Kitabı oku: «Czerwone i czarne», sayfa 29
LVI. Miłość moralna
There also was of course in Adeline
That calm patrician polish in the adres,
Which never can pass the equinoctial line
Of any thing which Nature would express:
Just as a Mandarin finds nothing fine,
At least his manner suffers not to guess
That any thing he views can greatly please.
Don Juan. XIII, 84.
„Cała rodzina ma trochę źle w głowie – myślała marszałkowa – zacietrzewili się w swoim księżyku, który umie jedynie słuchać i patrzeć, dość ładnymi oczami, to prawda”.
Dla Juliana znowu marszałkowa była doskonałym niemal wzorem patrycjuszowskiego spokoju, który zasadza się na drobiazgowej grzeczności, a jeszcze bardziej na niezdolności do wszelkiego wzruszenia. Żywość ruchów, brak panowania nad sobą zgorszyłyby panią de Fervaques niemal tyle, co brak majestatu wobec niższych. Najmniejsza oznaka wrażliwości uchodziłaby w jej oczach za pijaństwo moralne, za które należy się rumienić jako za rzecz przynoszącą ujmę temu, co osoba wysoko położona winna jest sobie samej. Największym jej szczęściem było mówić o ostatnim jej polowaniu królewskim, ulubioną zaś jej książką były Pamiętniki księcia de Saint-Simon, zwłaszcza ich część genealogiczna.
Julian wiedział już, które miejsce przez swoje oświetlenie odpowiada typowi urody pani de Fervaques. Siadał tam zawczasu, ale starannie odwracał krzesło tak, aby nie widzieć Matyldy. Zdziwiona tym wytrwałym unikaniem jej, opuściła jednego dnia niebieską kanapę i siadła z robótką opodal fotela marszałkowej. Julian widział ją dosyć dobrze ponad kapeluszem pani de Fervaques. Oczy te, władnące62 jego losem, przeraziły go zrazu, następnie zaś wyrwały go gwałtownie ze zwykłej apatii: zaczął rozmawiać i to z wielkim ożywieniem.
Zwracał się do marszałkowej, ale jedynym jego celem było działać na Matyldę. Zapalił się tak, że pani de Fervaques przestała go rozumieć.
Był to pierwszy triumf. Gdyby Julianowi wpadło na myśl uzupełnić go za pomocą kilku z niemiecka-mistycznych, religijnych i jezuickich frazesów, marszałkowa zaliczyłaby go do ludzi wyższych, powołanych do odrodzenia epoki.
„Skoro ma na tyle zły smak – mówiła sobie panna de la Mole – aby rozmawiać tak długo i z takim ogniem z panią de Fervaques, nie będę już słuchała”.
I przez resztę wieczoru dotrzymała postanowienia, mimo iż z trudem.
O północy, kiedy Matylda odprowadziła ze świecznikiem matkę, pani de la Mole zatrzymała się na schodach, rozwodząc się nad Julianem. Matylda zmarkotniała do reszty, nie mogła zasnąć. Jedna myśl ją uspokoiła: „Człowiek, którym ja gardzę, może być jeszcze niepospolity w oczach marszałkowej”.
Co się tyczy Juliana, epizod ten stał się dlań odtrutką przeciw przygnębieniu; przypadkowo oczy jego padły na teczkę z rosyjskiej skóry, w której książę Korazow wręczył mu owe pięćdziesiąt trzy listy miłosne. U spodu pierwszego listu Julian ujrzał dopisek: Posyła się Nr 1. w tydzień po poznaniu.
„Spóźniłem się – wykrzyknął Julian – toć już od dawna znam panią de Fervaques”. Zabrał się do przepisania pierwszego listu; była to śmiertelnie nudna elukubracja o cnocie; szczęściem Julian zasnął przy pierwszej stronicy.
