Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 16

Yazı tipi:

Rozdział III

Brygida wracała do zdrowia. Jak zapowiedziała, chciała jechać, skoro tylko uczuła się lepiej. Ale ja się sprzeciwiłem; mieliśmy czekać jeszcze dwa tygodnie, aż będzie mogła znieść trudy podróży.

Była wciąż smutna i milcząca, życzliwa wszelako. Co bądź czyniłem, aby ją skłonić do wynurzeń, wciąż powtarzała, iż wiadomy list jest jedyną przyczyną jej melancholii, i prosiła, aby już nie poruszać tej sprawy. Tak więc zmuszony milczeć jak i ona, na próżno starałem się odgadnąć, co się dzieje w jej sercu. Sam na sam ciężyło nam obojgu, chodziliśmy tedy codziennie do teatru. Tam, siedząc koło siebie w głębi loży, ściskaliśmy się niekiedy za ręce; od czasu do czasu jakaś piękna fraza muzyczna, jakieś słowo, które nas uderzyło, sprawiało, iż wymienialiśmy przyjazne spojrzenia; ale w drodze, zarówno tam jak z powrotem, pozostawaliśmy niemi, zatopieni w myślach. Dwadzieścia razy na dzień chciałem się rzucić do jej stóp i błagać, aby mi zadała śmiertelny cios lub wróciła szczęście, które mi rozbłysło; dwadzieścia razy w chwili, gdy miałem to uczynić, widziałem, iż Brygida mieni się na twarzy; wstawała i oddalała się lub chłodnym słowem ścinała mi serce na wargach.

Smith przychodził prawie codziennie. Mimo że jego zjawienie stało się przyczyną wszystkiego złego i mimo że bytność w jego domu zostawiła w mym umyśle osobliwe podejrzenia, sposób, w jaki mówił o naszej podróży, jego dobra wiara i prostota wracały mi ufność. Wspomniałem mu o listach, które przywiózł; wydawał się nie tak oburzony, ale bardziej jeszcze zasmucony nimi ode mnie. Nie znał wprzód ich treści; na mocy zaś dawnej przyjaźni, jaką żywił dla Brygidy, potępiał głośno postępek jej rodziny. Nie byłby się podjął doręczenia listów (mówił), gdyby wiedział, co zawierają. Z powściągliwego tonu, z jakim pani Pierson odnosiła się do Smitha, nie mogłem przypuszczać, aby mu się zwierzała. Widywałem go tedy w domu z przyjemnością, mimo iż wciąż trwało między nami pewne skrępowanie i ceremonialność. Podjął się po naszym wyjeździe być pośrednikiem między Brygidą a jej rodziną i zapobiec jawnemu zerwaniu. Szacunek, jakiego zażywał w tamtych stronach mógł mieć niemałe znaczenie w tej negocjacji; niepodobna mi było nie czuć dlań za to wdzięczności. Trudno sobie wyobrazić szlachetniejszy charakter. Kiedyśmy byli we troje, ilekroć spostrzegł jakiś chłód albo przymus, dokładał wszelkich wysiłków, aby sprowadzić między nas wesołość; jeżeli zdawał się niepokoić tym, co się dzieje, czynił to zawsze bez niedyskrecji, z widoczną troską o nasze szczęście; ilekroć mówił o naszym związku, zawsze czynił to z odcieniem szacunku, jak człowiek, dla którego miłość jest węzłem świętym wobec Boga; słowem odnosił się do nas jak przyjaciel i budził we mnie zupełne zaufanie.

