Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 7

Yazı tipi:

Rozdział II

Nauka rozpusty podobna jest do zawrotu głowy; znajduje się w niej zrazu jakąś grozę pomieszaną z rozkoszą, niby na wysokiej wieży. Podczas gdy haniebne i skryte wyuzdanie kala najszlachetniejszego człowieka, w otwartym i śmiałym rozpasaniu, w tym, co można nazwać jawną rozpustą, istnieje pewna wielkość, nawet przy największym skażeniu. Ten kto z zapadnięciem nocy idzie z twarzą zakutaną płaszczem brudzić incognito swoje życie i strząsać potajemnie całodzienną obłudę, podobny jest do Włocha, który uderza wroga z tyłu, nie śmiejąc wyzwać go na pojedynek. Jest to niby morderstwo w odludnej ulicy, po nocy; podczas gdy w bohaterze szumnych orgii jest niemal coś z rycerza, coś, co trąci bitwą, pozór wspaniałej walki. „Wszyscy czynią to i kryją się; czyń, ale się nie kryj”. Tak mówi duma; i skoro raz wdzieje się ten pancerz, połyskuje w nim słońce.

Opowiadają, że Demokles widział nad głową miecz; podobnie rozpustnicy widzą jakoby nad sobą coś, co woła bez ustanku: „Naprzód, tylko naprzód, wiszę na nitce”. Owe pojazdy pełne masek, które się spotyka w karnawale, są wiernym obrazem ich życia. Rozhulana karoca otwarta na cztery wiatry, płonące pochodnie oświecające ubielone twarze; ci śmieją się, tamci śpiewają; wśród tego kłębi się coś niby kobiety: są to w istocie resztki kobiet z pozorami prawie ludzkimi. Pieszczą je, rzucają im w twarz obelgi; nikt nie wie, ani jak się zowią, ani czym są. Wszystko to buja i kołysze się przy blaskach żywicznych, w beztrosce pijaństwa, nad którym, powiadają, czuwa jakiś Bóg. Ktoś się nachyla, ktoś kogoś całuje; ktoś tam spadł w ścisku; co tam o to? jadą tędy, owędy, konie rwą z kopyta.

Ale o ile pierwszym uczuciem jest podziw, drugim jest groza, trzecim litość. Jest w istocie w tym życiu tyle siły, lub raczej tak osobliwe nadużycie siły, iż najszlachetniejsze charaktery i najbujniejsze natury często dają mu się porwać. Widzą w tym śmiałość i niebezpieczeństwo; dają w ten sposób upust własnej bujności; przywiązują się do rozpusty, jak Mazepę przywiązano do dzikiego rumaka; wiążą się do niej sznurami, czynią z siebie Centaurów; nie widzą ani krwawej drogi, jaką strzępy ich ciała znaczą na drzewach, ani wilczych ślepiów czerwieniących się w ich tropy, ani pustkowia, ani kruków.

Pchnięty w owo życie okolicznościami, które przytoczyłem, opowiem obecnie co tam widziałem.

Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem z bliska owe sławne zabawy noszące miano maskarad, słyszałem opowiastki o wybrykach Regencji i o królowej francuskiej przebranej za dziewczynę sprzedającą fiołki. Znalazłem przekupki fiołków przebrane za markietanki. Spodziewałem się szału, ale go nie znalazłem. Kopcące lampy, bijatyka, pijane na umór dziewki leżące pokotem na stłuczonych butelkach – to nie szał.

Za pierwszym razem, kiedy widziałem rozpustę biesiad, słyszałem o ucztach Heliogabala i o filozofie greckim, który z rozkoszy zmysłów uczynił sobie rodzaj naturalnej religii. Spodziewałem się znaleźć, jeżeli nie radość, to bodaj zapomnienie; znalazłem, co może być w świecie najgorszego, nudę silącą się żyć i Anglików powiadających sobie: „Robię to i to: zatem, bawię się. Zapłaciłem tyle a tyle: zatem odczuwam tyle przyjemności”. I ścierają życie w tych żarnach.

Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem kurtyzany, słyszałem o Aspazji, która, siedząc na kolanach Alcybiadesa, dysputowała z Sokratesem. Spodziewałem się czegoś swobodnego, zuchwałego, ale wesołego, iskrzącego się, żywego; czegoś niby piana szampańskiego wina; znalazłem głupawą twarz, martwe oko i drapieżne palce.

Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem kurtyzany utytułowane, czytałem Boccaccia i Bandella; czytałem przede wszystkim Szekspira. Marzyłem o tych jurnych pięknościach, o tych piekielnych cherubinach, o tych niefrasobliwych artystkach życia, którym kawalerowie z Dekamerona podają wodę święconą przy wyjściu z kościoła. Szkicowałem po tysiąc razy te główki tak pełne lekkomyślnej poezji, tak pomysłowe w swym zuchwalstwie, umiejące zawrzeć cały romans w jednym spojrzeniu, poruszające się w życiu jedynie falą i wstrząśnieniem, niby płynne syreny. Wspominałem owe wróżki z Nowych opowiastek, wciąż zaprószone, o ile nie do szczętu pijane, miłością. Znalazłem bazgraczki sążnistych listów, amatorki miłości na godziny, umiejące jedynie kłamać i grzebać swoje trudy w swojej hipokryzji i mieszczące wszystko w tym, aby się oddawać i zapominać.

Za pierwszym razem, kiedy wszedłem do domu gry, słyszałem o strumieniach złota, o fortunach zdobytych w kwadrans, o dworzaninie Henryka IV, który wygrał na jedną kartę sto tysięcy talarów, cenę swego ubrania. Ujrzałem szatnię, gdzie robotnicy mający ledwie jedną koszulę wypożyczają frak za franka na wieczór, żandarmów siedzących u drzwi i głodomorów grających o kawał chleba lub kulę w łeb.

Za pierwszym razem, kiedy ujrzałem jakieś zebranie publiczne lub inne, dostępne dla którejś z trzydziestu tysięcy kobiet, które mają w Paryżu patent na sprzedawanie się, słyszałem o saturnaliach wszystkich wieków, o wszystkich możliwych orgiach, od Babilonu aż po Rzym, od świątyni Priapa aż po Parc-aux-Cerfs, i widziałem wciąż wypisane nad progiem jedno słowo; „Rozkosz”. Za naszych czasów ujrzałem też tylko jedno słowo: „Prostytucja”; niezatarte, wyryte nie w tym pysznym metalu, który nosi kolor słońca, ale w najbledszym ze wszystkich, tym który zimne światło nocy powlekło, zda się, swoimi promieniami – srebrze.

Za pierwszym razem kiedy ujrzałem lud… było to pewnego ohydnego ranka, w Popielec, wpodle la Courtille. Przez całą noc padał drobny, lodowaty deszcz; ulice zmieniły się w kałuże. Powozy pełne masek jechały bezładnie, zawadzając o siebie, potrącając się, między dwoma szpalerami wstrętnego tłumu stojącego na chodnikach. Ta ściana posępnych widzów, długa na milę, miała w oczach nabiegłych winem tygrysią nienawiść. Mruczeli przez zęby, nie cofając się ani na krok przed kołami pojazdów, które ocierały się im o pierś. Stałem na siedzeniu w otwartym powozie; od czasu do czasu wychylał się ze szpaleru jakiś człowiek w łachmanach, rzygał nam w twarz strumieniem obelg, po czym obrzucał nas chmurą mąki. Od czasu do czasu, dostawało się nam i błotem; mimo to jechaliśmy wciąż dalej, dążąc do Wyspy Miłości i do owego ładnego lasku Roumainville, gdzie niegdyś wymieniało się na trawie tyle słodkich całusów. Jeden z naszych, siedzący na koźle, spadł, na łeb na szyję, na bruk. Motłoch rzucił się nań, aby go zatłuc: trzeba było biec z odsieczą. Trębacz, który jechał przed nami konno, dostał kamieniem w plecy: snadź mąki zabrakło. Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym.

Zaczynałem rozumieć naszą epokę i pojmować, w jakich czasach żyjemy.

Rozdział III

Desgenais urządził u siebie na wsi bankiet młodzieży. Najlepsze wina, świetna kuchnia, gra, taniec, wyścigi, niczego nie brakło. Desgenais był bogaty i miał szeroką rękę30. Łączył starodawną gościnność z dzisiejszym obyczajem. Poza tym miał w domu doskonałą bibliotekę, w rozmowie był światły i gładki. Człowiek ten był istną zagadką.

Przybyłem w posępnym humorze, którego nic nie mogło przemóc; uszanował go najskrupulatniej. Nie odpowiadałem na jego pytania, przestał pytać: szło mu jedynie o to, abym zapomniał o mej kochance. Chodziłem na polowanie, przy stole dotrzymywałem placu nie gorzej od innych; nie żądał więcej.

Bywają w świecie ludzie tego typu, którzy, zaciekłszy się w tym, aby komuś oddać usługę, rzuciliby nań bez wahania najcięższy kamień dla zabicia muchy, która go kąsa. Chodzi im jedynie o to, aby was sprowadzić na dobrą drogę: to znaczy, nie mają spokoju, póki was nie uczynią podobnymi sobie. Osiągnąwszy ten cel, mniejsza o to, w jaki sposób, zacierają ręce i nie przyjdzie im na myśl, że może wpadliście z deszczu pod rynnę; wszystko ze szczerej przyjaźni.

