją od tyłu, poczuła, że podnoszą ją w górę. Kopała i wiła się, lecz nie mogła wyrwać się napastnikom. Czuła, że związują jej ręce i nogi, by wreszcie wrzucić ją na tył wozu.

Chwilę później żelazne kraty zamknęły się za nią, wóz zakołysał się i odjechał przed siebie. Wiedziała, że gdziekolwiek ją zabierają, już stamtąd nie wróci. Gdy wjeżdżali do lasu, gdy drzewa zasłoniły czarniejące niebo, wiedziała, że życie jakie prowadziła dotąd, właśnie się skończyło.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Gigant leżał u stóp Wezuwiusza, spętany tysiącem lin, przytrzymywany przez setki trolli. Teraz można było przyglądać mu się bez obaw, choć kły jego były na wyciągnięcie ręki. Bestia wyciągała szyję i szczerzyła zęby, próbując dosięgnąć go i zabić –nie była jednak w stanie się ruszyć.

Wezuwiusz skrzywił usta w uśmiechu, zachwycony. Uwielbiał władzę nad bezbronnymi istotami, największą zaś przyjemność sprawiało mu oglądanie jak więźniowie cierpią.

To, że pokonał giganta właśnie tu, w jego własnej jaskini, na jego terytorium, było wspaniałe. A to, że mógł stać tak blisko, sprawiało, że czuł się przepotężny, jakby nie było w świecie rzeczy, której nie mógłby zdobyć. Wreszcie, po tylu latach, jego sny się ziściły. Wreszcie będzie w stanie zakończyć dzieło swego życia, przebić tunel, który poprowadzi jego lud pod Płomieniami, na tereny Zachodu.

Wezuwiusz uśmiechnął się drwiąco do leżącego stwora.

– Sam widzisz, nie jesteś tak potężny jak ja – powiedział, stojąc nad nim – Nikt nie jest tak potężny, jak ja.

Bestia ryknęła przeraźliwie i zaczęła szamotać się wśród lin. Trolle chwiały się na nogach, a liny skrzypiały–ale trzymały mocno. Wezuwiusz wiedział, że musi się spieszyć. Nadszedł czas działania.

Obrócił się i rozejrzał po jaskini: tysiące robotników zaprzestało pracy, by przyjrzeć się gigantowi. W głębi widać było niedokończony tunel. Wezuwiusz wiedział, że ta część planu była ryzykowna. Musiał zapędzić giganta do roboty. W jakiś sposób musiał sprawić, że wejdzie do tunelu i zacznie przebijać się przez skałę. Tylko jak?

Stał w miejscu, zachodząc w głowę, aż wreszcie wpadł na pomysł.

Obrócił się do giganta i wyciągnął miecz, na którego ostrzu połyskiwały ognie jaskini.

– Przetnę twoje liny – zwrócił się do bestii – bo nie boję się ciebie. Będziesz wolny, ale będziesz słuchał moich rozkazów. Przebijesz się przez skałę w tunelu i nie zatrzymasz się, dopóki nie przekopiemy się pod Płomieniami do Escalonu.

Gigant ryknął buntowniczo.

Wezuwiusz obrócił się i spojrzał na armię trolli, która czekała rozkazów.

– Gdy opuszczę miecz – krzyknął donośnym głosem – przetniecie wszystkie liny w jednym momencie. Potem, dźgając go bronią, zagnacie go do tunelu.

Trolle spojrzały na niego nerwowo, jasne było, że przeraża ich pomysł uwolnienia bestii. Wezuwiusz także czuł strach, jednak nigdy nie pozwoliłby sobie na okazanie go. Po prostu nie było innego wyjścia–ten moment musiał kiedyś nadejść.

Nie marnował ani chwili. Wyszedł do przodu zdecydowanie, uniósł miecz i przeciął pierwszą z grubych lin krępujących szyję giganta.

Natychmiast setki żołnierzy podeszło do niego, unosząc miecze i przecięły resztę lin. Przez chwilę słychać było tylko odgłos trzaskających powrozów.