Ale pomimo wszystko i wbrew własnym usiłowaniom był smutny; jakoż nie mogłem przezwyciężyć osobliwych myśli, jakie mnie oblegały. Łzy, które widziałem płynące z ócz tego młodzieńca, zasłabnięcie jego równoczesne z chorobą Brygidy, jakaś nieokreślona melancholijna sympatia zadzierzgnięta między nimi, wszystko to dawało mi do myślenia i niepokoiło mnie. Niespełna miesiąc wprzódy najlżejsze podejrzenie wystarczyłoby, aby mnie przyprawić o furie zazdrości; ale obecnie o co podejrzewać Brygidę? Jakiej bądź natury był sekret, który mi ukrywała, czyż nie miała jechać ze mną? Gdyby nawet Smith był powiernikiem jakiejś tajemnicy, której ja nie znałem, jakiego rodzaju mogła być ta tajemnica? Co mogło być nagannego w ich smutku i przyjaźni? Znała go dzieckiem; spotykała go po latach, w chwili gdy miała opuścić Francję; znajdowała się w przykrym położeniu, przypadek zaś chciał, aby on wiedział o tym, aby stał się nawet, poniekąd, narzędziem jej niedoli. Czyż nie było zupełnie proste, iż wymieniali niekiedy smutne spojrzenia, że widok tego młodego człowieka przypominał Brygidzie przeszłość, z którą łączyły się wspominki i żale? Czy znowuż on mógł bez lęku patrzeć na jej wyjazd, nie pomyślawszy mimo woli o niebezpieczeństwach długiej podróży, o przykrościach życia koczowniczego odtąd, niemal poza nawiasem społeczeństwa? Niewątpliwie tak być musiało; i czułem, kiedy myślałem o tym, że do mnie to należało wstać, podejść do nich dwojga, upewnić ich, wzbudzić w nich wiarę we mnie, powiedzieć jej, iż ramię moje będzie ją podtrzymywać, dopóki zechce przyjąć to oparcie, jemu zaś, że wdzięczen mu jestem za przywiązanie, jakie nam objawia i za przyrzeczone usługi. Czułem to i nie mogłem tego uczynić. Śmiertelny chłód ściskał mi serce; nie mogłem ruszyć się z fotela.

Wieczorem skoro Smith odszedł, albo milczeliśmy, albo mówiliśmy o nim. Jakiś niezrozumiały pęd kazał mi domagać się od Brygidy co dzień nowych szczegółów o tym człowieku. Nie umiała mi wszelako powiedzieć nic więcej, niż ja powiedziałem czytelnikowi; życie jego nie miało żadnych zawikłań: było biedne, ciche i uczciwe. Nie trzeba było wielu słów, aby je opowiedzieć; ale kazałem je sobie powtarzać bez ustanku i sam nie wiem dlaczego, zaciekawiało mnie ono.

Ściśle rzecz wziąwszy, było na dnie mego serca tajemne cierpienie, do którego nie przyznawałem się przed sobą. Gdyby ów młody człowiek zjawił się za naszych szczęśliwych dni, gdyby przyniósł Brygidzie jakiś obojętny list, czyż byłbym nań zwrócił jaką bądź uwagę? Czyby mnie poznał w Operze czy nie, czyby mu się wymknęły w mojej obecności łzy, których bym przyczyny nie znał, i cóż by mi to znaczyło, gdybym był szczęśliwy? Ale jakkolwiek nie umiałem odgadnąć pobudek smutku Brygidy, rozumiałem dobrze, iż co bądź by mówiła, dawne moje postępowanie nie było i dziś obcym jej zgryzocie. Gdybym od sześciu miesięcy naszego pożycia był tym, czym powinienem, nic w świecie – wiedziałem o tym – nie byłoby zdolne zmącić naszej miłości. Smith był, ot, przeciętnym człowiekiem, ale był dobry, oddany; jego proste i skromne przymioty podobne były do wielkich czystych linij, które oko ogarnia bez trudu i od razu; w ciągu kwadransa znało się go, budził zaufanie, jeśli nie podziw. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że gdyby był kochankiem Brygidy, pojechałaby z nim z radością.

Opóźniłem wyjazd z własnej woli i oto już żałowałem tego. Brygida także czasami nagliła:

– Co nas wstrzymuje? – mówiła – jestem już zdrowa, wszystko gotowe.

Co mnie wstrzymywało w istocie? Nie wiem.

Siedząc w podle kominka, wlepiałem wzrok kolejno w Smitha i w Brygidę. Oboje byli bladzi, poważni, niemi. Nie wiedziałem, czemu są tacy; mimo woli powtarzałem sobie, że może to wynikać z jednej i tej samej przyczyny, i że te dwie zagadki mieszczą się być może w jednej. Ale nie było to jedno z owych mętnych chorobliwych podejrzeń, jakie mnie dręczyły niegdyś; był to niezwyciężony, fatalny instynkt. Cóż za dziwna rzecz, człowiek! znajdowałem przyjemność w tym, aby ich zostawiać samych przy kominku, a sam iść dumać włócząc się nad Sekwaną lub oprzeć się o parapet i patrzeć bezmyślnie w wodę.