Jednym z wielkich nieszczęść niedoświadczonej młodości jest to, iż wyobraża sobie świat wedle pierwszych wrażeń, jakie ją uderzą; ale też istnieje, trzeba przyznać, rasa bardzo nieszczęśliwa: to ci, którzy w podobnym wypadku zawsze są gotowi powtarzać młodemu: „Masz słuszność, że wierzysz w zło; wiadomo, jak kręci się ten światek”.Słyszałem na przykład o takiej osobliwości: coś pośredniego pomiędzy dobrem a złem; rodzaj układu między kobietami bez serca a godnymi ich mężczyznami: nazywali to przelotnym uczuciem. Mówili o tym niby o machinie parowej wymyślonej przez inżyniera lub budowniczego. Objaśniali mnie: „Wszystko zasadza się na porozumieniu; wymawia się pewne zdania, które znów pociągają pewne odpowiedzi; pisze się listy w ten sposób, pada się na kolana znowuż w ten”. Wszystko było uregulowane niby parada wojskowa; a ci dobrzy ludzie mieli szpakowate włosy!

Rozśmieszyło mnie to. Nieszczęściem dla siebie, nie umiem kobiecie, którą gardzę, powiedzieć, że ją kocham, nawet wiedząc, że to konwencja i że ona nie weźmie tego inaczej. Nie zgiąłem nigdy kolana, iżbym równocześnie i serca nie kładł jej pod stopy. Tak więc klasa kobiet, którym się daje miano łatwych, jest mi nieznana; lub, jeśli dałem się wciągnąć, to bez wiedzy i przez naiwność.

Rozumiem, iż można odłożyć duszę na bok, ale nie żeby jej pozwolić dotykać. Takie oświadczenie trąci dumą; być może; nie mam zamiaru ani się chełpić ani się obniżać. Nienawidzę ponad wszystko kobiet, które śmieją się z miłości, i pozwalam im to odwzajemnić; nie przyjdzie nigdy między nami do zwady.

Te kobiety stoją o wiele poniżej kurtyzan: kurtyzany mogą kłamać i te kobiety także; ale kurtyzany mogą kochać, a te kobiety nie. Przypominam sobie kobietę, która mnie kochała i która mówiła do człowieka trzy razy bogatszego ode mnie, żyjąc z nim zresztą: „Nudzisz mnie, idę do mego kochanka.” Ta dziewczyna była lepsza od wielu innych, którym się nie płaci.

Spędziłem całe lato u Desgenais'go; wśród tego dowiedziałem się, że moja kochanka wyjechała i że porzuciła Francję; wiadomość ta wtrąciła serce moje w omdlałość, która go już nie opuściła.

Na widok tego tak nowego dla mnie świata, który mnie otaczał, owładnęła mną zrazu dziwna, smutna i głęboka ciekawość; patrzałem na wszystko spode łba, niby narowisty koń. Oto pierwsza rzecz, która dała do tego sposobność.

Desgenais miał wówczas śliczną dziewczynę, która była doń bardzo przywiązana. Jednego wieczora przechadzając się w jego towarzystwie, zacząłem się nią zachwycać, sławiąc zarówno jej piękność jak oddanie. Słowem, wyśpiewałem z ogniem jej pochwałę, dając mu do zrozumienia, iż powinien się czuć szczęśliwy.

Nie odpowiedział nic. Taki miał już zwyczaj; był to jeden z najsuchszych ludzi. Zapadła noc, każdy udał się do siebie. Ledwie od kwadransa byłem w łóżku, kiedy usłyszałem pukanie. Krzyknąłem „proszę”, sądząc, iż to jakiś cierpiący na bezsenność towarzysz.

Ujrzałem wchodzącą kobietę bledszą niż śmierć, wpółnagą, z bukietem w ręku. Podeszła i podała mi bukiet; widniał przy nim kawałek papieru, na którym wyczytałem tych kilka słów: „Oktawowi, przyjaciel jego Desgenais, z prośbą, w danym razie, o wzajemność”.

Kiedym czytał te słowa, błyskawica przeszyła mi mózg. Zrozumiałem postępek Desgenais'go; przesyłał mi w ten sposób swą kochankę i czynił mi z niej poniekąd podarek turecką modą na te kilka słów, które powiedziałem. Znając jego charakter, wiedziałem, że nie ma w tym ani udanej wspaniałomyślności ani deprawacji; była jedynie lekcja. Ta kobieta kochała go; zachwycałem się nią przed nim: chciał mi dać naukę, abym się w niej nie zakochał, czy ją wezmę czy też odrzucę.

Zadumałem się; tymczasem biedna dziewczyna płakała, nie śmiejąc otrzeć łez z obawy, abym ich nie spostrzegł. Czym jej zagroził, aby ją skłonić do tej wizyty? Nie wiedziałem.

– Pani – rzekłem – niech się pani nie trapi. Proszę wrócić do siebie i niczego się nie obawiać.