W kilka godzin później słońce zaskoczyło go śpiącego z łokciami na stole. Jedną z najprzykrzejszych chwil był moment, kiedy każdego rana, budząc się, dowiadywał się o swoim nieszczęściu. Tego dnia dokończył przepisywać list prawie wesoło. „Czy podobna – powiadał sobie – aby istniał młody człowiek piszący w ten sposób?” Niektóre zdania miały po dziewięć wierszy. U spodu ujrzał tę notatkę ołówkiem:
Doręcza się te listy samemu: konno, w czarnej krawatce, w niebieskim surducie. Oddaje się list odźwiernemu ze zbolałą miną. Jeśli się napotka pannę służącą, obetrzeć oczy i zagadać do niej.
Wszystko to wypełnił najściślej.
„Popełniam wielkie zuchwalstwo – pomyślał Julian, wychodząc z pałacu pani de Fervaques – ale to wina Korazowa. Odważył się pisać do tak słynnej cnotki! Zmiażdży mnie wzgardą, co mnie bajecznie zabawi. To, w gruncie, jedyna rozrywka, jaką jestem zdolny odczuć. Tak, okryć śmiesznością wstrętną istotę, która się nazywa mną, cóż za uciecha! Chętnie popełniłbym zbrodnię, byle się rozerwać”.
Od miesiąca najpiękniejszą chwilą w życiu Juliana był moment, kiedy odprowadzał konia do stajni. Korazow zabronił mu wyraźnie, pod jakim bądź pozorem patrzeć na hardą kochankę. Ale krok konia tak dobrze jej znany, sposób, w jaki Julian pukał szpicrutą do stajni, aby zawołać stajennego, zwabiały niekiedy Matyldę do okna. Muślin firanek był tak lekki, że Julian mógł go przejrzeć; zerkając ukradkiem spod kapelusza, widział kibić Matyldy, mimo że nie widział jej oczu.
Wieczorem pani de Fervaques odnosiła się do Juliana tak, jakby nie otrzymała filozoficzno-mistyczno-religijnej rozprawy, którą tego samego rana wręczył odźwiernemu z taką melancholią. W wilię przypadkowo Julian odkrył sposób pobudzenia swojej wymowy: usiadł w ten sposób, że widział oczy Matyldy. Ona sama w chwilę po przybyciu marszałkowej opuściła kanapę, gardząc niejako dotychczasowym towarzystwem. Pan de Croisenois był zmiażdżony tym nowym kaprysem: jego widoczne cierpienie sprawiło ulgę męce Juliana.
Ten niespodziewany zwrot w jego życiu uczynił go złotoustym; że zaś miłość własna czai się nawet w sercach będących świątynią najdostojniejszej cnoty, marszałkowa, siadając do powozu, pomyślała: „Pani de la Mole ma słuszność; ten młody kleryk jest bardzo do rzeczy. Widocznie w pierwszych dniach obecność moja onieśmieliła go. Trzeba przyznać, że zwykły skład tego salonu jest dość lekkiego autoramentu; same cnoty wspierane powagą wieku, którym to ostudzenie było bardzo potrzebne. Ten młody człowiek musiał odczuć różnicę; pisze wcale dobrze; lękam się tylko, aby ta prośba o światło i o rady zawarta w jego liście nie kryła bezświadomie innego uczucia.
Bądź co bądź, ileż nawróceń zaczęło się w ten sposób! Dobrze wróży w moich oczach różnica między jego stylem a stylem młodych ludzi, których listy miałam sposobność widywać. Nie sposób nie odczuć namaszczenia, powagi i przekonania w liście tego młodego lewity; tak, on posiądzie słodką cnotę biskupa Massillon”.
LVII. Najpiękniejsze porady duchowne
Praca! talent! zasługi! ba! przede wszystkim trzeba należeć do jakiejś koterii.
Telemak.
