Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 8

Yazı tipi:

Większość kobiet stanowiły podrzędne aktorki; wytłumaczono mi, dlaczego więcej są warte od innych: bo wszyscy dobijają się o nie.

Natychmiast rzuciłem się w wir walca. Zawsze przepadałem za tym rozkosznym w istocie tańcem; nie znam nic szlachetniejszego, nic godniejszego pięknej kobiety i młodego chłopca; w porównaniu do walca wszystkie tańce są jedynie mdłą gimnastyką lub też pozorem do najbardziej czczych rozmówek. Wszak to jest poniekąd prawdziwe posiadanie kobiety: trzymać ją pół godziny w ramionach, unosić ją, drżącą mimo woli i nie bez przyczyny, w ten sposób, iż trudno określić, czy się ją ochrania, czy się ją gwałci. Niektóre poddają się wówczas z tak rozkosznym zawstydzeniem, z tak słodką i czystą ufnością, iż sami nie wiemy, czy to, czego się doświadcza przy nich, jest pragnieniem czy lękiem i czy, przyciskając je do serca, chciałoby się zemdleć lub złamać je jak trzcinę. Niemcy, gdzie wynaleziono ten taniec, są z pewnością krajem miłości.

Trzymałem w ramionach wspaniałą tancerkę włoskiego teatru przybyłą do Paryża na karnawał; była w stroju bachantki, w sukni ze skóry pantery. Nigdy nie widziałem nic równie lubieżnego jak ta istota. Była wysoka i szczupła; walcując z nadzwyczajną chyżością, robiła wrażenie, że się wlecze; patrząc na nią, rzekłoby się, że musi ciężyć tancerzowi, tymczasem nie czuło się jej, biegła niby czarem.

Miała na piersiach olbrzymi bukiet, którego zapach upajał mnie mimo mej woli. Za najlżejszym drgnieniem ramienia czułem ją, jak gnie się niby liany Indiów, tak słodko i sympatycznie miękka, iż spowijała mnie niby zasłoną pachnącego jedwabiu. Za każdym obrotem słychać było leciuchny szelest naszyjnika o metalowy pasek; poruszała się tak bosko, iż zdawało mi się, że widzę piękną gwiazdę; a to wszystko z uśmiechem wróżki gotowej ulecieć. Czuła i rozkoszna melodia walca zdawała się wypływać z jej warg, podczas gdy głowa, obciążona lasem czarnych włosów splecionych w warkocze, chyliła się w tył, jakby szyja za słaba była, aby ją udźwignąć.

Skoro walc się skończył, rzuciłem się w buduarze na krzesło; serce mi biło, byłem nieprzytomny. „O Boże – wykrzyknąłem – jak to możliwe? O potworze wspaniały! o cudny płazie! jak ty się oplatasz, jak falujesz, słodka żmijo o gibkiej i cętkowanej skórze! Jak krewniak twój, wąż, nauczył cię owijać się dokoła drzewa życia, z jabłkiem w ustach. O Meluzyno! o Meluzyno! serca męskie należą do ciebie. Wiesz dobrze o tym, czarodziejko, mimo tej miękkiej omdlałości, która wygląda, jakby się jej o tym nie śniło! Wiesz dobrze, że gubisz, wiesz dobrze, że topisz, wiesz dobrze, że będzie cierpiał, kto cię dotknie; wiesz dobrze, że umiera się od twoich uśmiechów, od woni twoich kwiatów, od muśnięcia twego czaru: oto dlaczego się poddajesz tak miękko, oto dlaczego twój uśmiech jest tak słodki, kwiaty tak świeże; oto dlaczego wspierasz tak łagodnie twoje ramię na naszym ramieniu. O Boże! o Boże! czegóż ty więc chcesz od nas?”

