Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 15

Yazı tipi:

Część piąta

Rozdział I

Przybyliśmy do Paryża z zamiarem puszczenia się w długą podróż. Konieczne przygotowania oraz różne interesy wymagały czasu; wynajęliśmy tedy na miesiąc umeblowane mieszkanie.

Postanowienie opuszczenia Francji zmieniło fizjonomię wszystkiego: radość, nadzieja, ufność, wszystko wróciło naraz; żadnych zgryzot, żadnych kłótni wobec myśli o rychłym wyjeździe. Zostały jedynie same marzenia o szczęściu, przysięgi wiecznej miłości; chciałem wreszcie na dobre dać zapomnieć mej drogiej kochance wszystkie męczarnie, jakie wycierpiała. Jak mógłbym się oprzeć tylu dowodom tkliwego przywiązania i mężnej rezygnacji? Nie tylko Brygida przebaczyła mi, ale gotowała się uczynić dla mnie największe poświęcenie i opuścić wszystko, aby iść za mną. O ile czułem się niegodnym tego oddania, o tyle chciałem na przyszłość, aby miłość moja wynagrodziła ją za nie; dobry mój anioł tryumfował wreszcie, podziw i miłość wzięły górę w mym sercu.

Pochylona obok mnie Brygida szukała na mapie miejscowości, gdzie mieliśmy się zagrzebać; nie oznaczyliśmy jej jeszcze i znajdowaliśmy w tej niepewności tak żywą i nową przyjemność, iż udawaliśmy niejako niemożność powzięcia jakiejkolwiek decyzji. W czasie tych wędrówek po mapie czoła nasze stykały się, ramię moje obejmowało kibić Brygidy. „Dokąd pojedziemy? co zrobimy? gdzie zacznie się nowe życie?” Jak wyrazić to, co odczuwałem, gdy pośród tylu nadziei podniosłem niekiedy głowę? Jakiż żal przenikał mnie na widok tej pięknej i spokojnej twarzy, która uśmiechała się do przeszłości blada jeszcze od minionych cierpień! Kiedy ją tak obejmowałem i kiedy palec jej błądził po mapie, podczas gdy ona mówiła półgłosem o swoich sprawach, o swoich życzeniach, o naszym przyszłym schronieniu, byłbym krew oddał za nią. Zamysły szczęścia, wy może jesteście jedynym prawdziwym szczęściem tu na ziemi!

Od tygodnia blisko życie spływało nam na bieganiu i sprawunkach, kiedy zjawił się u nas pewien młody człowiek; przynosił listy dla Brygidy. Znalazłem ją smutną i przybitą po tych odwiedzinach; ale nie mogłem się dowiedzieć nic prócz tego, że listy pochodzą z N***, tegoż samego miasta, gdzie po raz pierwszy wyznałem jej miłość i gdzie mieszkali jedyni krewni, jakich Brygida jeszcze posiadała.

Wśród tego, przygotowania postępowały szybko. W sercu moim było miejsce jedynie na niecierpliwość wyjazdu; równocześnie radość, jakiej doznawałem, zaledwie zostawiała mi chwilę wytchnienia. Kiedy wstawałem rano, a słońce świeciło nam w okna, czułem taki przypływ radości, iż byłem jak pijany; wchodziłem na końcach palców do pokoju, gdzie spała Brygida. Raz budząc się, zastała mnie na kolanach w nogach łóżka; patrzałem na nią, gdy spała, i nie mogłem wstrzymać łez; nie wiedziałem, jak ją przekonać o szczerości mego żalu. Jeśli miłość do pierwszej kochanki popychała mnie niegdyś do szaleństw, tym razem robiłem ich sto razy więcej: rzucałem się z furią we wszystkie wybryki, jakimi może natchnąć namiętność posunięta do ostatnich krańców. To co czułem dla Brygidy, to był istny kult; mimo iż żyliśmy z sobą przeszło od pół roku, ilekroć zbliżałem się do niej, miałem wrażenie, że widzę ją po raz pierwszy; zaledwie śmiałem całować kraj sukni tej kobiety, nad którą tak długo się znęcałem. Każde jej słowo przyprawiało mnie o dreszcz, jak gdyby jej głos był dla mnie czymś nowym; to szlochając, rzucałem się w jej ramiona, to bez powodu wybuchałem śmiechem. O mym minionym postępowaniu mówiłem jedynie ze wstrętem i zgrozą; byłbym pragnął, aby istniała gdzieś świątynia poświęcona miłości, iżbym się tam obmył niby w jakimś chrzcie i odział poświęcaną szatą, której by już nic nie zdołało ze mnie zedrzeć.