Kiedy wspominali pobyt swój w N*** i kiedy Brygida prawie rozbawiona przybierała macierzyński tonik, przypominając mu wspólnie spędzone dnie, miałem uczucie, że cierpię, a mimo to znajdowałem w tym przyjemność. Zadawałem im pytania, mówiłem ze Smithem o matce, o jego zajęciach, planach. Dawałem mu sposobność pokazania się w korzystnym świetle i niewoliłem jego skromność, aby odsłoniła jego przymioty.

– Kocha pan bardzo siostrę, nieprawdaż? – pytałem – kiedy spodziewa się pan wydać ją za mąż?

Rumieniąc się, odpowiadał, że prowadzenie domu wiele kosztuje, że może to nastąpić za dwa lata, może wcześniej, jeżeli zdrowie pozwoli mu na parę nadliczbowych prac, za które uzyska gratyfikację; znajduje się w okolicy dostatnia rodzina, której syn jest jego przyjacielem; już się prawie porozumieli w tej kwestii i szczęście może przyjść pewnego dnia jak spokój, na wpół bezwiednie. Zrzekł się na rzecz siostry swej części małego dziedzictwa, które ojciec zostawił; matka sprzeciwiała się temu, ale on postawił na swoim: młody człowiek powinien żyć z własnej pracy, podczas gdy o losie panny rozstrzyga małżeństwo. Tak, pomału, roztaczał nam całe swoje życie i całą duszę: patrzałem, jak Brygida go słuchała. Następnie kiedy się już żegnał, przeprowadzałem go aż do drzwi i stałem w zamyśleniu, bez ruchu, dopóki odgłos kroków nie zgubił się na schodach.

Wracałem do pokoju i zastawałem Brygidę zaczynającą się rozbierać. Patrzałem chciwie na to urocze ciało, na te skarby piękności, które tyle razy posiadałem. Patrzałem, jak czesała długie włosy, zawiązywała fular i kiedy suknia opadała na ziemię, odwracała się niby Diana wchodząca do kąpieli. Kładła się do łóżka, ja kładłem się w moim; nie mogło mi przyjść do głowy, aby Brygida mnie oszukiwała, ani aby Smith był w niej zakochany; nie starałem się ich śledzić ani podchwytywać. Nie zdawałem sobie sprawy z niczego. Mówiłem sobie: „Jest bardzo ładna, a ten biedny Smith jest uczciwy chłopak; mają oboje wielkie zmartwienie i ja także”. Serce mi się ściskało, a zarazem odczuwałem ulgę.

Przepatrując nasze walizy, zauważyliśmy, że brak nam jeszcze paru drobiazgów; Smith podjął się wystarać o nie. Obdarzony był niestrudzoną energią; powiadał, iż wyświadcza mu łaskę, kto mu powierza jakieś zlecenie. Pewnego dnia wróciwszy do domu, zastałem go siedzącego na ziemi i zapinającego jakiś tłumok. Brygida siedziała przy klawikordzie, który wynajęliśmy na czas pobytu w Paryżu. Grała owe dawne pieśni, w które kładła tyle wyrazu i które tak lubiłem. Zatrzymałem się w przedpokoju, drzwi były otwarte: każda nuta wnikała mi do duszy; nigdy jeszcze nie śpiewała tak smutno i tak, można rzec, święcie.

Smith słuchał z rozkoszą; klęczał trzymając rzemień tłumoka. Upuścił go, spojrzał na rzeczy, które sam dopiero co złożył i owinął w prześcieradło. Trwał długo w ten sposób, mimo iż śpiew przebrzmiał; Brygida z rękami na klawikordzie patrzała w dal, na widnokrąg. Po raz drugi ujrzałem łzy ciekące z jego oczu; sam byłem bliski łez; nie wiedząc, co się dzieje we mnie, wszedłem i podałem mu rękę.

– Byłeś tutaj? – spytała Brygida. Zadrżała i wydała się zdziwiona.