Odparła, iż jeśli wyjdzie z mego pokoju przed nadejściem ranka, Desgenais odeśle ją do Paryża; że matka jej jest biedna i że niepodobna jej narazić się na to.

– Wybornie – rzekłem – matka twoja jest biedna, ty prawdopodobnie także, tak iż, gdybym zechciał, usłuchałabyś Desgenais'go. Jesteś ładna i mógłbym ulec pokusie. Ale ty płaczesz, że zaś twoje łzy nie są dla mnie, nic mi po reszcie. Idź do siebie; podejmuję się uzyskać, aby cię nie odesłano do Paryża.

Mam tę właściwość, iż medytacja, która u większości ludzi jest stałą i określoną właściwością umysłu, u mnie jest jedynie niezależnym od woli instynktem, który mnie chwyta napadowo niby gwałtowna namiętność. Nawiedza mnie okresami, wedle kaprysu, mimo mej chęci, bez względu na miejsce. Ale gdziekolwiek mnie chwyci, jestem bezbronny. Porywa mnie, gdzie sama zechce, i tą drogą, jaką się jej spodoba.

Skoro dziewczyna wyszła, usiadłem na łóżku.

„Mój przyjacielu – rzekłem do siebie – oto Opatrzność… Gdyby Desgenais nie był ci ofiarował swej kochanki, nie mylił się może w przypuszczeniu, że byłbyś się w niej zakochał.

Czyś się jej dobrze przyjrzał? Wzniosła i boska tajemnica spełniła się w łonie, które ją poczęło. Natura hoduje taką istotę najbardziej tkliwym macierzyńskim spojrzeniem; mimo to człowiek, który chce cię uleczyć, nie zawahał się pchnąć cię ku jej wargom, iżbyś się na nich oduczył kochania.

Czemu się to dzieje? Inni podziwiali ją zapewne, ale nic im nie groziło; mogła na nich doświadczać wszystkich swoich uroków; dla ciebie jednego była niebezpieczna.

A jednak, jakie bądź jest jego życie, ten Desgenais musi mieć serce, skoro żyje. W czym różni się on od ciebie? To człowiek, który w nic nie wierzy, niczego się nie lęka, nie ma może żadnej troski ani zgryzoty; mimo to jasne jest, iż lekkie zakłucie w piętę napełniłoby go przerażeniem: gdyby bowiem ciało go opuściło, cóż by się z nim stało? Żywe jest w nim tylko ciało. Cóż to jest tedy za człowiek, który obchodzi się ze swą duszą tak jak biczownicy z ciałem? Czyż można żyć bez głowy?

Pomyśl. Oto człowiek jakiś trzyma w ramionach najpiękniejszą kobietę w świecie; jest młody i krewki; dziewczyna zdaje mu się piękną, mówi jej to, ona odpowiada słowami miłości. Na to, ktoś trąca go w ramię i rzecze: »To ladacznica«. Nic więcej; jest pewien swego. Gdyby mu powiedziano: »To trucicielka«, kochałby ją może, nie ująłby jej ani jednego pocałunku; ale to dziewka; z tą chwilą, wszelka myśl o miłości stała się dlań tak odległą jak Saturn od ziemi.

Cóż to jest tedy to słowo? słowo słuszne, zasłużone, jasne, hańbiące, zgoda. Ale ostatecznie, co? ot, słowo. Czy można zabić ciało słowem?

A jeśli ty kochasz to ciało? Nalewa ci ktoś szklankę wina i powiada: »To nic niewarte, można mieć cztery takie za sześć franków«. A jeśli tobie idzie do głowy?

Toć i Desgenais musi kochać tę dziewczynę, skoro ją opłaca; ma zatem jakiś osobliwszy sposób kochania? Nie, to nie miłość; tak samo nie jest zdolny kochać kobiety, która jest tego warta, jak i tej, która jest niegodna. Nie kocha nikogo, po prostu.

Któż go tedy uczynił takim? Czy takim się urodził, czy stał się nim z czasem? Kochać jest rzeczą równie przyrodzoną, co jeść albo pić. To nie jest człowiek. Pokurcz czy olbrzym? Jak to! zawsze pewny tego obojętnego ciała? Doprawdy, tak dalece, iż może się rzucić bez niebezpieczeństwa w objęcia kochanej kobiety? Jak to! nie blednąc? Nigdy innej wymiany prócz złota i ciała? Cóż to za uczta tedy to jego życie i jakie trunki pija się w jego pucharach? Oto jest, w trzydziestu leciech, niby stary Mitrydates; trucizny żmij są mu niestraszne i poufałe.