Widziałem Tycjanowskiego świętego Tomasza kładącego palec na ranie Chrystusa i często myślałem o nim: gdybym się ośmielił przyrównać miłość człowieka wierze w swego Boga, powiedziałbym, iż byłem doń podobny. Jakie imię dać uczuciu, które wyraża niespokojna głowa, prawie wątpiąca jeszcze, a już pełna ubóstwienia? Dotyka rany; bluźnierstwo zdumione zatrzymuje się na rozchylonych wargach, na których z wolna wykwita modlitwa. Czy to wyznawca? czy niedowiarek? czy kaja się tyle, ile obraził? Ani on sam, ani malarz, ani ty, który patrzysz, nie wiecie; zbawiciel uśmiecha się i wszystko roztapia się niby krople rosy w promieniu bezmiernej dobroci.

Tak ja w obliczu Brygidy byłem niemy i jakby bez ustanku zdziwiony; drżałem, aby nie zachowała lęku, i aby pamięć tylu zmian we mnie nie uczyniła jej nieufną. Ale po upływie dwóch tygodni nauczyła się jasno czytać w moim sercu; zrozumiała, iż widząc ją szczerą i ja stałem się szczerym wzajem; że zaś miłość moja była dziełem mego charakteru, nie wątpiła już o niej ani o mnie.

Pokój nasz był pełen porozrzucanych sukien, albumów, ołówków, książek, paczek, a na tym wszystkim wciąż szeroko rozpostarta droga mapa, którąśmy tak kochali. Ciągleśmy się kręcili, krzątali, zatrzymywałem się co chwilę, aby się rzucić do kolan Brygidy, która wymyślała mi od leniuchów, mówiąc ze śmiechem, że ona musi robić wszystko, a ja jestem do niczego; wśród tego zaś pakowania kufrów projektom nie było końca… Sycylia, hm, to bardzo daleko; ale zima tam jest tak miła: klimat najrozkoszniejszy w świecie. Genua ładna, ani słowa: malowane domy, zielone szpalery na tle Apeninów… Ale co za zgiełk! co za ciżba! Na trzech ludzi spotkanych na ulicy jeden mnich i jeden żołnierz. Florencja smutna, to wieki średnie, jeszcze żywe pośród nas. Brrr, te zakratowane okna, ten obrzydliwy brunatny kolor, którym powleczone są wszystkie domy. Do Rzymu? po co: nie jedziemy po to, aby się zachwycać, ani tym mniej, aby się uczyć. Gdyby tak nad brzegi Renu? ale to już będzie po sezonie; mimo że nie szukamy ludzi, smutną jest zawsze pustka miejsca, które wprzód wrzało życiem. A Hiszpania? nadto kłopotu; trzeba podróżować jak w czasie wojny i oczekiwać wszystkiego wyjąwszy spokoju. Jedźmy do Szwajcarii! niech głupców to mierzi, że taka już wyjeżdżona; tam to lśnią w całym blasku trzy najmilsze Bogu barwy: lazur nieba, zieloność łąk i biel śniegu na szczytach lodowców.

– Jedźmy, jedźmy – mówiła Brygida – pofruńmy jak dwoje ptasząt. Wyobraźmy sobie, drogi Oktawie, że znamy się dopiero od wczoraj. Spotkałeś mnie na balu, spodobałam ci się i zakochałam się w tobie; opowiadasz mi, że o kilka mil stąd w jakiejś tam małej mieścinie kochałeś niejaką panią Pierson; ani chcę wiedzieć o tym, co tam było między wami. Nie będziesz mi się przecież zwierzał z amorów z kobietą, którą opuściłeś dla mnie? Ja znowuż zwierzyłam ci po cichu, że niedawno temu jeszcze kochałam wielkiego ladaco, który mnie dosyć nadręczył; ty żałujesz mnie, zamykasz mi usta i staje układ, że już nigdy o tym nie będzie między nami mowy.