– Tak, byłem – odparłem. – Śpiewaj, błagam cię. Niech usłyszę jeszcze twój głos!

Nie odpowiadając, zaczęła śpiewać; i dla niej było to wspomnienie. Widziała wzruszenie moje i Smitha; głos jej mienił się. Ostatnie tony, na wpół zatarte, zdawały się gubić w błękitach; wstała i pocałowała mnie. Smith trzymał jeszcze moją rękę; ścisnął ją z konwulsyjną siłą; blady był jak śmierć.

Innego dnia przyniosłem album litografii przedstawiających widoki Szwajcarii. Przyglądaliśmy się im wszyscy troje; od czasu do czasu Brygida, natrafiwszy na widok, który się jej podobał, zatrzymywała się, aby mu się przyjrzeć. Jeden zwłaszcza zachwycił ją; był to krajobraz z kantonu Vaud; zielona dolina obsadzona jabłoniami, bydło pasące się w cieniu, w oddali kilkanaście domków rozrzuconych po łące i po otaczających pagórkach. Na pierwszym planie młoda dziewczyna w dużym słomkowym kapeluszu siedziała u stóp drzewa, przed nią stał chłopiec z okutym kijem w dłoni i zdawał się jej wskazywać drogę, którą przebył: krętą ścieżkę gubiącą się w górach. Ponad nimi widać było Alpy, obraz zaś wieńczyły trzy szczyty pokryte śniegiem, iskrzące się w odblaskach zachodu słońca. Trudno o coś prostszego a piękniejszego zarazem niż ten krajobraz. Dolina podobna była do jeziora zieleni, oko zaś obejmowało jego zarysy z najdoskonalszym spokojem.

– Czy tam pojedziemy? – spytałem. Wziąłem ołówek i nakreśliłem na sztychu kilka kresek.

– Co ty robisz? – spytała.

– Próbuję – rzekłem – czy przy pewnej zręczności dużo trzeba by zmieniać w tej postaci, aby była podobna do ciebie. Kapelusz tej młodej dziewczyny byłby ci, jak sądzę, cudownie do twarzy; temu zaś dzielnemu góralowi udałoby mi się może nadać niejakie podobieństwo ze mną.

Koncept spodobał się Brygidzie; chwyciła nożyk i w mig zatarła na rycinie twarz chłopca i dziewczyny. I dalejże ja zacząłem kreślić jej portret, ona mój. Figurki były bardzo małe, toteż nie wybredzaliśmy zbytnio; zgodziliśmy się, że portrety są łudząco podobne, i w istocie przy dobrej woli, można w nich było odnaleźć nasze rysy. Naśmiawszy się do syta, porzuciliśmy album; za chwilę służący wywołał mnie w jakiejś sprawie i wyszedłem.

Skoro wróciłem, Smith stał oparty o stół i wpatrywał się w rycinę z taką uwagą, iż nie zauważył mego wejścia. Pogrążony był w głębokiej zadumie; dopiero po pierwszym słowie, z jakim zwróciłem się do Brygidy, podniósł głowę. Popatrzył na nas przez chwilę; po czym pożegnał się spiesznie. Kiedy przechodził przez jadalnię, spostrzegłem, iż uderzył się w czoło.

Kiedy byłem świadkiem tych oznak boleści, wstawałem i biegłem zamknąć się w swoim pokoju. „Cóż to jest? co to jest?” powtarzałem. Następnie składałem ręce, aby błagać… kogo? nie wiem; może mego dobrego anioła, może mego złego losu.

Rozdział IV

Serce nawoływało mnie, aby jechać, a mimo to wciąż zwlekałem; tajemna i gorzka rozkosz przykuwała mnie co wieczór do miejsca. Kiedy Smith miał przyjść, nie miałem spokoju, póki nie usłyszałem dźwięku dzwonka. Czym się dzieje, iż jest w nas coś niepojętego, co się lubuje w nieszczęściu?