Jest w tym wielki sekret, moje dziecię; klucz, który trzeba by znaleźć. W jakikolwiek sposób broniłby ktoś rozpusty, może dowieść, iż jest naturalną przez dzień, przez godzinę, dziś wieczór, ale nie jutro, ale nie co dzień. Nie ma na świecie ludu, który by nie uważał kobiety albo za towarzyszkę i pociechę mężczyzny, albo za święte narzędzie jego życia, i który by jej pod tymi dwiema formami nie czcił. I oto uzbrojony rycerz skacze w przepaść, którą Bóg wykopał własnymi rękami między człowiekiem a zwierzęciem; toć to niemal to samo, co zaprzeć się mowy. Cóż to za niemy Tytan, który ośmiela się dławić pod wyuzdaniem zmysłów ukochanie myśli i który wyciska na swoich wargach piętno zwierzęce, pieczęć wiekuistego milczenia?

Trzeba znać słowo tajemnicy. Pod tym wszystkim dmie wiatr owych posępnych lasów, które się zowią tajnymi stowarzyszeniami, jedna z tych tajemnic, które anioły zniszczenia szepcą sobie do ucha, skoro noc zstąpi na ziemię. Ten człowiek jest lepszy albo gorszy niż Bóg go stworzył. Trzewia jego są niby trzewia bezpłodnych kobiet lub też natura zaznaczyła je tylko, lub też wsączyło się w nie w mroku jakieś zatrute ziele.

Otóż, mój przyjacielu, ani praca, ani nauka nie mogły cię uleczyć. Zapomnieć i uczyć się, to twoje godło. Przewracałeś kartki martwych ksiąg; zbyt młody jesteś na zgliszcza. Spójrz dokoła siebie, na bladą trzodę ludzką, która cię otacza. Pośród boskich hieroglifów, błyszczą oczy sfinksa; odcyfruj księgę życia! Odwagi, szkolarzu, rzuć się w Styks, rzekę chroniącą od ran, i niechaj jej żałobne fale niosą cię ku śmierci lub ku Bogu”.

Rozdział IV

„Cała korzyść – przypuściwszy iż mogła być jaka – była w tym, iż one fałszywe rozkosze stały się zarodkiem cierpień i goryczy, które mnie męczyły do niewytrzymania”. Te proste słowa powiada, mówiąc o swej młodości, najbardziej ludzki człowiek, jaki kiedykolwiek istniał, św. Augustyn. Z tych, którzy żyli jak on, niewiele powiedziałoby te słowa, ale wszyscy mają je w sercu; i ja w moim znajduję te, a nie inne.

Wróciwszy do Paryża w grudniu, spędziłem zimę na zabawach, maskaradach, kolacjach, rzadko opuszczając Desgenais'go, który był mną zachwycony; ja natomiast zgoła nie. Im dalej brnąłem, tym większy czułem niesmak. Miałem wrażenie, po upływie bardzo krótkiego czasu, że ten świat tak osobliwy, który na pierwszy rzut oka wydał mi się przepaścią, ścieśniał się z każdym krokiem; tam gdzie zdało mi się, że widzę upiora, w miarę jak się posuwałem, widziałem tylko cień.

Desgenais pytał, co mi jest. „A ty – odpowiadałem – co tobie jest? Czy przypomniałeś sobie jakiego zmarłego krewniaka? czy rana jaka otwarła ci się pod wpływem wilgoci?” Zdawało mi się niekiedy, iż rozumie mnie, mimo iż nie odpowiada. Siadaliśmy do stołu, pijąc na umór; w nocy braliśmy pocztowe konie i jechaliśmy śniadać gdzieś na wsi o kilkanaście mil; za powrotem kąpiel, wieczerza, gra, łóżko; wówczas układając się do spoczynku… zasuwałem rygle u drzwi, padałem na kolana i płakałem. Był to mój pacierz wieczorny.

Rzecz dziwna! Ambicją moją było uchodzić za to, czym w gruncie nie byłem ani trochę; chełpiłem się, iż żyję gorzej niż żyłem i znajdowałem w tej fanfaronadzie dziwną przyjemność zmieszaną ze smutkiem. Skoro w istocie robiłem to, co opowiadałem, odczuwałem jedynie nudę; ale kiedy zmyśliłem jakieś szaleństwo, na przykład dzieje jakiej hulanki lub opowieść o orgii, w której nie brałem udziału, zdawało mi się, że odczuwam w sercu jakieś zadowolenie, nie wiem czemu.

Najwięcej cierpiałem, kiedy w wesołej kompanii udawaliśmy się gdzieś w okolice Paryża, gdzie bywałem niegdyś z mą kochanką. Zapadałem w jakieś odrętwienie, szedłem sam na ubocze, spoglądając z goryczą bez granic na drzewa i krzaki; kopałem je nogą, jak gdyby chcąc je skruszyć w pył. Wracałem potem, mamrocąc raz po raz przez zęby: „Bóg mnie nienawidzi, Bóg mnie nienawidzi!” Trwałem potem godziny całe bez ruchu.