Kiedy Brygida mówiła w ten sposób, doznawałem uczuć podobnych do uczucia skąpca: tuliłem ją z całych sił w drżących ramionach.

– O Boże! – wykrzykiwałem – nie wiem, czy ja drżę z radości czy z obawy. Zabiorę cię, mój skarbie. W obliczu tego niezmierzonego widnokręgu jesteś moją; jedziemy. Niech umrze moja młodość, niech umrą wspomnienia, niech umrą troski i żale! O ty moja dobra, moja dzielna! z dziecka uczyniłaś mężczyznę! gdybym cię stracił teraz, nigdy nie potrafiłbym pokochać. Być może zanim cię poznałem, inna kobieta mogłaby mnie uleczyć; ale teraz ty jedna w świecie możesz mnie zabić lub ocalić, krzywdy bowiem, jakie ci wyrządziłem, czynią me serce niby jedną ranę. Byłem niewdzięczny, ślepy, okrutny. Bogu niech będzie chwała! kochasz mnie jeszcze. Jeśli kiedykolwiek wrócisz do wioski, gdzie cię ujrzałem pod lipami, spójrz na ów opustoszały dom: musi się tam błąkać widmo, człowiek bowiem, który opuścił ten dom wraz z tobą, nie jest tym samym człowiekiem, który doń wszedł.

– Więc to prawda? – mówiła Brygida, a piękne jej czoło promienne miłością wznosiło się ku niebu – więc to prawda, że jestem twoją? Tak, z dala od tego wstrętnego świata, który postarzył cię przed czasem, tak, dziecko, będziesz mnie kochał. Będę cię miała takim, jakim jesteś; a w jakimkolwiek zakątku świata rozpoczniemy życie, możesz mnie tam porzucić bez wyrzutu w dniu, w którym przestaniesz mnie kochać. Posłannictwo moje będzie spełnione i zawsze mi zostanie w górze Bóg, iżbym mu dziękowała za nie.

Jakimż bolesnym i strasznym wspomnieniem napełniają mnie jeszcze te słowa! Wreszcie, zapadło postanowienie, że udamy się najpierw do Genewy i wyszukamy u stóp Alp spokojne miejsce, aby tam spędzić wiosnę. Już Brygida sławiła piękności jeziora; już wdychałem w sercu powiew wiatru, który je porusza i ożywczy zapach zielonej doliny. Lozanna, Vevey, Oberland i poza wierzchołkami Monterosa, olbrzymia równina Lombardii… Już zapomnienie, spokój, ucieczka od świata, wszystkie duchy szczęśliwej samotności zapraszały nas i przyzywały; kiedy wieczorem ze złączonymi dłońmi patrzyliśmy na siebie w milczeniu, czuliśmy, iż wznosi się w nas owo pełne osobliwej wielkości uczucie, jakie ogarnia serce w przeddzień dalekich podróży; tajemniczy i niewytłumaczony zawrót, który ma coś zarazem z grozy wygnania i z nadziei pielgrzymstwa. O Boże! twój to głos woła wówczas i ostrzega człowieka, że ma zbliżyć się do ciebie. Czyż myśl ludzka nie posiada jak gdyby skrzydeł, które drżą i dźwięcznych strun, które się napinają? Cóż wam powiem? czy nie mieści się cały świat w tych paru słowach: „Wszystko było gotowe, mieliśmy jechać”.