Każdego dnia jakiś nagły błysk, spojrzenie, przyprawiały mnie o dreszcz; każdego dnia inne słowo, inne spojrzenie, mocą sprzecznego działania, pogrążały mnie z powrotem w niepewności. Mocą jakiej niezrozumiałej tajemnicy byli oboje tacy smutni? Mocą jakiej znów tajemnicy trwałem nieruchomy jak posąg patrząc na nich, podczas gdy nieraz w podobnej okoliczności bywałem gwałtowny aż do szału? Nie miałem siły aby się ruszyć, ja, który, ilekroć kochałem, podlegałem owym dzikim niemal napadom zazdrości, jakie widuje cię na Wschodzie. Spędzałem dnie na wyczekiwaniu, a nie umiałbym powiedzieć na co. Siadałem wieczór na łóżku i mówiłem sobie; „Spróbujmyż myśleć o tym”. Topiłem głowę w rękach, po czym wykrzykiwałem: „To niemożliwe!” i nazajutrz rozpoczynałem na nowo.

W obecności Smitha Brygida okazywała mi więcej serdeczności, niż kiedy byliśmy sami. Jednego wieczora zjawił się w chwili, gdyśmy dopiero co wymienili kilka słów dość twardych; kiedy usłyszała jego głos w przedpokoju, podeszła, aby mi usiąść na kolanach. On był zawsze spokojny i smutny; zdawało się, iż zadaje sobie nieustanny gwałt. Każdy gest był odmierzony; mówił mało i wolno; ale nagłe poruszenia, które mu się wymykały czasem, tym bardziej były uderzające przez sprzeczność z jego zwyczajnym zachowaniem.

W okolicznościach, w jakich się znajdowałem, czyż mogę nazwać ciekawością niecierpliwość, która mnie pożerała? Cóż bym odpowiedział, gdyby mi ktoś rzekł: „Co ci o to? jesteś bardzo ciekawy”. Być może wszelako nie było to co innego.

Przypominam sobie, iż pewnego dnia pod królewskim mostem widziałem tonącego. Puściłem się wraz z kilkoma przyjaciółmi na pełną wodę; za nami płynęło czółno, na którym byli dwaj nauczyciele pływania. Było to w czasie upałów letnich; nasza gromadka spotkała się z drugą, tak iż razem było nas pod wielkim łukiem mostu więcej niż trzydziestu. Naraz któremuś z kąpiących zrobiło się słabo. Słyszę krzyk i odwracam się. Widzę dwie ręce poruszające się na powierzchni, po czym wszystko znika. Daliśmy natychmiast nurka; na próżno: ledwo w godzinę później wydobyto trupa zapchanego pod ładunek drzewa.

Wrażenie, jakiego doznałem nurkując w rzece, nie wyjdzie mi nigdy z pamięci. Rozglądałem się na wszystkie strony w ciemnych i głębokich warstwach wody, które spowijały mnie z głuchym szmerem. Dopóki mogłem wstrzymać oddech, posuwałem się w głąb; następnie wracałem na powierzchnię, wymieniałem pytania z jakimś innym pływakiem, równie zaniepokojonym jak ja, po czym wracałem pod wodę. Wstrząsała mną na przemian groza i nadzieja; myśl, iż może mnie pochwycić para konwulsyjnych ramion przejmowała mnie niewymowną radością i przerażeniem; dopiero zupełne wyczerpanie skłoniło mnie do powrotu na łódkę.

O ile rozpusta nie stępi zupełnie człowieka, jednym z jej nieuchronnych następstw jest dziwna ciekawość. Opisałem wyżej ową ciekawość, jaką odczułem za pierwszą bytnością u Desgenais'go. Wytłumaczę się jaśniej.

Prawda, ów szkielet pozorów, żąda, aby wszelki człowiek bez względu na to, kim jest, dotknął w swoim dniu i godzinie jej wiekuistych piszczeli na dnie jakiejś przemijającej rany. To się nazywa znać świat; tą ceną opłaca się doświadczenie.

Owóż zdarza się, iż w obliczu tej próby jedni cofają się w przerażeniu; drudzy, słabi i wylęknieni, powstają chwiejni niby cienie. Niektóre istoty, najlepsze może, nie są zdolne tego przeżyć. Większość zapomina i tak wszystko płynie ku śmierci.