Profesor Hallé rzekł straszne słowo: „Kobieta jest nerwową częścią ludzkości, mężczyzna jej częścią mięśniową”. Sam Humboldt, ów poważny mędrzec, powiedział, że dokoła nerwów ludzkich istnieje niewidzialna atmosfera. Nie mówię o marzycielach, którzy idą za okrężnym lotem nietoperzy Spalanzaniego i myślą, że znaleźli szósty zmysł w naturze. Tajemnice tej natury, która nas stwarza, drwi z nas i nas zabija, takiej jak jest, dość są straszliwe, potęgi jej dość głębokie, aby było jeszcze potrzeba zagęszczać otaczające nas ciemności. Ale któryż człowiek może sądzić, że żył, jeśli przeczy potędze kobiet? jeśli nigdy nie drżały mu ręce, w których trzymał kibić pięknej tancerki? jeśli nigdy nie odczuł tego nieujętego czegoś, tego drażniącego magnetyzmu, który w pełni balu, wśród zgiełku instrumentów, wśród upału, od którego bledną świeczniki, wydziela się z młodej kobiety, elektryzuje ją samą i unosi się dokoła niej niby zapach aloesu nad kadzielnicą kołyszącą się na wietrze?

Trwałem w głębokim zdumieniu. Że podobne upojenie istnieje, kiedy się kocha, wiedziałem; wiedziałem, co to jest ta aureola, którą promieniuje ukochana. Ale żeby można wzniecać takie bicie serca, wywoływać podobne wizje jedynie swą pięknością, kwiatami i cętkowaną skórą dzikiego zwierzęcia, pewnymi ruchami, pewnym sposobem obracania się w kółko wyuczonym od jakiegoś pajaca, zarysem pięknego ramienia; i to bez słowa, bez myśli, nie racząc zdradzić, iż się wie o tym! Czymże był tedy chaos, jeśli to jest dzieło siedmiu dni?

To co odczuwałem, to nie była wszelako miłość; nie mogę rzec inaczej, tylko że było to pragnienie w tym znaczeniu, jakby mi się chciało pić. Po raz pierwszy w życiu czułem, jak w mej istocie drga struna obca memu sercu. Na widok tego pięknego zwierzęcia zaryczało drugie zwierzę w moich trzewiach. Czułem dobrze, że nie powiedziałbym tej kobiecie, że ją kocham, ani że mi się podoba, ani nawet że jest ładna; nie było na moich ustach nic prócz ochoty ucałowania jej ust, powiedzenia jej: „Opleć mnie tymi niedbałymi ramionami; oprzyj o mnie tę pochyloną głowę; przylgnij do moich ust tym słodkim uśmiechem”. Moje ciało kochało jej ciało; byłem zamroczony jej pięknością niby winem.

Desgenais, przechodząc, zapytał co mi jest.

– Kto jest ta kobieta? – spytałem. Odparł:

– Co za kobieta? o kim mówisz?

Wziąłem go pod ramię i zawiodłem do sali. Włoszka dostrzegła nas z daleka. Uśmiechnęła się; uczyniłem krok wstecz.

– A, a – rzekł Desgenais – tańczyłeś z Marko?

– Któż to jest ta Marko? – spytałem.

– Ot, ta szelmeczka, która tam się śmieje; podoba ci się?

– Nie – odparłem – przetańczyłem z nią walca i chciałem wiedzieć jej imię; zresztą nie widzę w niej nic osobliwego.

Mówiłem tak przez wstyd, ale zaledwie Desgenais odszedł, pobiegłem za nim.

– Bardzoś nagły! – rzekł śmiejąc się – Marko to nie jest zwyczajna dziewczyna; żyje z nią – prawie po małżeńsku – pan de***, ambasador w Mediolanie. Jeden z jego przyjaciół przyprowadził ją do mnie. Ale – dodał – licz na mnie: pomówię z nią; nie damy ci zginąć, chyba że nie będzie innej rady. Może się da uzyskać, aby została na wieczerzy.

Z tym odszedł. Nie umiałbym wyrazić niepokoju, jaki uczułem, widząc, iż zbliża się ku niej; ale nie mogłem podsunąć się do nich, zginęli w tłumie.

„Więc to prawda? – mówiłem sobie – do tego doszedłem? Jak to! w jednej chwili? O Boże! czyżby to była istota, którą mam pokochać? Ale ostatecznie – myślałem – to tylko zmysły; serce nie ma w tym żadnego udziału”.

W ten sposób siliłem się uspokoić. W chwilę później Desgenais uderzył mnie po ramieniu.

– Za chwilę wieczerza – rzekł – poprowadzisz Marko; wie, że ci się podobała i tak już ułożone.

– Słuchaj – rzekłem – nie wiem, co się ze mną dzieje. Mam uczucie, że jestem Wulkanem kuternogą, który z zadymioną brodą, w kuźni swej okrywa Wenus pocałunkami. Wpija oszalałe oczy w jędrną skórę swej ofiary. Skupia się w widoku tej kobiety, swego jedynego skarbu; sili się na śmiech radości, udaje, że drży ze szczęścia, równocześnie zaś pamięta o ojcu swym Jowiszu, siedzącym na wysokości niebios.

Desgenais popatrzył na mnie bez odpowiedzi; ujął mnie za ramię i pociągnął z sobą.

– Zmęczony jestem – rzekł – smutny jestem; ten zgiełk mnie zabija. Chodźmy wieczerzać, to nas skrzepi.

Kolacja była wspaniała, ale ja się tylko przyglądałem. Nie mogłem tknąć niczego, wargi miałem jak zastygłe. „Co panu?” – pytała Marko. Ale ja siedziałem jak posąg i przyglądałem się jej od stóp do głów w niemym zdumieniu.

Zaczęła się śmiać, Desgenais, który przyglądał się nam z daleka, także. Stał przed nią wielki kryształowy puchar, który odbijał tysiącem lśniących powierzchni blask świeczników i mienił się jak pryzmat siedmioma kolorami tęczy. Wyciągnęła niedbale ramię i napełniła go po brzegi złocistym cypryjskim winem, tym słodkim winem Wschodu, które zdało mi się tak gorzkie na opustoszałym wybrzeżu na Lido.

– Masz – rzekła, podając mi – per voi, bambino mio32.

– Dla ciebie i dla mnie – odparłem, podając jej z kolei puchar. Umoczyła usta i wychyliłem go ze smutkiem, który zdawała się czytać w mych oczach.

– Niedobre? – rzekła.

– Nie – odparłem.

– Czy pana głowa boli?

– Nie.

– Czy pan zmęczony?

– Nie.

– Aha! zatem miłość?

Podczas gdy tak mówiła w swoim narzeczu, oczy jej spoważniały. Wiedziałem, że jest z Neapolu, i że mimo woli, kiedy mówiła o miłości, Włochy tętniły w jej sercu.

Szaleństwo rosło. Trunek uderzał do głowy, trącano się szklankami; już na najbledsze lica występowała ta lekka purpura, jaką wino ubarwia twarze, jakby broniąc przystępu rumieńcowi wstydu; zmieszany gwar, podobny przypływowi morza, szemrał jakby falą; tu i ówdzie spojrzenia rozpłomieniały się, po czym nagle martwiały i zapadały w tępotę; jakiś wiatr popychał wszystkie te mętne pijaństwa ku sobie. Kobieta jakaś podniosła się, niby na morzu jeszcze spokojnym pierwsza fala, która czuje burzę i wzdyma się, aby ją oznajmić; ręką nakazała milczenie, wypróżniła duszkiem szklankę: od szybkiego ruchu rozplotły się jej włosy; złocisty płaszcz spłynął jej na ramiona; otworzyła usta, aby zaintonować bachancką piosenkę, oczy miała na wpół przymknięte. Oddychała z wysiłkiem; parę razy chrapliwy dźwięk wyszedł z jej zdławionej piersi; śmiertelna bladość okryła ją nagle, opadła z powrotem na krzesło.

Wówczas rozpoczął się zgiełk, który aż do końca wieczerzy – godzinę przeszło – nie ustał ani na chwilę. Niepodobna było nic rozróżnić, ani śmiechów, ani śpiewu, ani nawet krzyków.

– Cóż ty na to? – spytał Desgenais.

– Nic – odparłem – zatykam uszy i patrzę.

Pośród tej bachanalii piękna Marko siedziała niema, nie pijąc, wsparta spokojnie na swym nagim ramieniu, pogrążona w leniwej zadumie. Nie wydawała się zdziwiona ani wzruszona.

– Czy nie chce pani iść w nasze ślady? – spytałem – ofiarowałaś mi przed chwilą cypryjskiego wina; czy nie chcesz i sama skosztować?

Mówiąc to, napełniłem po brzeg duży kieliszek; podniosła go wolno, wypiła duszkiem, następnie postawiła na stole i znowu stała się jakby nieobecna.

Im bardziej przyglądałem się tej Marko, tym bardziej zdała mi się dziwną; nic nie bawiło jej, ale nic też nie nudziło. Równie trudne zdawało się pogniewać ją, co zrobić jej przyjemność; robiła to, o co się ją prosiło, ale nic z własnego popędu. Wyobraziłem sobie geniusza wiekuistego spoczynku i myślałem, że gdyby ten blady posąg nabrał somnambulicznej zdolności ruchu, byłby podobny do Marko.

– Czy jesteś dobra czy zła? – mówiłem – smutna czy wesoła? Czy kocha cię kto? Czy chcesz, aby cię kochano? Czy lubisz pieniądze, rozkosz, mów! konie, wieś, bale? Czym żyjesz? o czym marzysz?

I na wszystkie te pytania, ten sam uśmiech, uśmiech bez radości i bez smutku, który mówił: „Cóż mi to…?” – i nic więcej.

Zbliżyłem usta do jej ust; dała mi pocałunek roztargniony i niedbały jak ona sama, następnie podniosła chusteczkę do ust.

– Marko – rzekłem – biada temu, kto by cię pokochał!

Opuściła na mnie czarne oczy, następnie zwróciła je do nieba i, podnosząc palec owym gestem Włoszki niepodobnym do naśladowania, rzekła łagodnie wielkie kobiece słowo swej ojczyzny: Forse33!

Podano deser; wielu biesiadników wstało; jedni palili, drudzy siedli do gry, część została przy stole; kobiety tańczyły, inne drzemały. Wróciła orkiestra, założono nowe świece. Przypomniała mi się uczta Petroniusza: lampy gasnące dokoła uśpionych panów, podczas gdy niewolnicy wchodzą na palcach i kradną srebra. Wśród tego piosenki szły swoim trybem; trzej Anglicy, z typu owych martwych postaci, dla których kontynent jest szpitalem, zawodzili na przekór wszystkim najbardziej posępną balladę, jaka wyłoniła się kiedykolwiek z ich moczarów.

– Chodź – rzekłem do Marko – jedźmy!

Wstała i ujęła mnie pod ramię. „Do jutra!” – krzyknął za mną Desgenais i wyszliśmy z sali.

Kiedyśmy się zbliżali do mieszkania Marko, serce biło mi gwałtownie; nie mogłem mówić. Nie miałem pojęcia o podobnej kobiecie; nie doświadczała ani pragnienia, ani wstrętu, nie wiedziałem, co myśleć, widząc, jak ręka moja drży obok tej martwej istoty.

Pokój jej był jak ona pełen mroku i rozkoszy; alabastrowa lampa oświecała go mdłym blaskiem. Fotele, sofa były wygodne jak łóżko; sądzę, że wszystko tam było z puchu i jedwabiu. Na wstępie uderzył mnie silny zapach pastylek tureckich, nie tych, które u nas sprzedaje się po ulicach, ale owych konstantynopolitańskich, które są najbardziej drażniącym i niebezpiecznym narkotykiem. Weszła pokojówka. Marko udała się z nią do alkowy, nie mówiąc do mnie ani słowa, i za kilka chwil ujrzałem ją wyciągniętą, wspartą na łokciu, wciąż w owej niedbałej pozie, jaką miała zazwyczaj.

Stałem i patrzyłem na nią. Szczególna rzecz, im więcej ją podziwiałem, im zdawała mi się piękniejsza, tym bardziej gasły pragnienia, jakie we mnie budziła. Nie wiem, czy to było magnetyczne oddziaływanie, ale milczenie jej i martwota udzielały mi się. Zrobiłem jak ona; wyciągnąłem się na sofie na wprost alkowy i zimno śmierci zstąpiło mi w duszę.

Pulsowanie krwi w tętnicach to osobliwy zegar, którego tykanie czuje się jedynie w nocy. Tracąc z oczu zewnętrzne przedmioty, człowiek skupia się w sobie; słyszy własne życie. Mimo zmęczenia i smutku nie mogłem zamknąć powiek; Marko utkwiła oczy we mnie; patrzyliśmy na siebie w milczeniu i z wolna, jeżeli można się tak wyrazić.

– Co ty tam robisz? – rzekła wreszcie – nie przyjdziesz bliżej?

– Owszem – odparłem – jesteś bardzo piękna!

Usłyszałem słabe westchnienie podobne do skargi; jedna ze strun harfy odstroiła się. Zwróciłem głowę i ujrzałem, iż blady świt jutrzenki barwi okna.

Wstałem i odsunąłem firanki; żywy blask wniknął do pokoju. Zbliżyłem się do okna i zatrzymałem się kilka chwil; niebo było czyste, słońce bez chmur.

– Przyjdziesz wreszcie? – powtórzyła Marko.

Dałem znak, aby czekała jeszcze. Mieszkanie Marko znajdowało się w dzielnicy dość odległej; być może miała gdzieś i inne, dawała bowiem niekiedy przyjęcia. Bywali u niej przyjaciele jej kochanka; toteż pokój, w którym znajdowaliśmy się w tej chwili był z pewnością jedynie rodzajem garsoniery; wychodził na Luksemburg: ogród rozciągał się w dali przed mymi oczyma.

Niby korek, który zanurzony w wodzie drga niespokojnie pod obejmującą go ręką i wyślizguje się między palcami, aby wypłynąć na powierzchnię, tak we mnie poruszało się coś, czego nie mogłem pokonać ani usunąć. Na widok alej Luksemburgu zadrgało mi serce, wszelka inna myśl zgasła. Ileż razy, wymknąwszy się poza szkołę, wyciągałem się w cieniu na tych wzgórkach, z dobrą książką, pełen jakiejś szalonej poezji! Niestety bowiem, takie tylko wybryki znało moje dziecięctwo… Na ogołoconych drzewach, na pożółkłych trawnikach, odnajdywałem wszystkie te wspomnienia. Tu, mając dziesięć lat, przechadzałem się z bratem i z nauczycielem domowym, rzucając chleb biednym zziębniętym ptaszynom; tam, siedząc w kąciku, patrzałem godziny całe na dziewczynki tańczące wkoło; słuchałem, jak moje naiwne serce bije w takt refrenu ich dziecinnych piosneczek; tam, wracając z kolegium, przeszedłem tysiąc razy tę samą aleję, zatopiony w jakimś wierszu Wergilego, podbijając nogą kamyczek.

– O, moje dziecięctwo! tyżeś to! – wykrzyknąłem. – O Boże! tyżeś to tutaj!

Obróciłem się. Marko usnęła, lampa zgasła, światło dzienne przeobraziło cały wygląd pokoju; obicia, które wydawały mi się lazurowoniebieskie, miały odcień zielonkawy i spłowiały; Marko, piękna statua wyciągnięta w alkowie, była sina jak trup.

Zadrżałem mimo woli; spojrzałem w alkowę, potem na ogród; głowa moja, wyczerpana, zaczęła mi ciężyć. Postąpiłem kilka kroków i usiadłem przed otwartym sekretarzykiem koło drugiego okna. Oparłem się oń i patrzyłem machinalnie na list zostawiony na wierzchu; zawierał tylko kilka słów. Odczytałem je kilka razy bezmyślnie, aż wreszcie stopniowo pojąłem ich znaczenie; uderzyło mnie ono nagle, mimo iż niepodobna mi było zrozumieć wszystkiego. Wziąłem list i przeczytałem te słowa skreślone lichą ortografią:

„Umarła wczoraj. O jedenastej wieczór, czuła że słabnie; przywołała mnie i rzekła: »Ludwisiu, idę za moją koleżanką; idź do szafy i zdejm prześcieradło, które wisi na gwoździu; to od pary z tamtym.« Przypadłam z płaczem do jej kolan; ale ona wyciągnęła rękę, wołając: »Nie płacz! nie płacz!« I wydała takie westchnienie…”

Reszta była podarta. Nie umiem oddać wrażenia, jakie wywarł na mnie ten posępny urywek; odwróciłem papier i ujrzałem adres Marko, wczorajszej daty.

– Umarła? kto umarł? – wykrzyknąłem mimo woli, idąc ku alkowie. – Umarła? kto taki? kto taki?

Marko otworzyła oczy, ujrzała mnie siedzącego na łóżku z listem w dłoni.

– Moja matka – rzekła – umarła. Nie przyjdziesz?

To mówiąc, wyciągnęła rękę.

– Cicho – rzekłem – śpij, zostaw mnie tu.

Odwróciła się i zasnęła. Patrzałem na nią jakiś czas, aż wreszcie, upewniwszy się, że nie słyszy, oddaliłem się i wyszedłem po cichu.

Rozdział V

Jednego dnia siedziałem w towarzystwie Desgenais'go przy kominku. Okno było otwarte; był to jeden z pierwszych dni marca, owych zwiastunów wiosny; było po deszczu, łagodny zapach wionął od ogrodu.

– Co zrobimy, przyjacielu – rzekłem – kiedy przyjdzie wiosna? Czuję chętkę do podróży.

– Będę robił – odparł Desgenais – to, co robiłem w zeszłym roku: skoro przyjdzie pora, pojadę na wieś.

– Jak to! – odparłem – co roku zatem robisz jedno i to samo? Rozpoczniesz tedy na nowo życie z ubiegłego roku?

– A cóż mam robić? – odparł.

– Słusznie! – wykrzyknąłem, zrywając się – tak, cóż mam robić? dobrze powiedziałeś. Och! Desgenais! jak mnie to wszystko męczy! Czy ciebie nigdy nie znużyło życie, jakie prowadzisz?

– Nie – odparł.

Stałem przed ryciną przedstawiającą Magdalenę na pustyni; mimo woli złożyłem ręce…

– Cóż ty robisz? – spytał Desgenais.

– Gdybym był malarzem – odparłem – i chciał wymalować melancholię, nie przedstawiłbym młodej zadumanej dziewczyny z książką w ręku.

– Co ciebie dziś napadło? – rzekł, śmiejąc się.

– Nie, doprawdy – ciągnąłem – ta płacząca Magdalena ma czoło wezbrane nadzieją; ta blada i chorowita ręka, na której wspiera głowę, jeszcze nasycona jest wonnościami, jakie wylała na stopy Chrystusa. Czy nie widzisz na tej pustyni całego tłumu myśli, które się modlą? To nie jest melancholia.

– To kobieta, która czyta – odparł suchym głosem.

– I szczęśliwa kobieta – rzekłem – i szczęśliwą książkę.

Deagenais zrozumiał; ujrzał, iż owłada mną głęboki smutek. Spytał, czy mam jaką przykrość. Wahałem się z odpowiedzią; czułem, jak mi się serce łamie.

– Mój drogi Oktawie – rzekł – jeżeli masz jaki powód do zgryzoty, nie wahaj się mi go powierzyć; mów otwarcie, a znajdziesz we mnie przyjaciela.

– Wiem – odparłem – ja mam przyjaciela; ale moja zgryzota nie ma przyjaciela.

Nalegał, abym się wytłumaczył.

– I na cóż się to zda – rzekłem – skoro ty nic nie poradzisz, ani ja też nie? Czy chodzi ci o dno mego serca, czy o byle słowo i zdawkową wymówkę?

– Bądź szczery – rzekł.

– Zatem – odparłem – zatem, przyjacielu, udzieliłeś mi swego czasu, rady, proszę cię tedy, abyś mnie wysłuchał, jak ja cię wysłuchałem wówczas. Pytasz, co mam na sercu; powiem ci.

Weź pierwszego z brzegu człowieka i powiedz mu: „Widzisz tu ludzi, którzy trawią życie na pijatyce, konnej jeździe, zabawie, grze, na wszystkich uciechach; żadna zapora ich nie wstrzyma, prawem jest dla nich zachcenie, kobiet mają w brud; zwyczajnie, bogacze. Innych trosk ani śladu; każdy dzień jest dla nich świętem”. Jak myślisz? O ile ten człowiek nie jest pobożnym ascetą, odpowie ci, że to, ot, słabość ludzka, o ile nie powie po prostu, że to najwyższe szczęście, jakie sobie można wyobrazić.

Daj mu tedy skosztować tego życia; posadź go do stołu z kobietą przy boku, z kieliszkiem w ręku, nasyp mu co rano garść złota do kieszeni, a potem powiedz: „Oto twoje życie. Podczas gdy będziesz zasypiał przy boku kochanki, koniki będą parskać w stajni; podczas gdy będziesz harcował na koniu po wysypanej piaskiem alei, wino będzie trawiło się w piwnicy; podczas gdy będziesz w nocy pił i hulał, bankierzy będą pomnażali twój dobytek. Wystarczy ci pragnąć, pragnienie twoje jest rzeczywistością. Jesteś najszczęśliwszym z ludzi; ale bacz, że jednego dnia wypijesz ponad miarę i nie odnajdziesz w sobie zwyczajnej jurności. Oto wielkie nieszczęście; po każdej bowiem klęsce można się pocieszyć, wyjąwszy tę. Pewnej nocy będziesz galopował po lesie z wesołymi kompanami; koń potknie się, wpadniesz w dół pełen błota i oto grozi ci, że towarzysze, zamroczeni winem, pośród radosnych fanfar, nie usłyszą twoich rozpaczliwych krzyków; uważaj, aby nie przejechali, nie zauważywszy cię; aby zgiełk ich wesela nie przepadł w lesie, podczas gdy ty będziesz się wlókł w ciemności z połamanymi członkami. Jednego wieczora zgrasz się; bywają takie złe dni. Kiedy wrócisz do domu i usiądziesz w podle kominka, strzeż się bić w czoło, dawać upust łzom żalu wilżącym twoje powieki, wodzić z goryczą oczami szukając przyjaciela; strzeż się zwłaszcza pomyśleć nagle w samotności o tych, którzy gdzieś, pod słomianą strzechą, żyją w spokojnym stadle i zasypiają, trzymając się za rękę; naprzeciwko ciebie bowiem, na twym wspaniałym łożu będzie siedziała, jako jedyna powiernica, blada istota będąca kochanką twoich talarów. Nachylisz się nad nią, aby ulżyć swej zdławionej piersi, ona zaś pomyśli, że jesteś bardzo smutny i że musiałeś zgrać się porządnie; łzy w twoich oczach zatroskają ją bardzo, są bowiem zdolne pozbawić ją nowej sukni i ściągnąć jej pierścienie z palców. Nie mów jej, do kogo zgrałeś się dziś wieczór; mogłaby go łatwo spotkać jutro i zacząć się wdzięczyć do twojej ruiny. Oto słabość ludzka; czy jesteś do niej zdolny? Czy jesteś człowiekiem? strzeż się przesytu; to też nieuleczalna choroba; nieboszczyk wart jest więcej niż żywy zmierżony do życia. Czy masz serce? strzeż się miłości; to dla rozpustnika więcej niż choroba, to śmieszność; rozpustnicy płacą swoje kochanki, a kobieta przedajna ma prawo gardzić tylko jednym człowiekiem: tym, który ją kocha. Czy masz namiętności? uważaj na swą twarz; to wstyd dla żołnierza odrzucać zbroję, a dla rozpustnika zdradzać, iż zależy mu na czymkolwiek: chlubą jego jest dotykać wszystkiego rękami z marmuru pomazanymi oliwą, po których wszystko powinno się ześlizgiwać. Jesteś zapalny? Jeżeli chcesz żyć, naucz się zabijać: wino wiedzie niekiedy do zwady. Masz sumienie? bacz na swój sen; rozpustnik, który kaja się zbyt późno, jest jak okręt który nabrnie wodą: nie może ani wrócić do brzegu, ani dalej płynąć; daremnie popychają go wiatry. Ocean ciągnie go, okręca się tedy kilka razy i znika. Jeśli masz ciało, lękaj się cierpienia; jeśli masz duszę, lękaj się rozpaczy. O nieszczęśliwy! Strzeż się ludzi; dopóki będziesz szedł drogą, po której stąpasz, będzie ci się zdawało, iż widzisz olbrzymią równinę, gdzie ukwieconą girlandą rozwija się korowód tancerzy, trzymających się za ręce niby ogniwa łańcucha; ale to jedynie zwodny cud; ci, którzy patrzą pod stopy, wiedzą, że tańczą na nitce jedwabiu rozpiętej nad otchłanią i że otchłań chłonie w milczeniu wiele spadających ciał bez jednej zmarszczki na powierzchni. Niech ci się noga nie powinie! Sama natura czuje, jak umykają się przed tobą jej boskie wnętrzności; drzewa i trzciny nie poznają cię już; zgwałciłeś prawa swej matki, nie jesteś już bratem maluczkich, ptaszyny polne milkną na twój widok. Jesteś sam! Myśl o Bogu! Jesteś sam w jego obliczu, stoisz przed nim niby zimny posąg na piedestale swej woli. Niebieskie deszcze nie orzeźwiają cię już, ale podmywają cię, drążą. Wiatr, który wieje mimo, nie daje ci już pocałunku życia, świętego współistnienia ze wszystkim, co oddycha; chwieje tobą, potrząsa tobą. Każda kobieta, którą tulisz w ramiona, bierze iskrę twej siły, nie oddając ci w zamian swojej; szpik twój kradną majaki; tam, gdzie padnie kropla twego potu, kiełkują owe posępne rośliny, które wschodzą na cmentarzach. Umieraj! Jesteś wrogiem wszystkiego, co kocha; załam się pod brzemieniem samotności; nie czekaj, aż się zestarzejesz; nie zostawiaj po sobie dziecka, nie utrwalaj skażonej krwi; rozwiej się, jak dym, nie odbieraj kiełkującemu ziarnu ani jednego promyka słońca!

Domawiając tych słów, padłem na fotel; strumień łez puścił mi się z oczu.

– Ach, Desgenais – wykrzyknąłem, szlochając – nie to mi mówiłeś. Czyż nie wiedziałeś tego? a jeśli wiedziałeś, czemuś mi nie powiedział?

Ale Desgenais siedział sam ze złożonymi rękami; blady był jak giezło, długa łza spływała mu po licu.

Nastała chwila milczenia. Zegar zaczął bić; nagle przypomniałem sobie, iż ściśle rok temu, o tej samej godzinie, odkryłem, że kochanka mnie zdradza.

– Słyszysz ten zegar? – wykrzyknąłem – słyszysz? Nie wiem, co wydzwania w tej chwili; ale to jakaś straszliwa godzina, która zaważy w moim życiu.

Tak mówiłem w uniesieniu, niezdolny rozróżnić, co się dzieje we mnie. Równocześnie wbiegł do pokoju służący; ujął mnie za rękę, odciągnął na bok i rzekł po cichu:

– Panie, przychodzę oznajmić, że ojciec pański umiera; miał atak apopleksji i lekarze nie mają nadziei.

32.per voi, bambino mio (wł.) – dla ciebie, moje dziecko. [przypis edytorski]
33.forse (wł.) – może. [przypis edytorski]