Naraz Brygidzie robi się słabo; opuszcza głowę, milknie. Kiedy jej pytam, czy cierpi, odpowiada zgasłym głosem, że nie; kiedy mówię o dniu wyjazdu, wstaje zimna i zrezygnowana i krząta się koło przygotowań; kiedy jej przysięgam, że będzie szczęśliwa i że chcę jej poświęcić życie, zamyka się i płacze; kiedy ją obejmuję, blednie i odwraca oczy podając mi wargi; kiedy jej mówię, że nic się jeszcze nie stało, że może przekreślić nasze plany, marszczy brew z twardą i surową twarzą; kiedy ją błagam, aby mi otworzyła serce, kiedy powtarzam, że choćbym miał umrzeć, poświęcę moje szczęście, o ile ma być okupione jej żalem, rzuca mi się na szyję, następnie martwieje i odpycha mnie jakby mimo woli. Wreszcie jednego dnia wchodzę do pokoju, trzymając w ręku bilet dla nas obojga aż do Besançon. Zbliżam się do niej, kładę jej bilet na kolana, ona wyciąga rękę, wydaje krzyk i pada bezprzytomna u mych stóp.

Rozdział II

Wszystkie moje wysiłki, aby odgadnąć przyczynę tak niespodziewanej zmiany pozostały daremne, również wszystkie pytania, które zadawałem. Brygida była chora i milczała uparcie. Strawiwszy cały dzień to na błaganiu jej o wyjaśnienia, to na gubieniu się w domysłach, wyszedłem, nie wiedząc, dokąd idę. Kiedy przechodziłem koło opery, posługacz podsunął mi bilet i machinalnie wszedłem, jak zwykłem był niegdyś.

Nie byłem zdolny zwrócić uwagi na to, co się działo na scenie ani na sali: byłem przejęty taką boleścią, a równocześnie tak zdumiony, iż żyłem, można powiedzieć, jedynie wewnątrz, a zewnętrzne przedmioty nie dochodziły mej świadomości. Wszystkie moje siły skupiły się na jednej myśli, a im dłużej w niej się grzebałem, tym stawała mi się mętniejsza. Jaka straszliwa przeszkoda obalała tak nagle w wilię wyjazdu tyle planów i nadziei? Jeśli chodziło o zwyczajny wypadek lub nawet prawdziwe nieszczęście, jak klęska majątkowa lub strata przyjaciela, dlaczego to uparte milczenie? Po wszystkim, co uczyniła Brygida, w chwili gdy nasze najdroższe sny zdawały się bliskie ziszczenia, jakiejż natury mogła być tajemnica, która niweczyła nasze szczęście, a której ona wzbraniała mi się powierzyć? Jak to! kryje się przede mną! Jeśli zgryzoty, interesy, wreszcie obawa przyszłości, jakiś przypływ smutku, nieufności lub gniewu zatrzymują ją na jakiś czas lub też każą wyrzec się na zawsze tej tak upragnionej podróży, dlaczego nie wyzna mi wszystkiego? W ówczesnym stanie mego serca nie mogłem wszelako przypuszczać, aby w postępowaniu Brygidy mogło być coś zdrożnego. Sam cień podejrzenia oburzał mnie i przejmował grozą. Jak, z drugiej strony, przypuszczać jedynie zmienność lub kaprys w kobiecie takiej, jaką znałem Brygidę? Gubiłem się w otchłani, nie widząc nawet najsłabszego światełka, najmniejszego punktu, który by mi mógł wytyczyć kierunek.

Naprzeciw mnie na balkonie siedział młody człowiek, którego rysy nie były mi obce. Jak często się zdarza, kiedy umysł jest mocno pochłonięty, patrzałem nań bezwiednie i siliłem się rozpoznać te rysy. Naraz przejrzałem: to on, jak wspominałem wyżej, przywiózł Brygidzie listy z N***. Niepodobna mi było przedostać się doń nie niepokojąc znacznej ilości widzów, byłem tedy zmuszony doczekać końca aktu.

Pierwszym odruchem moim była myśl, że, jeżeli kto może mnie oświecić w przedmiocie mej jedynej i gnębiącej troski, to on. Zachodził do pani Pierson od kilku dni na dłuższe rozmowy; przypomniałem sobie, iż kiedy ją opuszczał, zawsze zastawałem ją smutną, nie tylko pierwszego dnia, ale za każdym razem. Był u niej jeszcze wczoraj rano, tego samego dnia, którego zasłabła. Brygida nie pokazała mi listów, które przywiózł, być może on zna istotną przyczynę, która opóźniła nasz wyjazd. Nie wie może wszystkiego, ale zdoła mnie niechybnie objaśnić bodaj, co mieściło się w listach; miałem zaś prawo sądzić, iż zdaje sobie na tyle sprawę z mego stosunku do Brygidy, abym mógł pytać bez obawy. Uszczęśliwiony tym spotkaniem pobiegłem, aby go dopaść w korytarzu. Nie wiem, czy mnie zauważył, ale oddalił się i wszedł do jakiejś loży. Postanowiłem zaczekać; przechadzałem się dobry kwadrans z oczyma wciąż utkwionymi w drzwi. Otwarły się wreszcie, młody człowiek wyszedł; skłoniłem się z daleka i posunąłem się ku niemu. Postąpił kilka kroków z widocznym wahaniem; następnie zwróciwszy się nagle, skręcił ku schodom i znikł.