Ale są ludzie – nieszczęśliwi, to pewna! – którzy nie cofają się ani się nie chwieją, nie umierają ani nie zapominają; kiedy przychodzi na nich kolej, aby dotknąć palcem nieszczęścia, inaczej mówiąc prawdy, zbliżają się doń pewnym krokiem, wyciągają rękę i, rzecz straszna! rodzi się w nich uczucie miłości dla sinego topielca, którego ujrzeli na dnie wód. Chwytają go, macają, ściskają; pijani pragnieniem poznania, wszystko, na co patrzą, chcą przejrzeć na wylot; już tylko wątpią i kuszą; szperają w świecie niby szpiegi boże; myśli ich robią się ostre jak strzały, ryś czai się w ich piersi.

Rozpustnicy bardziej od innych podlegają temu szaleństwu, a przyczyna tego jest bardzo prosta; jeśli przyrównamy zwykłe życie do gładkiej i przezroczystej powierzchni, rozpustnicy, płynąc w wartkich wirach, co chwila dotykają dna. Wychodząc z balu na przykład, spieszą do podejrzanego domu. Naściskawszy się do woli w tańcu wstydliwych dłoni dziewicy, przyprawiwszy ją może o drżenie, wychodzą, biegną, rzucają płaszcze i rozwalają się u stołu zacierając ręce. Ostatnie zdanie zwrócone do pięknej i uczciwej kobiety drga im jeszcze na ustach; powtarzają je wybuchając śmiechem. Co mówię? czyż za kilka sztuk monety nie podnoszą owego stroju będącego istotą wstydu, chcę rzec, sukni: owej tajemniczej zasłony, zdającej się otaczać szacunkiem istotę, którą zdobi i którą okala, nie dotykając jej? Jakież pojęcie muszą sobie tedy tworzyć o świecie? czują się w nim raz po raz niby aktor za kulisami. Kto bardziej od nich przyzwyczajony jest do owego szukania samego dna rzeczy i, jeśli można tak rzec, do tych poufnych i cynicznych obmacywań? Posłuchajcie, jak oni mówią o wszystkim: zawsze określenia najbardziej jaskrawe, grube, ohydne; te tylko wydają się im prawdziwe, reszta to tylko szych, pozór, przesądy. Jeśli opowiadają jakieś wydarzenie, jeśli zdają sprawę z własnych wrażeń: zawsze słowo plugawe, ziemskie, zawsze dosłowna litera, zawsze śmierć! Nie powiedzą: „Ta kobieta mnie kochała”, ale: „Miałem tę kobietę”; nie mówią: „Kocham”, ale: „Palę się”; nie mówią nigdy: „Jeśli Bóg zechce!”, mówią zawsze: „Gdybym ja zechciał!” Sam już nie wiem, co myślą o sobie samych i co wyplatają w swoich monologach!

Stąd nieodbicie lenistwo albo ciekawość; podczas bowiem gdy się tak ćwiczą w widzeniu we wszystkim najgorszej strony, widzą wszelako, że inni nadal wierzą w dobro. O ile zatem w obojętności swojej nie posuwają się aż do zatkania sobie uszu, musi ich budzić nagle od czasu do czasu odgłos owego innego świata.Ojciec pozwala synowi chodzić tam, gdzie chodzi tylu innych, gdzie chadzał sam Kato; powiada, iż młodość musi się wyszumieć. Ale za powrotem syn spogląda na swą siostrę; i patrzcie, co sprawiła godzina spędzona sam na sam z bydlęcą rzeczywistością! musi sobie powtarzać: Siostra moja nie ma nic wspólnego z tamtą kobietą! i od tego dnia odczuwa niepokój.

Ciekawość zła jest to plugawa choroba, która rodzi się z wszelkiego nieczystego zetknięcia. Jest to natrętny pęd upiorów podnoszący grobowe płyty; jest to niewytłumaczona męczarnia, którą Bóg karze tych, co upadli; chcieliby wierzyć, że wszystko stworzone jest do upadku, a być może sprawiłoby to im rozpacz. Ale szperają, szukają, dysputują; przekrzywiają głowę na bok niby budowniczy, który ustawia węgielnicę, i silą się w ten sposób widzieć rzeczy tak, jak pragną. Zło stwierdzone oglądają z uśmiechem; na zło wątpliwe gotowi by przysięgać; gdy widzą dobro, chcą je obejrzeć od tyłu. Kto wie? oto arcyformuła, pierwsze słowo, które wyrzekł szatan, skoro ujrzał, iż niebo jest dlań zamknięte. Ach! iluż to słowo uczyniło nieszczęśliwych! ileż klęsk i śmierci, ileż straszliwych zamachów kosy w poczynające kiełkować zasiewy! ile serc, ile roślin, które są jedną ruiną od czasu, gdy to słowo w nich zabrzmiało! Kto wie? Kto wie? bezecny wyraz! Nim się je wymówi, raczej być jak owe barany, które nie wiedzą, gdzie jest rzeźnia i idą do niej szczypiąc trawę. To więcej warte, niż być „trzeźwą głową” i czytywać la Rochefoucaulda.

Jakiż mogę dać tego lepszy przykład niż to, co opowiadam w tej chwili? Brygida chciała jechać, wystarczało mi powiedzieć słowo. Wiedziałem, że jest smutna, dlaczegóż zwlekałem? co byłoby się stało, gdybyśmy wyjechali? Skończyłoby się na przelotnej chwili lęku; nie bylibyśmy ani trzech dni w drodze, a już wszystko poszłoby w niepamięć. Skoro byłbym z nią sam, myślałaby tylko o mnie; cóż mi zależało na poznaniu tajemnicy, która nie groziła memu szczęściu? Zgadzała się; w tym zamykało się wszystko. Wystarczało jednego pocałunku w usta; zamiast tego, patrzcież co ja robię.

Jednego wieczora, kiedy Smith był u nas na obiedzie, wysunąłem się i zostawiłem ich razem. Zamykając drzwi za sobą, usłyszałem, że Brygida prosi o herbatę. Nazajutrz wchodząc do pokoju, zbliżyłem się przypadkiem do stołu i obok imbryka ujrzałem jedną tylko filiżankę. Nikt nie wchodził tam przede mną, tym samym służący nie mógł nic zabrać ze sprzętu, który podano wczoraj. Rozglądałem się po wszystkich meblach, czy nie zobaczę drugiej filiżanki; upewniłem się, że nie.

– Smith długo siedział? – spytałem Brygidy.

– Blisko do północy.

– Czy położyłaś się sama, czy dzwoniłaś na pokojową?

– Sama; wszystko spało w domu.

Szukałem ciągle; ręce mi drżały. W jakiejż farsie znalazłby się zazdrośnik dość śmieszny, aby dochodzić, co się stało z filiżanką? Z jakiej racji Smith i pani Pierson mieliby pić z jednej filiżanki? W istocie, szlachetna myśl przychodziła mi do głowy! Trzymałem wszelako w ręku filiżankę i krążyłem po pokoju. Nie mogłem się powstrzymać, aby nie wybuchnąć śmiechem, i rzuciłem ją na podłogę. Rozsypała się na tysiąc cząstek, które zmiażdżyłem obcasem.

Brygida patrzała, nie mówiąc słowa. Przez dwa następne dni odnosiła się do mnie z chłodem, który miał odcień pogardy, wobec Smitha zaś miała ton swobodniejszy i życzliwszy niż zwyczajnie. Nazywała go po chrzestnym imieniu, Henrykiem i uśmiechała się doń poufale.

– Mam ochotę przejść się trochę – rzekła po obiedzie – czy pójdziesz do Opery, Oktawie? poszłabym piechotą.

– Nie, zostaję; idźcie sami.

Ujęła pod ramię Smitha i wyszła. Zostałem sam przez cały wieczór; miałem przed sobą ćwiartkę papieru, chciałem utrwalić swoje myśli, ale nie mogłem.

Podobnie jak kochanek z chwilą, gdy się znajdzie sam, wydobywa ukryty na łonie list swej lubej i tonie w słodkim marzeniu, tak ja pogrążałem się z rozkoszą w uczuciu głębokiej samotności i zamykałem się, aby wątpić. Miałem przed oczyma dwa puste krzesła, które Smith i Brygida zajmowali przed chwilą; patrzałem na nie chciwym okiem, jak gdyby mi mogły coś powiedzieć. Przechodziłem po tysiąc razy w głowie wszystko, co widziałem i słyszałem; od czasu do czasu szedłem do drzwi i spoglądałem na walizy ustawione pod ścianą, gotowe do drogi od miesiąca; odchylałem je ostrożnie, oglądałem suknie, książki ułożone w porządku przez staranne i delikatne rączki; wsłuchiwałem się w turkoty pojazdów; hałas ich przyprawiał mnie o bicie serca. Rozkładałem na stole mapę Europy, niegdyś świadka tak słodkich planów; i oto w obliczu wszystkich mych nadziei, w tym pokoju, gdzie je powziąłem i gdzie zdawały mi się tak bliskie urzeczywistnienia, oddawałem się bez hamulca najokropniejszym przeczuciom.

Jak to było możliwe? Nie doznawałem gniewu ani zazdrości; czułem wszelako bezgraniczny ból. Nie podejrzewałem, a jednak wątpiłem. Umysł ludzki jest tak dziwaczny, że umie sobie ukuć z tego, co widzi i mimo tego, co widzi, sto przyczyn do cierpienia. W istocie mózg nasz podobny jest do tych więzień z czasów Inkwizycji, gdzie mury pokryte są tyloma narzędziami tortury, iż nie rozumiemy ani ich przeznaczenia, ani kształtu i patrząc na nie, pytamy samych siebie, czy to są kleszcze czy zabawki. Powiedzcie mi, proszę, czy nie na jedno wychodzi powiedzieć kochance: „Wszystkie kobiety oszukują”, a powiedzieć: „Ty mnie oszukujesz”?

To co się działo w mej głowie było wszelako może równie subtelne jak najzręczniejszy sofizmat; był to rodzaj dialogu między rozumem a sumieniem. „Gdybym miał stracić Brygidę? – mówił rozum. – Jedzie z tobą – odpowiadało sumienie. – Gdyby mnie oszukiwała? – W jaki sposób mogłaby cię oszukiwać, ona, która sporządziła testament, gdzie zaleca modlić się za ciebie! – A jeśli Smith ją kocha? – Szaleńcze, cóż ci o to, skoro wiesz, że ona kocha ciebie? – Skoro mnie kocha, czemu jest smutna? – To jej tajemnica, uszanuj ją. – Jeśli ją wywiozę stąd, czy będzie szczęśliwa? – Kochaj ją, a będzie. – Dlaczego, kiedy ten człowiek patrzy na nią, ona jak gdyby lęka się spotkać jego oczu? – Ponieważ jest kobietą, a on jest młody. – Dlaczego, kiedy ona nań patrzy, on nagle blednie? – Ponieważ jest mężczyzną, a ona jest piękna. – Dlaczego, kiedym go odwiedził, rzucił się z płaczem w moje ramiona? Dlaczego któregoś dnia uderzył się w czoło? – Nie pytaj o to, czegoś nie powinien wiedzieć. – Dlaczego nie powinienem? – Ponieważ jesteś lichy i ułomny, a wszelka tajemnica należy do Boga. – Ale dlaczego ja cierpię? dlaczego nie mogę myśleć o tym bez przerażenia w duszy? – Myśl o swoim ojcu i o tym, aby czynić dobrze. – Dlaczegóż nie mogę? dlaczego zło ciągnie mnie do siebie? – Padnij na kolana, wyspowiadaj się; jeżeli wierzysz w zło, tym samym je czyniłeś. – Jeśli je czyniłem, czy to moja wina? dlaczego dobro mnie zdradziło? – Iż jesteś w ciemnościach, czy to racja, aby przeczyć światłu? jeśli istnieją zdrajcy, czemu jesteś z ich liczby? – Bo lękam się być zwiedzionym. – Dlaczego spędzasz noce na czuwaniu? Niemowlęta śpią o tej porze. Czemu jesteś sam w tej chwili? – Ponieważ myślę, wątpię i lękam się. – Kiedyż zmówisz pacierz? – Wówczas gdy uwierzę. Dlaczego mi skłamano? – Dlaczego ty kłamiesz, tchórzu, w tejże chwili? Czemu nie umierasz, skoro nie umiesz cierpieć?”

Tak mówiły i jęczały we mnie dwa straszliwe i sprzeczne głosy, trzeci zaś krzyczał jeszcze: „Och, och, niewinności moja; och, och, minione dni!”.