Wezuwiusz wycofał się szybko, ale dyskretnie, nie chciał, by podwładni zobaczyli jego strach. Wsunął się pomiędzy rzędy swoich wojów, stanął w cieniu skał, poza zasięgiem bestii, która stawała na nogi. Chciał poczekać i zobaczyć, co się stanie.

Straszliwy ryk wypełnił jaskinię, gdy gigant wstawał z ziemi, rozjuszony. Nie marnując ani chwili sięgnął w dół pazurami, zagarniając po cztery trolle w każdą z rąk. Uniósł ich nad głowę i rzucił przed siebie, trolle przekoziołkowały w powietrzu i rozbiły się o przeciwległą ścianę, by zsunąć się po niej bez życia.

Gigant zwinął dłonie w pięści i uniósł je wysoko, by raptownie uderzyć nimi w ziemię, niczym młotami, celując w trolle, które biegały wokół, próbując ratować życie. Nie były jednak dostatecznie szybkie. Zmiażdżył je niczym mrówki, jaskinia zaś trzęsła się przy każdym uderzeniu.

Gdy trolle próbowały przebiec między jego nogami, gigant uniósł stopy i zaczął tupać, rozgniatając wielu.

Rozjuszony, zabijał trolle na lewo i prawo. Żaden nie był w stanie uciec od jego gniewu.

Wezuwiusz obserwował sytuację z rosnącym przerażeniem. Dał sygnał swojemu dowódcy i natychmiast zadęto w rogi.

Na ten rozkaz setki żołnierzy wyszło z cienia, uzbrojonych w długie piki, dzierżąc bicze w rękach, przygotowując się, by okiełznać bestię. Otaczali ją, nadchodząc zewsząd, starając się zepchnąć giganta w stronę tunelu.

Jednak plan Wezuwiusza sypał się na jego oczach. Bestia odchyliła się do tyłu i kopniakiem odtrąciła tuzin jego żołnierzy naraz; jedno machnięcie potężnym ramieniem wystarczyło, by rzucić pięćdziesięciu następnych o ścianie, piki nie zdały się na nic. Rozdeptywał kolejnych raz za razem. Byli bezużyteczni w spotkaniu z tak strasznym stworzeniem, nawet tak liczni i dobrze uzbrojeni. Armia Wezuwiusza topniała w oczach.

Wezuwiusz myślał szybko. Nie mógł zabić bestii – potrzebował jej żywej, potrzebował tej straszliwej siły. Musiał zmusić ją do posłuszeństwa. Tylko jak? Jak mógł zagnać ją do tunelu?

Wtem wpadł na pomysł: jeśli nie zagnać, to może przechytrzyć.

Odwrócił się i złapał pierwszego lepszego trolla.

– Ty – rozkazał – Biegnij do tunelu. I zwróć na siebie uwagę giganta.

Żołnierz spojrzał na niego oczyma wielkimi ze strachu.

– Panie mój i Władco, co jeśli pobiegnie za mną?

Wezuwiusz skrzywił się w uśmiechu.

– Dokładnie o to chodzi.

Żołnierz stał jak wryty, sparaliżowany paniką, zbyt przerażony, by posłuchać rozkazu– Wezuwiusz dźgnął go więc tylko w pierś. Natychmiast doskoczył do kolejnego żołnierza i podniósł sztylet do jego gardła.

– Możesz umrzeć tu i teraz – powiedział – od ciosu mojej broni–albo wbiec do tunelu i mieć szansę na przeżycie. Wybieraj.

Wezuwiusz mocniej przycisnął ostrze do krtani trolla, ten zaś zrozumiawszy, że nie żartuje, obrócił się i pobiegł.

Wezuwiusz patrzył jak biegnie przez jaskinię, przedzierając się przez kotłujący się chaos, pomiędzy umierającymi żołnierzami, pod nogami bestii, kierując się do wejścia do tunelu.

Gigant zauważył go i zamachnął na niego, lecz nie trafił. Rozjuszony, zwrócił uwagę na jedynego żołnierza, który uciekał od niego. Tak jak Wezwiusz sądził, natychmiast podążył za nim. Ruszył biegiem przez jaskinię, każdym stąpnięciem powodując małe trzęsienie ziemi.