Objawiłem zamiar zbliżenia się tak wyraźnie, iż w postępku tym musiałem widzieć stanowczą chęć unikania mnie. Musiał mnie znać z widzenia; a zresztą, gdyby nawet nie znał, człowiek który widzi, iż ktoś drugi podchodzi ku niemu, powinien bodaj zaczekać. Byliśmy wówczas w korytarzu sami; jasne było tedy, że nie chce ze mną mówić. Nie dopatrywałem się w tym chęci obrażenia mnie: człowiek, który bywał codziennie w moim pomieszkaniu, którego, ilekroć zdarzyło się nam spotkać, witałem zawsze najgrzeczniej, człowiek wreszcie o uprzejmym i skromnym obejściu, jak przypuścić, aby mnie chciał znieważyć? Chciał jedynie umknąć przede mną i uniknąć przykrej rozmowy. Ale dlaczego? Ta druga tajemnica zaskoczyła mnie niemal tak samo jak pierwsza. Co bądź czyniłem, aby oddalić tę myśl, ucieczka tego młodego człowieka kojarzyła się nieodbicie w mej głowie z upartym milczeniem Brygidy.

Niepewność jest ze wszystkich męczarni najtrudniejszą do zniesienia; w wielu okolicznościach życia naraziłem się na wielkie nieszczęścia, dlatego że nie umiałem spokojnie czekać. Wróciwszy do domu, zastałem Brygidę czytającą właśnie owe fatalne listy z N***. Oświadczyłem jej, iż niepodobna mi dłużej zostać w tym stanie ducha, że muszę się wydobyć zeń za każdą cenę; jaki bądź jest powód nagłej zmiany, jaka w niej zaszła, chcę go poznać; jeśli mi odmówi odpowiedzi, będę uważał jej milczenie za stanowczą odmowę jechania ze mną, a nawet za stanowcze zerwanie.

Z wielką niechęcią pokazała mi list, który trzymała w ręce. Krewni pisali jej, że ten wyjazd okrywa ją hańbą na zawsze, że nikomu nie jest tajną jego przyczyna i że czują się zmuszeni oświadczyć jej z góry jakie będą jego następstwa; że żyje ze mną publicznie jako moja kochanka; że, mimo że jest wdową i wolną, ma pewne obowiązki względem nazwiska, które nosi; że ani oni, ani nikt z dawnych przyjaciół nie zechce widzieć jej na oczy, o ile odważy się upierać; wreszcie za pomocą wszelkiego rodzaju gróźb i upomnień nakłaniali ją, aby wróciła do swej dawniejszej siedziby.

Ton listu oburzył mnie; zrazu odczułem go jedynie jako obelgę.

– Ów młody panicz, który przynosi ci takie upomnienia – wykrzyknąłem – podjął się zapewne powtarzać ci je jeszcze ustnie i sumiennie tego dopełnia, nieprawdaż?

Głęboki smutek Brygidy przywiódł mnie do zastanowienia i ochłodził mój gniew.

– Zrobisz – rzekła – co zechcesz i zgubisz mnie do reszty. Tak, los mój jest w twoich rękach; od dawna jesteś jego panem. Mścij się, jak ci się podoba za to ostatnie usiłowanie, jakie podjęli moi starzy przyjaciele, aby mnie przywołać do rozsądku, do świata, który szanowałam niegdyś, i do czci, którą straciłam. Nie mam ani słowa do powiedzenia; jeżeli chcesz sam podyktować odpowiedź, dam taką, jakiej sobie życzysz.

– Życzę sobie jedynie – odparłem – poznać twoje intencje; do mnie to, przeciwnie, należy nagiąć się do nich i przysięgam ci, jestem gotów to uczynić. Powiedz mi, czy zostajesz, czy jedziesz lub czy trzeba jechać mi samemu.

– Czemu to pytanie? – rzekła Brygida – czy powiedziałam, iż odmieniłam zamiar? Jestem cierpiąca i nie mogę jechać w tym stanie; ale skoro będę zdrowa lub przynajmniej zdolna się podnieść, jedziemy do Genewy, jak postanowione.

Rozstaliśmy się na tych słowach, a śmiertelny chłód, z jakim Brygida je wymówiła, zasmucił mnie bardziej, niżby to sprawiła odmowa. Nie pierwszy to raz silono się za pomocą tego rodzaju ostrzeżeń rozerwać nasz związek; ale aż dotąd mimo wrażenia, jakie podobne listy czyniły na Brygidzie, rychło otrząsała się z niego. Jak przypuścić, aby ta jedna pobudka miała dziś tyle siły, wówczas gdy nie mogła nic sprawić w czasach mniej szczęśliwych? Łamałem sobie głowę, czy od czasu, jak byliśmy w Paryżu, nie mam sobie nic do wyrzucenia w moim postępowaniu. „Byłażby to – mówiłem sobie – jedynie słabość kobiety, która chciała popełnić szaleństwo i która w chwili wykonania cofa się przed własną wolą? Byłożby to to, co cynicy nazywają ostatnim skrupułem? Ale ta wesołość, którą przed tygodniem Brygida okazywała od rana do wieczora, te lube projekty porzucane i podejmowane bez ustanku, te przyrzeczenia, zaklęcia, wszystko to było wszelako szczere, prawdziwe, bez żadnego przymusu. Chciała przecież jechać wbrew moim perswazjom. Nie, jest w tym jakaś tajemnica; ale jak ją przeniknąć, skoro teraz, kiedy ją pytam, zbywa mnie argumentem, który nie może być prawdziwym? Nie mogę jej powiedzieć, że kłamie, ani zmusić, by podała co innego. Powiada, iż wciąż chce jechać; ale skoro mówi to tym tonem, czyż nie należy mi bezwarunkowo odmówić? Czy mogę przyjąć takie poświęcenie, kiedy je ktoś spełnia jak obowiązek, jak wyrok? kiedy to, co uważałem za ofiarę miłości, przychodzi mi niejako wymuszać na mocy danego słowa? O Boże! czyż tę oto bladą i omdlewającą osobę przyjdzie mi unieść w ramionach? Czy mam uwieźć daleko od ojczyzny, na długo, na całe życie może, jedynie zrezygnowaną ofiarę? Uczynię, rzekła, co sobie życzysz! Nie, to pewna, nie życzę sobie nic zawdzięczać uległości; jeśli mam bodaj tydzień jeszcze patrzeć na tę zbolałą twarz, jeśli uprze się milczeć, raczej pojadę sam”.

O ja szalony! alboż miałem siłę? Zanadto byłem szczęśliwy od dwóch tygodni, aby odważyć się spojrzeć wstecz; nie tylko nie czułem w sobie tej odwagi, ale myślałem jedynie o sposobach uwiezienia Brygidy. Całą noc nie zmrużyłem oka; wczesnym rankiem postanowiłem, co bądź padnie, udać się do młodego człowieka, którego widziałem w Operze. Nie wiem, czy popychał mnie gniew, czy ciekawość, ani co w gruncie rzeczy chciałem od niego; ale myślałem, że w ten sposób bodaj nie będzie mógł mi się wymknąć, a o to jedno mi chodziło.

Nie znałem jego adresu, wszedłem tedy do pokoju Brygidy, aby oń poprosić. Jako pozór podałem obowiązek grzeczności wobec jego kilkakrotnych odwiedzin; nie wspomniałem bowiem ani słowa o spotkaniu w teatrze. Brygida była jeszcze w łóżku; zmęczone oczy zdradzały, że płakała. Skoro wszedłem, podała mi rękę i rzekła:

– Czego sobie życzysz?

Głos jej był smutny, ale tkliwy. Wymieniliśmy parę przyjaznych słów i wyszedłem z sercem mniej osmuconym.

Młody człowiek, do którego szedłem, nazywał się Smith; mieszkał w pobliżu. Kiedym zapukał do drzwi, zdjął mnie jakiś dziwny niepokój; wszedłem z wolna, jakby olśniony niespodzianym światłem. Za pierwszym jego ruchem krew mi się ścięła. Leżał w łóżku i z tym samym akcentem, co przed chwilą Brygida, z twarzą równie bladą i zmienioną, podał mi rękę i wyrzekł te same słowa:

– Czego pan sobie życzy?

Mówcie, co chcecie, ale istnieją w życiu przypadki, których rozum ludzki nie umiałby wytłumaczyć. Usiadłem, nie mogąc nic odpowiedzieć; jak gdyby obudzony ze snu, powtórzyłem sam sobie pytanie, które mi zadał. W istocie, co ja robiłem u niego? jak powiedzieć, co mnie sprowadza? Przypuściwszy, iż mnie byłoby na rękę zadać mu parę pytań, skąd miałem prawo wnosić, iż on zechce odpowiadać? Przywiózł listy i znał osoby, które je pisały; ale po tym, co mi Brygida pokazała, czyż nie wiedziałem w tej kwestii tyle, co i on?

Słowa nie chciały mi przejść przez gardło; lękałem się, aby się nie domyślił, co się dzieje w mym sercu. Pierwsze zdania, któreśmy wymienili, były grzeczne i nieznaczące. Podziękowałem mu, iż się podjął zleceń od rodziny pani Pierson; natrąciłem, iż opuszczając Francję, poprosimy go i my, aby nam wyświadczył pewne usługi; po czym zmilkliśmy zdumieni, iż znaleźliśmy się oto naprzeciw siebie.

Wodziłem oczyma dokoła, jak czynią ludzie zakłopotani. Pokój młodego człowieka znajdował się na czwartym piętrze; wszystko w nim zwiastowało uczciwe a pracowite ubóstwo. Nieco książek, narzędzia muzyczne, białe drewniane półki, papiery leżące w porządku na stole nakrytym dywanem, stary fotel, kilka krzeseł, oto wszystko; ale całość nosiła ujmujące znamię schludności i ładu. Co się tyczy samego Smitha, bystra i ożywiona jego fizjonomia uprzedzała od razu na jego korzyść. Spostrzegłem na kominku portret starszej osoby; zbliżyłem się na wpół zamyślony; powiedział mi, że to jego matka.

Przypomniałem sobie wówczas, iż Brygida mówiła mi często o nim, i tysiąc zapomnianych rysów stanęło mi w pamięci. Dawniej widywała go niekiedy w N***; ale od czasu mego przybycia wybrała się tam tylko raz, a Smitha wówczas nie było. Tylko zatem przypadkiem dowiedziałem się o nim paru szczegółów, które mnie wszelako uderzyły. Zajmował skromny urząd, przy pomocy którego utrzymywał matkę i siostrę. Postępowanie jego wobec tych kobiet było ponad wszelkie pochwały; dla nich wyrzekł się wszystkiego. Mimo że posiadał niepospolite talenty muzyczne, które mogły mu otworzyć świetne widoki, uczciwość jego i skromność zawsze kazały mu przekładać spokój zacisznego życia. Słowem, należał do tej szczupłej liczby istot, które żyją bez rozgłosu i wdzięczne są ludziom, iż nie poznają się na ich wartości.

Przytaczano mi z jego życia parę rysów wystarczających, aby odmalować człowieka. Kochał gorąco piękną dziewczynę w sąsiedztwie i po roku starań uzyskał przyrzeczenie jej ręki. Była równie biedna jak on. Już miało się podpisywać kontrakt ślubny i wszystko było gotowe do wesela, kiedy matka rzekła doń: „A kto wyda za mąż twoją siostrę?” To jedno słowo otworzyło mu oczy; zrozumiał, iż jeśli się ożeni, wyda na dom wszystko, co zarobi swą pracą i że tym samym siostra nie będzie miała posagu. Zerwał natychmiast wszystkie przygotowania i wyrzekł się po rycersku małżeństwa i miłości; wówczas to przybył do Paryża i uzyskał posadę, którą obecnie zajmował.

Ilekroć zdarzyło mi się słyszeć tę historię znaną w całej okolicy, zawsze odczuwałem chęć poznania jej bohatera. To spokojne i ciche poświęcenie wydało mi się godniejszym podziwu niż wszystkie chwały wojenne. Widząc portret matki Smitha, przypomniałem sobie natychmiast wszystko; spojrzałem nań i zdziwiłem się, widząc go tak młodym. Nie mogłem się powstrzymać, aby go nie zapytać o wiek; byliśmy rówieśnikami. Wybiła ósma; Smith wstał.

Zaledwie uczynił parę kroków, ujrzałem, iż się chwieje; potrząsnął głową.

– Co panu? – spytałem.

Odpowiedział, iż jest to godzina, w której udaje się do biura, ale że nie czuje się na siłach.

– Czy pan chory?

– Mam gorączkę i czuję się bardzo cierpiący.

– Wczoraj wieczór miał się pan lepiej; widziałem pana, o ile mi się zdaje, w Operze.

– Przepraszam, że pana nie poznałem. Mam wolny wstęp do tego teatru i spodziewam się spotkać tam pana jeszcze.

Im baczniej przyglądałem się temu młodemu człowiekowi, pokojowi, domowi, tym mniej czułem się zdolny przystąpić do właściwego przedmiotu odwiedzin. Wczorajsze przypuszczenie, iż Smith mógł mi zaszkodzić w umyśle Brygidy, rozwiało się mimo woli; było w jego twarzy coś szczerego i surowego zarazem, co mnie pociągało i onieśmielało. Stopniowo myśli moje poszły odmiennym biegiem; patrzałem nań uważnie, a miałem wrażenie, że i on również obserwuje mnie z ciekawością.

Mieliśmy obaj po dwadzieścia jeden lat, a jaka różnica! On, przyzwyczajony do życia wykreślonego miarowym dźwiękiem zegara; znający jedynie drogę z ustronnej izdebki do biura mieszczącego się gdzieś kątem w ministerstwie; posyłający matce nawet swoje oszczędności, ową odrobinę uciechy życia, którą każda pracująca ręka ściska tak zazdrośnie; skarżący się na noc cierpień, ponieważ pozbawiała go dnia trudu; mający tylko jedną myśl, jedno szczęście, to jest troskać się o szczęście drugiej istoty, i to od dzieciństwa, od czasu gdy był zdolny unieść ciężar pracy! A ja, co zrobiłem z tym kosztownym, chyżym, nieoszacowanym czasem? czy byłem mężczyzną? Któryż z nas żył?

Wystarczyło nam jedno spojrzenie, aby wyczuć to, co tu piszę na całej stronicy. Oczy nasze spotkały się i nie mogły się rozłączyć. Smith wspomniał o naszej podróży i o kraju, który mieliśmy zwiedzić.

– Kiedy państwo jadą? – spytał.

– Nie wiem; pani Pierson jest cierpiąca i nie wstaje od trzech dni.

– Od trzech dni! – powtórzył z mimowolnym gestem.

– Tak; w czym to pana dziwi?

Wstał i osunął się na mnie z wyciągniętymi ramionami i błędnym wzrokiem. Wstrząsał nim straszliwy dreszcz.

– Czy panu słabo? – rzekłem ujmując go za rękę. Podniósł ją do oczu i nie mogąc zdławić łez, powlókł się ku łóżku.

Patrzałem nań ze zdumieniem; wstrząsał nim gwałtowny napad febry. Wahałem się, czy go mam zostawić w tym stanie, i znów przysunąłem się do łóżka. Odepchnął mnie silnie, jakby w przystępie dziwnej grozy. Przyszedłszy wreszcie do siebie, rzekł słabym głosem:

– Pan daruje, niezdolny dziś jestem do rozmowy. Niech pan będzie łaskaw mnie zostawić; skoro siły mi pozwolą, pospieszę podziękować panu za jego uprzejmość.