Ta złowroga myśl, że prawda to nagość, nawiedzała mnie bez ustanku. „Świat – powiadałem sobie – nazywa swoje bielidło cnotą, różaniec religią, swój fałdzisty płaszcz obyczajnością. Honor i moralność to jego pokojówki; spija w winie łzy ubogich duchem, którzy weń wierzą; przechadza się ze spuszczonymi oczami, póki słońce jest na niebie; idzie do kościoła, na bal, między ludzi; skoro zaś zapadnie wieczór, rozwiązuje suknię i wówczas widzi się nagą bachantkę z koźlimi nogami”.

Ale tak mówiąc, dozwalałem wstrętu do samego siebie; czułem bowiem, że jeśli pod ubraniem jest ciało, pod ciałem jest szkielet. „Czy podobna, aby to było wszystko?” pytałem mimo woli. Następnie wracałem do miasta, spotykałem po drodze ładną dziewczynkę, prowadzącą się z matką pod rękę, wiodłem za nią oczyma wzdychając i stawałem się z powrotem jak dziecko.

Mimo że utrzymywałem z przyjaciółmi codzienne stosunki i że ujęliśmy poniekąd w normę nasze wybryki, bywałem pomimo to i w świecie. Widok kobiet przyprawiał mnie zawsze o nieznośne wzruszenie; nie byłem zdolny dotknąć ich ręki bez drżenia. Poprzysiągłem sobie nie kochać już nigdy.

Pewnego wieczora wszelako, wróciłem z balu z sercem tak chorym, iż uczułem, że to miłość. Posadzono mnie przy wieczerzy obok jednej kobiety, najbardziej uroczej i wykwintnej, jaką widziałem w życiu. Skoro zamknąłem oczy, ujrzałem przed sobą jej obraz. Przeraziłem się; postanowiłem natychmiast nie spotykać jej już, unikać domów, gdzie wiedziałem, że bywa. Gorączka ta trwała dwa tygodnie, które spędziłem wciąż prawie leżąc na kanapie i przypominając sobie bez końca mimo woli każdy najdrobniejszy wyraz, jaki z nią wymieniłem.

Nie ma miejsca pod słońcem, gdzie by się ludzie zajmowali bardziej drugimi niż w Paryżu; rychło tedy znajomi moi, którzy mnie spotykali w towarzystwie Desgenais'go, orzekli, że jestem skończonym rozpustnikiem. Podziwiałem logikę świata: tak samo jak uchodziłem za dudka i fryca w epoce zerwania z kochanką, tak samo obecnie ogłoszono mnie człowiekiem nieczułym i bez serca. Ba! ludzie mówili mi wręcz, iż jasne jest, że nie kochałem nigdy tej kobiety, że traktuję oczywiście miłość jako zabawkę: mówiono to w formie wielkiej pochwały; najgorsze zaś jest, iż, nadęty nędzną próżnością, przyjmowałem to z zachwytem.

Ambicją moją było uchodzić za przeżytego wówczas, gdy byłem pełen pragnień i kiedy rozpalona wyobraźnia ponosiła mnie poza wszelkie granice. Mawiałem, iż kobiety są mi zupełnie niczym; wyczerpywałem się w chimerach, które rzekomo przekładałem nad rzeczywistość. Słowem, jedyną mą przyjemnością było wynaturzenie. Wystarczyło, aby myśl jakaś była niezwykła, aby się sprzeciwiała zdrowemu rozsądkowi, iżbym się natychmiast stał jej szermierzem, choćby mi przyszło paradować najbardziej nagannymi uczuciami.

Największą mą wadą było naśladowanie wszystkiego, co mnie uderzało nie pięknością, ale dziwactwem; nie chcąc zaś przyznać się do naśladownictwa, rzucałem się w przesadę, aby się wydać oryginalnym. Nic mi nie było dobre ani nawet znośne; nic nie było warte trudu odwrócenia głowy; mimo to gdy się rozgrzałem w dyspucie, zdawałoby się, iż nie ma w języku francuskim dość napuszonych słów na pochwałę mego twierdzenia; wystarczyło jednak stanąć po mojej stronie, aby zgasić cały ten zapał.

Był to naturalny skutek mego życia. Tryb ten mierził mnie, nie chciałem go wszelako zmienić:

 
Simigliante a quella 'nferma
Che non puo trovar posa in su le fiume,
Ma con dar voltà, suo dolore scherma.31
 

Dante.

Podobnie i ja dręczyłem mą duszę, aby ją omamić, i brnąłem we wszystkie przywary, aby wyjść z samego siebie.

Ale podczas gdy próżność moja zabawiała się w ten sposób, serce cierpiało; prawie stale był we mnie jeden człowiek, który się śmiał, a drugi, który płakał. Była to jakby nieustanna walka głowy z sercem. Własne drwiny sprawiały mi niekiedy dotkliwą przykrość, a najgłębsze zgryzoty pobudzały mnie do śmiechu.