Troll biegł przed siebie, ratując życie, by wreszcie wpaść do wielkiego tunelu, który był dość płytki, mimo że wysoki i szeroki. Pomimo lat pracy, kończył się zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej. Troll więc szybko dobiegł do drugiego krańca ściany z litej skały.

Gigant oszalały z wściekłości rzucił się za nim, nie zatrzymując nawet na chwilę. Gdy doskoczył do trolla, zamachnął się na niego masywną pięścią. Ten uchylił się i gigant uderzył w skałę. Ziemia zatrząsał się z łoskotem, Wezuwiusz zaś zobaczył zdumiony, że ściana osunęła się całkowicie, powodując lawinę kamieni i podnosząc wielki kłąb pyłu w powietrze.

Serce Wezuwiusza zabiło szybciej. O to właśnie chodziło. Stało się dokładnie to, o czym marzył od zawsze, dokładnie to, czego potrzebował i co sobie postanowił w dniu, w którym wysłał pierwszych żołnierzy, by złapali tą bestię. Gigant machnął łapą raz jeszcze, wybijając kolejną porcję skały, pogłębiając tunel o następne dwadzieścia metrów jednym ruchem–więcej niż niewolnicy Wezuwiusza byli w stanie osiągnąć do tej pory.

Wezuwiusz był w siódmym niebie, zdając sobie sprawę z tego, że jeszcze wszystko może się udać.

Ale gigant wreszcie pochwycił trolla, podniósł go w górę i odgryzł jego głowę.

– ZAMKNĄĆ TUNEL! – wydał komendę Wezuwiusz, rzucając się naprzód, by pokierować żołnierzami.

Setki trolli, które czekały na sygnał, ruszyły do przodu i zaczęły popychać płytę z altuzjańskiej skały, którą Wezuwiusz kazał postawić przy wejściu do tunelu, skały tak twardej, że żadna bestia, nawet tak straszna, nie mogła przebić. Dźwięk skały szorującej o skałę wypełnił całą jaskinię i tunel powoli zaczął się zamykać.

Gigant, widząc że wejście do tunelu powoli maleje, rzucił się w jego kierunku.

Ale płyta zatrzasnęła się chwilę przed tym, jak bestia zdołała do niego dobiec. Cała jaskinia zatrząsała się, gdy potwór uderzył w płytę– skała jednak wytrzymała uderzenie.

Wezuwiusz uśmiechnął się; gigant wpadł w pułapkę. Był dokładnie tam, gdzie powinien być.

– Wysłać następnego – rozkazał.

Ludzki niewolnik został posłany kopniakami w stronę tunelu. Okładany biczami przez swych oprawców, ruszył ku niewielkiemu otworowi w kamiennej płycie. Człowiek, zorientowawszy się co go czeka, za nic w świecie nie chciał wejść do jaskini, kopał i szamotał się ze wszystkich sił; tłukli go jednak tak długo, aż wreszcie zdołali wcisnąć w dziurę, popychając ostatni raz.

Z wnętrza dobiegły ich przytłumione wrzaski niewolnika, który starał się uciec przed śmiercią. Wezuwiusz stał u wejścia i przysłuchiwał się radośnie dochodzącym go dźwiękom rozwścieczonego giganta, który miotał się wewnątrz rozłupując ściany, kopiąc dla niego coraz głębszy tunel.

Z każdym uderzeniem przejście sięgało dalej i dalej–każde uderzenie zbliżało Wezuwiusza bliżej do Płomieni, do Escalon. Już wkrótce przemieni tych nędznych ludzi w swoich niewolników.

I wreszcie osiągnie ostateczne zwycięstwo.

Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
10 eylül 2019
Hacim:
274 s. 7 illüstrasyon
ISBN:
9781632913104
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 6 оценок
Metin, ses formatı mevcut
Средний рейтинг 4,9 на основе 47 оценок
Metin
Средний рейтинг 4 на основе 2 оценок
Ses
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Ses
Средний рейтинг 4 на основе 4 оценок
Metin, ses formatı mevcut
Средний рейтинг 4,4 на основе 8 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 4 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 3 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 3 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,8 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,8 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 2 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок