Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 22
Wokół resthauzu szumiały drzewa gięte wściekłym monsunem, a w drgającym płomieniu świecy spalały się dziwaczne muchy i komary, i ćmy ogromne: czarne i złotawe. Kilka z nich walało się po stole, furcząc opalonymi skrzydłami. Moskity cięły bez litości. Ich cichy chóralny śpiew brzmiał jak jakiś ostrzegawczy sygnał: „ratuj się, póki czas”. Z daleka dochodził przerywany szumem wiatru odgłos bębnów. Wszystko było straszne i idiotyczne – jak twarz wołowatego kretyna przylepiona do szyby na tle ciemnej nocy. I to jej spojrzenie skierowane w niego, oderwane, odklejone od tamtej depeszy. Co myślała ta nieodgadniona stwora, co zamierzała dalej? Tym straszniejsza była ta jej „nieodgadnioność”, że przecież mówiło się o wszystkim, nic nie pozostało niewypowiedzianego, sytuacja powinna być jasna i prosta, jak rozżarzony napięty drut – w tej niesprowadzalności tkwił jakiś szatański „trick”. Na sekundę, na ćwierć sekundy, zdołał Atanazy ująć tę chwilę artystycznie, w dawny sposób. Ale wtedy „operował małymi napięciami”. Teraz popsuł się transformator potencjałów i prąd przerywany o ciągle zmiennym, ale zawsze straszliwym natężeniu, płynął przez jego duszę, a nawet ciało, spalając wszystko niewysłowionym żarem, stapiając heterogeniczne490 elementy jaźni wyższego rzędu w jedną kupę zwierzęcego strachu, cierpienia, obłędu i rozkoszy. Na ile czasu starczy jeszcze sił? Kojący moment bezosobowego artystycznego ujęcia (jakby z boku) całej tej historii, rozwiał się bez śladu. Zostawała niepozwalająca się w żaden sposób odwartościować naga, bezwstydna straszność istnienia. Było to tak, jakby Atanazy, przesuwając rączkę transformatora na niższe, raczej inne napięcia, złamał ją. Pchnięta sprężyną maszyneria odprężyła się na dawne miejsce, strzałki zegarów skoczyły znowu daleko poza czerwone linie niebezpieczeństw i wszystko poszło dalej niepowstrzymanym tempem. Ach, zatrzymać to tam – na to trzeba być artystą. Wzdrygnął się dawnym wstrętem na to słowo i całe dzieciństwo i młodość zawirowała przed nim szalonym kołowrotem wspomnień. Tam to, w podświadomych głębiach, była już zawarta ta chwila i wszystko, co nastąpi dalej. Za olbrzymim, zasłaniającym świat widmem Zosi mignęło w innym już wymiarze widmo matki, skurczone i biedne, a dalej jeszcze już tylko zapach lewkonii na jakimś klombie i czarna łapa z dzwoneczkami wysuwająca się zza pieca we śnie o piekarni na wsi, ale nie tej prawdziwej, tylko spotęgowanej, stokroć rzeczywistszej, nigdy niebyłej. Ocknął się. Na tle niszczącego całą radość życia poczucia własnej małości przesunęła się myśl, że jednak on coś takiego przeżywa, że to nie jest znowu takie zwykłe i banalne, że coś w tym jest – i myśl ta odwartościowała do reszty wszystko, demaskując przed nim samym jego własne, nędzne komedianctwo. Kółko bez wyjścia zamknęło się znowu – tym razem, zdaje się, na dobre. Nie miał siły dobijać popalonych ciem, jak to czynił zawsze z litości. Na dworze (to słowo wydało mu się obcym w stosunku do tej całej natury) huczał obcy wicher, gnąc obce drzewa, a tam, w drugim pokoju, ona, połączona z tę całą obcością otoczenia, dziwna, niepojęta, uchodząca w swój świat niedościgły dla niego nawet w najśmielszych myślach. Wedrzeć się tam, zdobyć jak horda barbarzyńców jakieś miasto, złupić, obrabować, nasycić się raz w życiu. Na próżno myślał tak – wiedział, że to niemożliwe. A może to właśnie jest prawdziwa miłość?