Pewien człowiek chełpił się raz, iż nieprzystępny jest zabobonnym lękom i nie boi się niczego. Przyjaciele włożyli mu do łóżka szkielet, następnie zaś zasadzili się w sąsiednim pokoju, aby podpatrzyć chwilę jego powrotu. Nie usłyszeli nic; ale nazajutrz rano, skoro weszli do pokoju, zastali go siedzącego na łóżku i bawiącego się kośćmi: postradał rozum.

Było we mnie coś z tego człowieka, z tą różnicą, iż moje ulubione kostki należały do ukochanego szkieletu; były to szczątki mej miłości, wszystko, co z przeszłości we mnie zostało.

Nie powiem wszelako, aby to szalone życie nie miało swoich dobrych chwil. Kompani Desgenais'go byli to młodzi ludzie, bardzo interesujący, w znacznej części artyści. Niekiedy pod pozorem orgii spędzaliśmy rozkoszne wieczory. Jeden z nich kochał się wówczas w pięknej śpiewaczce, która czarowała nas świeżym i melancholijnym głosem. Ileż razy zapamiętywaliśmy się, siedząc dokoła niej i słuchając, podczas gdy stół czekał nakryty! Ileż razy któryś z nas w chwili, gdy otwierano butelki, trzymał w ręku tom Lamartine'a i czytał wzruszonym głosem! Trzeba było widzieć wówczas, jak znikała wszelka inna myśl! Godziny uciekały tymczasem; i kiedy zasiadaliśmy do stołu, osobliwe, zaiste, były z nas hulaki! nie mówiliśmy ani słowa i mieliśmy łzy w oczach.

Desgenais zwłaszcza, zazwyczaj człowiek najbardziej zimny i suchy pod słońcem, był w te dni niesłychany; można by rzec poeta w szale liryzmu! Ale po takich wylewach ogarniała go znowuż wściekła wesołość. Z chwilą gdy wino go rozgrzało, tłukł wszystko; geniusz zniszczenia wyskakiwał mu z głowy w pełnym rynsztunku. Pamiętam jak zupełnie już nieprzytomny ciskał krzesłem w zamknięte okno, czyniąc piekielny hałas.

Z ciekawością oddawałem się studiom nad tym dziwnym człowiekiem. Zdawał mi się wybitnym typem pewnej klasy ludzi, którzy muszą gdzieś istnieć, ale których nie znałem. Nie wiedziało się, patrząc na jego postępowanie, czy to rozpacz chorego, czy kaprysy zepsutego dziecka.

W dnie świąteczne zwłaszcza zdradzał stan nerwowego podniecenia, w którym zachowywał się jak istny student. Można było skonać ze śmiechu, patrząc na zimną krew z jaką spełniał swoje szaleństwa. Jednego dnia namówił mnie, abyśmy wyszli pieszo o zmierzchu, ustrojeni w dziwaczne kostiumy, w maskach, z jakimiś instrumentami muzycznymi. Przechadzaliśmy się w ten sposób całą noc, poważnie, pośród najokropniejszego zgiełku. Spotkaliśmy dorożkarza, który spał siedząc na koźle; odprzęgliśmy konie, następnie, udając gości wracających z balu, zaczęliśmy nań wołać głośno. Woźnica zbudził się; za pierwszym uderzeniem bata, konie popędziły kłusem, zostawiając go w osłupieniu na koźle. Tegoż samego wieczora zaszliśmy na Pola Elizejskie; Desgenais, widząc przejeżdżającą inną dorożkę, zatrzymał ją zupełnie jak opryszek; przestraszył woźnicę groźbami i zmusił go, aby zszedł z kozła i położył się brzuchem na ziemi. Był to koncept, który można było przypłacić życiem. Otworzył wszelako powóz; ujrzeliśmy wewnątrz młodego człowieka i damę zmartwiałych z przerażenia. Desgenais szepnął mi, abym naśladował jego ruchy; za czym, otwarłszy oboje drzwiczek, zaczęliśmy wchodzić jednymi, a wychodzić drugimi, tak iż w karetce nieszczęśliwa para wyobrażała sobie całą procesję bandytów.

Sądzę, iż ludzie, którzy głoszą, że świat daje doświadczenie, muszą być bardzo zdumieni, że im się wierzy. Świat to jedynie mnóstwo wirów i nie ma żadnej styczności między tymi wirami; wszystko trzyma się gromadami jak stada ptaków. Nawet poszczególne dzielnice jednego miasta nie są podobne do siebie: mieszkaniec Chaussée d'Antin tyleż się może nauczyć na Marais co w Lizbonie. Prawdą jedynie jest, iż od czasu, jak świat istnieje, przez wiry te przewija się siedem osobistości, zawsze tych samych: pierwsza nazywa się nadzieja; druga sumienie; trzecia opinia; czwarta zawiść; piąta smutek; szósta duma; siódma zaś nazywa się człowiek.

Byliśmy tedy, towarzysze moi i ja, niby stado ptaków i trzymaliśmy się razem do wiosny, to igrając, to lecąc…

„Ale – powie czytelnik – wśród tego życia, co za kobiety miałeś? Nie widzę tu rozpusty ucieleśnionej”.

O istoty, które nosiłyście miano kobiet, przeszłyście jak sen przez życie, które samo było tylko snem, cóż o was powiem? Tam, gdzie nie było nigdy cienia nadziei, czy może być wspomnienie? Gdzież was mam szukać? Cóż jest w pamięci ludzkiej bardziej niemego, cóż bardziej zapomnianego od was?

Skoro mam mówić o kobietach, wymienię dwie; oto jedna:

Pytam was, co ma czynić biedna szwaczka, młoda i ładna, mająca osiemnaście lat, a tym samym pragnienia? Na ladzie ma powieść, w której jest mowa tylko o miłości; nie ma żadnego wykształcenia, żadnych pojęć moralnych; wiecznie szyje przy oknie, pod którym wskutek zakazu policji nie przechodzą już procesje, ale pod którym krąży co wieczór tuzin patentowanych dziewczyn uznanych przez tęż policję. Co ma czynić, powiedzcie, kiedy, zmęczywszy ręce i oczy całodzienną pracą nad suknią albo kapeluszem, oprze się przez chwilę o okno z zapadnięciem wieczoru? Ta suknia, którą uszyła, kapelusz, który ubrała swymi biednymi i uczciwymi rękami, aby nakarmić rodzinę, stroją oto głowę i ciało publicznej dziewczyny. Trzydzieści razy w ciągu dnia najęty powóz zatrzymuje się u drzwi magazynu i wysiada zeń prostytutka opatrzona numerem jak ta dorożka, która ją nosi; wchodzi, z lekceważącą miną mizdrzy się przed lustrem, przymierza, zdejmuje i wkłada po dziesięć razy to smutne i cierpliwe dzieło jej niedospanych nocy. Widzi, jak ta dziewczyna wyjmuje z kieszeni kilka sztuk złota, ona, która ma jedną na tydzień; ogląda ją od stóp do głów, mierzy oczyma jej strój, przeprowadza ją do powozu; a potem, cóż chcecie? w ciemną noc jednego wieczora, gdy nie ma roboty, kiedy matka jest chora, uchyla drzwi, wyciąga rękę i zaczepia przechodnia.

Oto historia pewnej znanej mi dziewczyny. Umiała trochę grać na fortepianie, trochę rachować, trochę rysować, nawet trochę historii i gramatyki, wszystkiego po troszku. Ileż razy przyglądałem się z przejmującym współczuciem temu smutnemu szkicowi natury, okaleczonemu jeszcze przez społeczeństwo! Ileż razy śledziłem w tej głębokiej nocy blade i chwiejne błyski cierpiącej i poronionej iskierki! Ileż razy siliłem się rozniecić kilka zgasłych węgielków pod tym biednym popiołem! Długie jej włosy były istotnie koloru popiołu, nazywaliśmy ją Kopciuszkiem.

Nie byłem dość bogaty, aby ją dać kształcić; za moim wpływem zainteresował się nią Desgenais; kazał ją ćwiczyć we wszystkich talentach, których posiadała zarodki. Ale niepodobna było uzyskać wyraźnych postępów; skoro nauczyciel odszedł, zakładała ręce i siedziała tak przez całe godziny, wyglądając oknem. Cóż za dni! co za nędza! Zagroziłem jej raz, że jeżeli nie zechce pracować, zostawię ją bez pieniędzy; wzięła się w milczeniu do roboty; niebawem dowiedziałem się, że wychodzi po kryjomu. Dokąd? Bóg to wie. Zanim odeszła, prosiłem, aby mi wyhaftowała sakiewkę; zachowałem długo tę smutną relikwię; wisiała w moim pokoju jako jedna z najsmutniejszych pamiątek wszystkiego co tu, na ziemi, istnieje i ginie.

A oto druga.

Około dziesiątej wieczór, po zgiełkliwym i wyczerpującym dniu, udaliśmy się do Desgenais'go, który wyprzedził nas o kilka godzin, aby dopełnić przygotowań. Skorośmy przybyli, orkiestra rżnęła już od ucha i salon był pełny.

30.miał szeroką rękę – dziś popr.: mieć szeroki gest; być hojnym. [przypis edytorski]
31.Simigliante a quella inferma (…) suo dolore scherma. (wł.) – Podobny człowiekowi choremu, który nad rzeką nie może znaleźć ukojenia, ale gdy dać mu czas, osłoni swój ból [wolne tłumaczenie; Red. WL]. [przypis edytorski]