A jednak pocieszył się trochę. Moment artystycznego ujęcia pozostawił jakiś ślad nadziei. Ale czuł, że nie na tej drodze należy szukać wyzwolenia – raczej w jakimś szalonym akcie woli, na przekór wszystkiemu i sobie: świadomie oddać się katom na tortury. Skąd zaczerpnąć na to sił i odwagi? I nagle, przeniesiony z tamtych światów z nieskończoną szybkością, był znowu tu, w środku Indii, mały – takie nic, co mogłoby być wszystkim – zdany na pastwę fantazji obcej, fantastycznej i kochanej (ach, ale w jakże okrutny sposób), a przede wszystkim tak nieznośnie pożądanej „stwory” nie z tego świata. Czuł ją we krwi, w mięśniach, w kościach, wszędzie – w każdym włókienku znienawidzonego, pogardzanego swego ciała. „A może ona dlatego jest dziś taka, że nie dałem jej pchnąć słonia w trąbę laską? – myślał, zapominając o śmierci starego Bertza i o buddyzmie. – Może myśli, że się bałem? Dla udowodnienia tego, że tak nie jest, mogę się zabić w każdej chwili”. Przeraził się tej myśli (a może był to odruch tchórzostwa?), że mógłby dla tak marnej przyczyny umrzeć podłym, takim, jakim był dla Zosi przed śmiercią, nie usprawiedliwiwszy swego życia odpowiednim zakończeniem, nie połączywszy się z jej duchem. Co będzie? Przypomniała mu się rewolucja i doznał nagle ulgi – tam jednak, w jego kraju, zamieszkiwał naprawdę duch Zosi, tam jedynie mógł się z nim połączyć: „Narody się przeżyły. Już faszystą być bym nie mógł, bo w to nie wierzę. To są ostatnie podrygi. To wytrzebiła wielka wojna. Przecież biłem się już za te rzeczy i co z tego zostało dla mnie? Wobec tego konsekwentnie powinienem przyjąć udział w rewolucji niwelistycznej. Chyba to jest ostatnia już marka – bo cóż jest poza tym? Wystarcza jako nasycenie mojej ambicji. Uda się czy nie uda – w tym jest wielkość, bo to już jest dno. A ostatecznie wszystko wali w tym właśnie kierunku. To już jest prawo metafizyczne. Ale myśląc tak, okłamuję samą ideę tej rewolucji, bo nie wierzę w pozytywne wartości przyszłej, zmechanizowanej ludzkości, ja, arystokrata, mimo że z małej tatarskiej szlachty – o czemuż nie jestem chociaż hrabią jak ten przeklęty Jędrek – temu nawet w więzieniu jest dobrze, bo może sobie powiedzieć: a jednak jestem hrabia – a ja, mdły demokrata z wychowania i całej kultury (o ile ją mam w ogóle?) nie wierzę i nie uwierzę w nic nigdy. Ale czy właśnie zginąć dla tego, w co się nie wierzy, czy to nie byłoby właśnie moją najwyższą marką tej grandeur privée491, którą pocieszają się ludzie bez sławy, majątku i nazwiska, tych trzech najprzykrzejszych życiowych wartości. A jednak to, że udaję perskiego księcia przed jakimś portierem w hotelu, bawi mnie – inaczej teraz chodzę i mówię do służby – nawet Hela to zauważyła. O nędzo!” Te dziwnie pospolite, czysto życiowe myśli, rysujące się na tle rozmyślań poprzednich, w środku Indii, w towarzystwie tej… („metafizycznej kurwy” – chciał „w granicy” pomyśleć, ale się wstrzymał) – („chyba ją jedną kocham – szepnął – o ile to słowo ma jakiś sens w ogóle”), zdawały się jakby spokojną plamą rozlanego, śmierdzącego duchowego tłuszczu, wśród wirujących fal spotworniałej, męczącej dziwności.
Otworzyły się dalsze drzwi, potem te i do pokoju weszła Hela. Atanazy wstał i stanął jakby „na baczność” przed siłą wyższą. „A gdyby ona była ubogą Żydóweczką, czy kochałbym ją tak samo? – pomyślał. – Oczywiście pewne rzeczy wytworzyło w niej bogactwo, ale to wiem na pewno, że gdyby była taka sama, jak jest teraz, to byłaby tym samym dla mnie w dziurawych, czerwonych pończochach w Kocmyrzowie czy w Koniotopie, czy innej jakiej dziurze”. Ta pewność podniosła go we własnych oczach. To zdaje się naprawdę było prawdą.
– Helu – zaczął, jakby zdawał raport przed wyższym oficerem – mam wrażenie, że masz do mnie pretensję o tego słonia. Może myślisz, że się bałem… – W tej chwili przypomniał sobie wiadomość o śmierci jej ojca i zmieszał się. – Przepraszam cię, że ja w tej chwili, kiedy ty… ale ja mogę dla ciebie zabić się w każdej chwili, aby udowodnić ci, że to nie ze strachu… Ale ginąć w taki idiotyczny sposób…
– Głupi jesteś, ale mimo to kocham cię. – Tu pocałowała go w głowę, tak jak nigdy jeszcze.
Atanazy zamarł na chwilę w nieludzkim szczęściu. Na ćwierć sekundy świat stał się tak piękny jak pepity Łohoyskiego wtedy – „a więc można to mieć i bez kokainy w tym stopniu…?” Ale zaraz potem wszystko obrócone bezgłośnie na doskonale wyoliwionych łożyskach wróciło na dawne miejsce. Był znowu tu, w tych „zwykłych” Indiach i przed nim stało groźne wcielenie nieznanego i strasznego przeznaczenia w postaci tej „metafizycznej ka”.
– Mów, chcę wiedzieć, co myślisz w tej chwili – rzekł Atanazy twardo, biorąc ją za rękę.
Milczała. Patrzyli sobie w oczy. I znowu od dotknięcia tej skóry, tyle razy dotykanej i całowanej, a wiecznie nowej, niepojętej, niezgłębionej, przeszedł go tajemny dreszcz. „Nigdy nie pokonam jej” – pomyślał z rozpaczą. A do tego ten błękit skośnych oczu. „Tak, w tym jest jej siła, że oddzielnie nie istnieją te rzeczy: to coś w jej skórze i piękne oczy, i głos, i zapach – to wszystko jest jednym jak obrazy, dźwięki i znaczenia słów w dobrym wierszu są jednością, nową poetycką jakością – nowa złożona jakość zmysłowego uroku – nie do przezwyciężenia. Taka rzecz zdarza się chyba niezmiernie rzadko: najwyższe szczęście i najgorsza klęska. To jest prawdziwa miłość!” Poczuł, że wszystko, co od niej usłyszy, mimo prawdy (wierzył jej bezwzględnie) będzie tylko jakimś piekielnym podświadomym wymysłem jej ciała, w celu przygotowania nowej nieznanej rozkoszy i nowej męki. Hela różniła się od innych kobiet tym, że nie kłamała – była dość silną, aby nie kłamiąc, być tym demonem pierwszej klasy, za jakiego ją słusznie, nawet w tej pierwotnej fazie rozwoju, uważano. Ale to były przecież zaledwo początki! Nie raczyła nawet kłamać, a on, mężczyzna – co za niskość i podłość! Ale czyż kłamstwem był jego do niej stosunek? Nigdy się nie dowie – zagmatwało się wszystko na wieczność całą. Może to właśnie jest miłość? Hela miała jeszcze jedną właściwość: nie potrzebowała umiejętnie regulować swego oddania się – tak: regulować, wstrętne słowo, ale właśnie tak ma być – odmawiać i znowu pozwalać – ona była ponad tym. Raz tylko z początku poniżyła się do takich sztuczek, wtedy kiedy Tvardstrup… „Jak Kleopatra492 podobno” – pomyślał Atanazy… „Ten najgłodniejszy, co najwięcej pożył” – tak jest powiedziane u Szekspira. Nie było, nie mogło być człowieka, który by ją zgnębił – chyba impotent. Ta myśl była śmieszna. A jednak taki „pan” był nie do wyobrażenia. On sam kiedyś – ale wtedy nie przeżył z nią tego, co teraz było już poza nim. Był taki: Prepudrech! Ten nędzny, pogardzany pseudoartysta – może właśnie dlatego, że „pseudo” – to nie człowiek, to maszynka z talentem. Nikt prawdziwy tego nie potrafi. Tylko sfałszowany człowiek może mieć siłę wyższą, niż miałby ją w rzeczywistości jako prawdziwy. A zresztą nie wiadomo, co się z nim dzieje w tej chwili. Atanazy, wywyższając w ten sposób kochankę, starał się wywyższyć sam siebie. Niezupełnie rozwiązalnym problemem był tylko Azalin książę Belial-Prepudrech, obecnie „false”493 on sam.
– …(nie słyszał pierwszych jej słów) …czy myślisz, że ja dałam mu to, co tobie? Nie mogłam nawet – byłam w stanie pokuty, a zresztą jemu nie mogłabym nigdy. On mnie nie zna. Ja wiem: ta skóra, wiem, że ona ma magiczny wpływ. Moje oczy też wiem, że umieją i wszystko… ale to nie jest to. Tylko ty jeden wydobyłeś mnie samą na zewnątrz z moich własnych głębi, jak psychofizyczny Jack the Ripper494. Jestem twoja – rozpruta – wszystkie wnętrzności mam wywalone na wierzch, a jednak wiem, że muszę być dla ciebie męczącą tajemnicą, jak posąg Izydy495. Ale sama dla siebie nie jestem już storturowanym, niezrozumiałym widmem – z tobą żyję naprawdę.
Było to okropnie niesmaczne, jak zresztą zawsze wszystko, co mówiła, ale miało tę piekielną właściwość, że z chwilą, kiedy to mówiła ona, trzeba było to przyjąć, jako najwyższą artystyczną konieczność.
– Na to trzeba było cię kochać w zniszczeniu, bo ty tylko w zniszczeniu istniejesz naprawdę. Twoje istnienie nie jest dla mnie przypadkiem – musiałeś być i musiałeś być moim. I nic mnie nie obchodzi to, kim jesteś – jesteś moim kochankiem – to wystarcza, tym jedynym, wybranym z tysięcy, którego mogę kochać. Chciałabym, abyś ty czuł to samo. Ja ci się oddałam więcej niż ty mnie. Ty ze mną walczysz.
Atanazy nie słyszał ostatnich słów – myślał, czy naprawdę jest wystarczającym powodem dla jego istnienia to, że był przeznaczony na jej idealnego (w znaczeniu absolutnego ideału) kochanka.
– Niestety, nie jestem kobietą – rzekł ponuro biedny Tazio i myślał: „Czy to prawda, co ona mówi, czy właśnie teraz dobrałem się do jej pozy, do tego demonizmu trzeciej klasy. Ale skąd ona wie, co ja myślałem w tej chwili – to jednak dziwne”. – Ale powiedz, skąd teraz… Przecież ja o tym myślałem tu, siedząc sam przed chwilą, przed twoim przyjściem. – Nie wiadomo, czemu skłamał, że nie myślał tego w tej chwili.
– Dawno chciałam ci to powiedzieć, bo czułam, że masz jakieś wątpliwości. Teraz mi wierzysz?
– Jak to: czy ci wierzę, że jesteś dla mnie czymś metafizycznie niezwyciężonym, wcieleniem dziwności bytu i największego cierpienia, połączonego z najwyższym szczęściem – przerwał; czuł, że zaczyna mówić banalne głupstwa. Wszystkie rozmyślania poprzednie rozwiały się w nicość: cień Zosi, matki, chęć czynu, wzniesienia się nad siebie – wszystko spalało się, spopielało, kurczyło, malało, znikało pod jednym tchnieniem tej miłości. Przygotowywała się jakaś straszna, nieznana rozkosz – zatracenie ostateczne.
– I teraz, kiedy dowiedziałam się, że ojciec nie żyje (pierwszy raz powiedziała o nim „ojciec”, nie „papa”), zrozumiałam, jak cię kocham. Ale cierpieć jeszcze będziemy oboje bardzo, bo we mnie jest coś poza mną: jakaś siła mną włada, nad którą nie panuję – widzę tylko jej tajemne drogi rozumem – i cierpiąc – i kiedy ty będziesz cierpiał, wtedy pojmiemy oboje, czym jesteśmy razem jako jedność poza życiem i śmiercią. Ja cię będę zdradzać przy tobie – nie będę nigdy kłamać i ty mnie, o ile potrafisz – przyjdą rzeczy pozornie okropne, małe wstrętne, ohydne nawet – ja muszę upaść zupełnie i ty też, tylko inaczej i razem ze mną – nie myśl, że cię chcę opuścić: nie rozstaniemy się nigdy – w tym upadku właśnie będziemy iść coraz wyżej, aż tam gdzieś zespolimy się razem w jednego ducha, wszechwiedzącego w męce bez granic i tam (Atanazemu przypomniała się ta chwila złączenia z duchem Jędrka Łohoyskiego i to, co było później; ale to działo się w „sztucznym raju” kokainy – tu odbywało się to na jawie, w pełni świadomości, choć w obietnicy jeszcze, ale obietnicy, która musiała, musiała się spełnić i która teraz stężyła w nim krew w czarny miazgę z nadludzkiej żądzy… ), i tam, tam dopiero, jak w śmierci, będziemy ponad światem…
Oczy jej zawróciły się w dzikim zachwycie i piękna była jak złowrogi anioł zniszczenia, jak samo bóstwo nigdy nienasyconej, okrutnej miłości. Zdawało się, że ulatuje w inny wymiar, że już jej nie ma. „Taka piękność nie może być prawdą – jej nie ma, naprawdę nie ma i ja nigdy już…” Rozpacz i wściekłość, i ukochanie najwyższe, śmiertelne. Tak kochał jedynie ducha Zosi w zupełnej beznadziejności, z tym, że nigdy jej nie zobaczy. A tu ona stała przed nim, rzeczywista, dotykalna, pachnąca – miała na sobie lekki czerwony szlafroczek i była spocona – widział kropelki potu na czole (było 45° Réamura496) – nie do uwierzenia. Stała jak zahipnotyzowana, stężała w oczekiwaniu gwałtu, daleka od ziemi, nieuchwytna – gołe nogi w czerwonych pantofelkach drżały jej lekko – była półprzytomna. A spod ciężkich opuszczonych powiek patrzyła na kochanka wywróconym, trupim spojrzeniem, śmiertelnej, trującej, aż zaświatowej lubieżności. Głowa opadła jej w tył. Atanazy rzucił się na nią jak rozżarte zwierzę. I nastąpiła jedna z tych szalonych nocy, tylko jeszcze straszniejsza, bardziej niepojęta, poza czasem i przestrzenią, gdzieś już w otchłaniach Absolutnej Nicości. Na dworze (indyjskim „dworze”) wiał obcy, upalny wicher monsoon497 i ćmy cudownej piękności paliły się dalej jedna za drugą w płomieniu świecy i kąsały jak zwykle moskity, bo rzucając Helę na łóżko, zerwał moskitierę. Nie było kiedy jej poprawić… A dla Hindusów była to zwykła noc religijnych uroczystości, coś jak dla nas Wielkanoc na przykład. Ale Hela przerwała nagle ten szał, mimo że Atanazy, będący już prawie jakąś kupą pobitego mięsa, a nie człowiekiem – ale kupą, w której świecił zimny płomień niepoznawalnej Tajemnicy Istnienia (patrzył w ten płomień bez zmrużenia oczu z odwagą skazańca) – jeszcze nie był nasycony. Nie tylko samo to, co się działo, ale i to, co mówiła Hela podczas tego (a umiała mówić rzeczy zdolne przewrócić mózg do góry nogami, czyniąc z niego tylko jakiś nędzny nowotwór na organach płciowych), doprowadzało go do tego niepojętego szału. Wykąpali się oboje w zimnej wodzie w kamiennej wannie i wyszli z tej kąpieli odświeżeni – niewinni i wzniośli jak para aniołków. Nie istniało nic poza nimi. „Ale co mogło być jeszcze? – ze strachem pytał siebie Atanazy. – Czemu nie nastąpiła śmierć?” Po czym Hela kazała podać kolację: kura smażona z pieprzem, sałata z owoców mango i lagerbier498 z Bremy. Usługiwał im stary Hindus, poruszając, w wolnych od podawania chwilach, czerwoną punkhę499 nad stołem i łapiąc gołą ręką latające prusaki wielkości dwóch naszych karaluchów, zapędzające się aż na biały obrus. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Po kolacji poszli do świątyni. Była pierwsza w nocy.
Oboje potrzebowali nowego wymiaru. Katolicki Bóg nie istniał dla Heli zupełnie. Niezaspokojona religijna potrzeba (das metaphysische Bedürfnis500) szukała nowego wcielenia. A nuż uda się przejść na buddyzm – o brahmanizmie z powodów technicznych nie było mowy – byłoby to dopełnieniem i tak już wielkiego szczęścia. „Ale czy to znowu nie będzie połączone z pokutą i wyrzeczeniem się erotycznych przyjemności” – myślał ze strachem Atanazy, idąc przez ulicę wioski, wzdłuż której drzewa rozszalałe: palmy i fikusy, kładły się od podmuchów potężniejącego, pełnego żaru, hurikanu. „Ciekawy jestem, co za nowe świństwa wymyśli ten potwór”. Moralnie złamany był zupełnie i o ucieczce nawet myśleć nie mógł. I w tym poddaniu się niszczącej sile znajdował nowąy rozkosz i chwilowe zupełne usprawiedliwienie swego stanowiska we wszechświecie. A na myśl o obiecanych mękach i ohydzie doznawał aż drgawek od przewrotnej żądzy. Po prostu stawał się powoli jednym wielkim lyngamem z dodatkową, bardzo zresztą skomplikowaną psychologią jako epifenomenem501, czymś w rodzaju duszy w koncepcji dawnych materialistów.
Na podwórzu jednej z chat stary czarownik zajmował się właśnie swoim magicznym procederem, usiłując zapalić jakieś suszone listki na małym trzcinowym stoliczku. Czynił to przy pomocy tlącej się hubki502. Nad nim jego pomocnik trzymał budkowaty baldachim z suchych liści palmowych.
– Ach, tak wierzyć jak on – co bym dała za to w tej chwili – szepnęła Hela.
– Tak, po buddyzmie możesz jeszcze przejść na magię. W tym celu możemy pojechać na Nową Gwineę lub do Australii, tam najlepiej rozwinięty jest ten światopogląd – rzekł trochę ironicznie Atanazy.
– Nie żartuj. To jest naprawdę wzniosłe, co oni robią.
Ci dwaj nie robili swoich sztuk na pokaz: nawet zdawali się nie spostrzegać dwojga białych w tropikalnych kostiumach, w chwiejnym świetle księżyca przez ruchomą gęstwę drzew. Atanazy spróbował pomóc czarownikowi, zapalając w przerwie od wichru zapałką jego mały stosik. Sam mistrz nie drgnął nawet, nie mogąc przerwać zaklęć, które bełkotał jakby do siebie, ale pomocnik, puszczając jedną ręką baldachim, odsunął Atanazego gniewnie, mówiąc coś niezrozumiałego. Poszli dalej. Coraz więcej było na drodze białych postaci. Szli grupami i pojedynczo: mężczyźni, kobiety i dzieci. Droga zaczęła piąć się pod górę. Mijali zrobione z białego kamienia dagoby503, podobne do hełmów tureckich ze szpicami, wyrastające wprost z ziemi, wzdłuż kamienistej krętej drogi, idącej po zboczu porosłym gęstwą krzewów, wśród których wznosiły się ogromne kilkometrowe ostromlecze504. W boku olbrzymiej granitowej buły była głęboka jaskinia. Stamtąd dochodził rytmiczny, jęczący śpiew, któremu żałosnym rykiem odpowiadał zmieszany chór. Błyskały światła świeczek, ustawianych przed kilkudziesięciu posągami Buddy – wszystkie przedstawiały go siedzącego pod dwiema wygiętymi kobrami. Atanazy zajrzał tam, zostawił Helę w tłumie, a sam wyszedł na taras nad przepaścią – potrzebował samotności w tej chwili, co mu się rzadko teraz zdarzało. Z drugiej strony doliny nad masą czarnej dżungli wznosił się spiczasty, skalny szczyt, a dalej w głębi góra ścięta jak stół. Wszystko było obce i groźne. Żadnego „nastroju” (w naszym znaczeniu) nie miał ten cudownie piękny („na zimno”) krajobraz. Na lewo widać było wioskę w dolinie, a dalej ogromne jezioro, odbijające księżyc w pełni drżącą smugą w swej sfalowanej powierzchni. Na skałach nad świątynią rósł mały, karłowaty, odzierany rokrocznie z gałęzi, dla rozpowszechnienia, święty banyan – tam siedziała część pielgrzymów, świecąc swymi białymi strojami wśród ciemnych krzewów. Olbrzymie nietoperze całymi dziesiątkami łopotały w niespokojnym powietrzu. Atanazy siadł na murze. Nie wiadomo, jakim cudem duch Zosi dognał go aż tutaj i roztoczył się nad obcą ziemią. Atanazemu wnętrzności skręciły się z rozdzierającego żalu, że to nie z nią on podróżuje po tych zaklętych krajach i że ona nie widzi wszystkich tych piękności. Ale myślał tak tylko dlatego, że był chwilowo nasycony. Co by było, gdyby Hela nagle odmówiła mu przewrotnych rozkoszy, do których przywykł jak do zabójczego narkotyku? Siedział tak długo w kontemplacji wspaniałego widoku. Chciał to zamknąć w sobie, uczynić swoją własnością, utrwalić w sobie na zawsze – nie mógł. Piękno wymykało mu się, przesączało się przez jego zmysły, niknęło – był bezsilny. „W takich chwilach ludzie malują naturalistyczne pejzaże i fotografują – to daje im złudzenie, że złapali przemijającą chwilę zachwytu nad światem” – pomyślał, ale nie był z tej myśli bardzo zadowolony. Coś popsuło się w całej kompozycji tej nocy. „Brak fosforu w mózgu. Ta bestia pożera mnie jak ogień…”
Zasnął ukołysany monotonnym śpiewem dochodzącym z jaskini i obudził się dopiero przed świtem, gdy Hela wyszła ze świątyni i dotknęła ręką jego ramienia. Mało nie spadł w przepaść z przestrachu. Nie wiedział, gdzie jest, kto jest ona, nie wiedział nawet, kim jest sam. Miał chwilę metafizycznego strachu: tajemniczość ogólna bytu zrealizowała się częściowo w tajemniczości chwili, niezrozumiałości absolutnej tego, że coś w ogóle jest – jakby wszystkie związki przyzwyczajeń codziennych odpadły, rozłożyły się sztuczne życiowe połączenia i naga, samotna jaźń, jak punkt matematyczny bezprzestrzenna, trwała przez chwilę nad niewymierzalną, potworną głębią zdysocjowanego istnienia. Ocknął się. Księżyc zachodził za płaską w głębi doliny górę. Twarz Heli oświetlona ciepłym jego blaskiem miała wyraz nadziemskiego zachwytu.
– Czy już przeszłaś na buddyzm? – spytał Atanazy.
– Tak – odpowiedziała z rozbrajającą prostotą. – Miałam objawienie. Przeczucie sprawdziło się. Wiesz, że tam były psy w świątyni. To wzruszające – ta równość wszystkich stworzeń wobec Tajemnicy. Czułam się tam takim psem między nimi. Potem śpiewałam z nimi razem. Pozwalają na wszystko. To jest jedyna religia, w której bóstwa są tylko symbolem Tajemnicy, a nie nią samą. Jest to w zgodzie z tym, co wiem o filozofii – nawet z naszym systemem – to jest też pewien rodzaj panteizmu.
– Ale czy nie jest tak dlatego, że za mało wiesz jeszcze o tej religii? Może dlatego właśnie możesz ją pogodzić z danymi twego rozumu?
– Nie, dziecko, ja wiem wszystko, co trzeba. Wiem też wszystko, co jest negatywne, a pozytywnej filozofii dziś być nie może – tylko ograniczenie. Wyprztyk ma rację, ale teraz dopiero zrozumiałam jego truc505: nie ma pojęciowego systemu, który by mógł zasłonić tajemnicę, ale właśnie ta religia, która jest ostatnią zasłoną, jest jedyną doskonałą – ta, w której są tylko żywe symbole martwych w filozofii pojęć. Doszłam do tego, rozważając problemat troistości: jedność jest od niej wyższa, bo istnienie jest jedno. Jedność nie jest wcale mniej tajemnicza od trójki. Miałam naprawdę objawienie. To nie jest niedoskonała metafizyka, tylko żywa. Ach, móc nareszcie przeżywać to, o czym się myślało w martwych kategoriach! A ja nie mam systemu jak ty: ty jesteś niedoskonałym metafizykiem dawnego typu – dodała z lekką ironią. – Chcę być dobra, chcę się poświęcić – cały świat chciałabym objąć i nasycić go moim przepełnionym sercem. („I to ona mówi, to wcielenia zła. Boże! Co za perwersja”). Chciałabym być kapłanką i oddawać się przechodniom jak dawne księżniczki hetyckie, nędznym żebrakom nawet… („A, tu ją ponosi”).
– Może trędowatym? – spytał rozzuchwalony Tazio. – Boję się, że z twoją dialektyką możesz się łatwo nawrócić na totemizm nawet, a poza totemizmem nie ma już nic – tylko tożsamość wszystkiego ze samym sobą w bezpośrednim przeżywaniu, czyli po prostu zwierzę. Koniec: głowa dotyka delikatnie muru, nie waląc weń nawet…
– Chodź już. Jeśli zostanę totemistką, ty będziesz zwierzem, którego będę czciła.
– I zjesz mnie uroczyście w rocznicę nawrócenia?
– Nie, będę cię zjadała codziennie, a ty będziesz się odradzał w płomieniach mojej żądzy…
– Nie mów już. Boję się ciebie.
– Ten strach twój to moja największa rozkosz.
Otoczyli ich brązowi ludzie w białych, powłóczystych szatach i słuchali ich dziwnej mowy. Nad jeziorem robił się gwałtowny świt.
– Boję się, że jestem już tylko zwierzęciem. Chwilami nie wiem, kim jestem.
– Nie wiedziałeś nigdy i nie dowiesz się. Żyjesz tylko we mnie. Jesteś moim snem o ziszczonym szczęściu.
– A ty kim jesteś?
„Jam ciemny jest wśród wichrów płomień boży
Lecący z jękiem w dal – jak głuchy dzwon północy.
Ja w mrokach gór zapalam czerwień zorzy
Iskrą mych bólów, gwiazdę mej bezmocy”
– powiedziała nagle początek wiersza Micińskiego Lucifer.
Atanazemu zrobiło się jej żal, a jednocześnie wstyd za nią. I znowu poczuł, że ją kocha, że ona też jest istotą ludzką, cierpiącą, okłamującą się, szarpiącą się w sprzecznościach. Pierwszy raz odczuł ją taką, jaką jest sama dla siebie. „Kocico, wężu i biedna oszukana kozo!” – pomyślał Atanazy słowami, które Nikefor mówi do Bazylissy506 Teofanu w dramacie Micińskiego W mrokach złotego pałacu. A jednak na chwilę doznał wrażenia, że coś w niej jest naprawdę niesamowitego: jakieś kobiece wcielenie Lucifera – diabli wiedzą co. [Myśli swoich na temat Zosi i możliwości dokonania jakiegoś czynu tam, u niwelistów, nie zwierzył Atanazy Heli. Była to teraz jedyna jego rezerwa – nie chciał jej roztrwaniać. Bał się, że Hela może go przekonać o wszystkim, o czym zechce. Chociaż w rozmowach teoretycznych na społeczne tematy ona sama go nawracała powoli na niwelistyczną wiarę].
– Jeśli się boisz zbydlęcenia, to może chciałbyś, żebym wysublimowała nasz stosunek przez pokutę, może chcesz…
– Nie mów tak – wpił się w jej wargi pocałunkiem, przy wszystkich czarnych, którzy zaszemrali głucho między sobą.
– Nie – odsunęła go lekko. – Nie, musimy jeszcze przejść przez męczarnię zupełnego oczyszczenia. Nie rozstając się, nie wyrzekając się niczego, przezwyciężymy wszystko, co w nas jest jeszcze zwykle i pospolite: tę małostkowość zazdrości i poczucie własności ciał. Roztopimy się w wielości, rozmnożymy naszą wspólną jaźń, rozpuściwszy ją we wszechświecie, którego symbolami będą nam inni ludzie, aby jeszcze więcej spoić ją w jedno niewyrażalne, pozażyciowe coś na granicy niebytu, czego dotąd nie było na ziemi od początku wieków.
„Wariatka. Zaczynam się domyślać. A, bestia. Już się nudzi jej ze mną samym. I to w tej chwili, kiedy zaczynam ją kochać. Właśnie dlatego. A, potwór: ona podświadomie wie o tym. Trzymajmy się za jaką bądź cenę. Nie wolno mi jej kochać. Ale to, co mówi, jest bzdura. Żal mi jej. Ale od żalu do miłości jest tylko jeden krok. Trzymajmy się. Ale wyrzec się jej jeszcze nie potrafię” – pomyślał błyskawicznie Atanazy.
– Tylko musisz mi się poddać – mówiła dalej, ale już w innym wymiarze, samotności absolutnej, słuchał jej Atanazy. – Zupełnie poddać. Jak mi się poddajesz, wtedy jesteś moim prawdziwym władcą…
„Poddam się wszystkiemu, bo muszę, muszę i w tym jest rozkosz” – już pożądał jej do bezmiaru, mimo że pięć godzin temu… „Ale kochać cię nie będę. Na ten zbytek sobie nie pozwolę. Zosiu, ratuj mnie” – szepnął, ale była w tym jakaś nieszczerość wobec samego siebie. Wpatrzył się w jaśniejące gwałtownie niebo – zaróżowił się mały stratusik507 nad horyzontem – już był pomarańczowy, już złoty – wiatr ustał. Zza gór, daleko poza jeziorem, wytrysnęło żółtawe światło i w parę sekund potem wyleciała prostopadle zza widnokręgu oślepiająca kula słoneczna, zalewając żarem i blaskiem cały ten zaczarowany, tajemniczy świat, który zamiast na widno tracić swą obcość, potęgował się jeszcze w dziwnej grozie jasności. Tropikalny dzień bardziej był jeszcze nie z tego świata niż noc. Atanazy miał wizję innej planety albo zamierzchłych geologicznych epok. I w tej chwili stanął mu w myśli przykry problem: „Nie wiem, kim jestem? Otóż jestem po prostu zwykłym alfonsem – bo jeśli nie mogę jej kochać, jeśli nie mogę sobie na to pozwolić i jeśli zgadzam się zawczasu na obiecane potworności, to nie mogę nigdy zostać jej mężem, czyli jestem po prostu na utrzymaniu. A z drugiej strony dlaczego jakaś ceremonia ma uprawniać do czegoś, co bez tej ceremonii jest świństwem? Tradycja, konwencja społeczna – a więc w zasadzie nie ma w tym nic złego?” Nic nie pomogły rozumowania. Świństwo nie dało się wyeliminować z tego równania przy pomocy odpowiednich podstawień, a parametry: bogata Hela i on, biedny alfonsik (może „metafizyczny”?), były nie do naruszenia. A rozstać się z nią teraz nie mógł, nie miał siły. „Trzeba brnąć – myślał ponuro. – Zobaczymy, co będzie. Jednak to jest ciekawe, co ona nowego wymyśli. Ach, gdyby tak na wszystko móc patrzeć z boku, jak dawniej”. Ale rzeczywistość narzucała się zbyt silnie, aby można ją było w jakikolwiek sposób zmienić na zobiektywizowany artystyczny obrazek.
Schodzili w dół ku wiosce w cichym tłumie pielgrzymów. Hela z bydlęcym zachwytem wchłaniała w siebie piękność świata. Atanazy szedł zamyślony, bezwolny jak lunatyk. W duszy jego panował spokój zupełnej klęski. Świat dookoła pienił się przepychem, dławił się podziwem dla samego siebie. Atanazy też był piękny, ale coś było wstrętnego w tej piękności; to właśnie podobało się jej, to właśnie w nim wywoływała. Jakim będzie ten dzień? Co wykombinuje jeszcze ten potwór dla większego jeszcze udręczenia i rozkoszy?
Wieczorem byli już daleko od Apury, wśród suchej dżungli oddzielającej święte miejsce od najbliższej stacji na północy. Tam znaleźli już swoje bagaże i służbę. A w dwa dni pędzili już ekspresem do Hajdarabadu508.