Tak więc myśl o infule zjednoczyła się pierwszy raz z myślą o Julianie w głowie kobiety, która wcześniej lub później miała rozporządzać najtłustszymi posadami we francuskim kościele. Korzyść ta nie byłaby wzruszyła Juliana, w tej chwili myśl jego nie ogarniała nic poza obecnym nieszczęściem; wszystko je potęgowało, widok własnego pokoju stał mu się nieznośny. Wieczorem, kiedy wracał ze świecą, każdy mebel, każdy ornament jak gdyby mówił do niego, głosząc cierpko jakiś nowy, szczegół jego cierpienia.
– Dziś bodaj mam przymusowe roboty – rzekł, wchodząc do pokoju z od dawna już nieznaną żywością – miejmy nadzieję, że drugi list będzie równie nudny jak pierwszy.
Był jeszcze nudniejszy. Wydał mu się tak głupi, że w końcu kopiował wiersz po wierszu, nie myśląc o sensie.
„To jeszcze bardziej napuszone – myślał – niż oficjalne dokumenty münsterskiego traktatu, które mój profesor dyplomacji dał mi do przepisywania w Londynie”.
Wówczas dopiero przypomniał sobie listy pani de Fervaques, których oryginałów zapomniał zwrócić poważnemu Hiszpanowi. Odszukał je: były niemal równie górnolotne jak listy rosyjskiego panka. Zupełna mgła; mogły zaznaczyć wszystko i nic. „To harfa eolska stylu – myślał Julian. – Wśród najwznioślejszych maksym o nicości, nieskończoności, czymś rzeczywistym jest tu tylko straszliwy lęk przed śmiesznością”.
Monolog, któryśmy tu skrócili, powtarzał się dwa tygodnie z rzędu. Usnąć, przepisując swój komentarz do apokalipsy, odnieść nazajutrz list z melancholijną miną, odprowadzić konia do stajni z nadzieją ujrzenia sukni Matyldy, pracować, wieczorem wpaść do opery, o ile pani de Fervaques nie było w pałacu de la Mole, oto jednostajne życie Juliana. Bogaciej przedstawiało się ono, kiedy pani de Fervaques zawitała do margrabiny; wówczas spod skrzydła kapelusza marszałkowej Julian mógł dojrzeć oczy Matyldy i stawał się wymowny. Jego malownicze i sentymentalne frazesy zaczęły nabierać śmielszej i wykwintniejszej formy.
Czuł, że to, co mówi, musi się wydać Matyldzie głupie, ale chciał ją olśnić dystynkcją wysłowienia. „Im bardziej to, co mówię, jest nienaturalne, tym bardziej musi się jej podobać” – myślał Julian: za czym z monstrualną śmiałością wydymał swój styl. Spostrzegł rychło, iż, aby się nie stać pospolitym w oczach marszałkowej, trzeba mu się zwłaszcza wystrzegać prostoty i rozsądku. Tej drogi trzymał się, skracając lub rozwijając swoje perory, wedle tego, czy widział uznanie czy obojętność w oczach dwóch wielkich dam, którym pragnął się podobać.
Na ogół życie stało mu się mniej okropne niż wówczas, kiedy dni płynęły w bezczynności.
„Hm – powiadał sobie jednego wieczora – oto już przepisuję piętnastą z tych elukubracji; czternaście poprzednich oddałem wiernie odźwiernemu marszałkowej. Będę miał zaszczyt zapełnić wszystkie szuflady jej biurka. Mimo to traktuje mnie tak, jakby nic nie otrzymała! Do czego doprowadzi to wszystko? Trzeba przyznać, że ten Moskal, przyjaciel Korazowa, zakochany w pięknej kwakierce z Richmondu, to nie lada figura; nie podobna być rozpaczliwiej nudnym”.
Jak wszystkie mierne istoty, którym los pozwolił przyglądać się działaniom wielkiego wodza, Julian nie rozumiał zgoła szturmu przypuszczonego przez młodego Rosjanina do serca młodej Angielki. Pierwsze cztery dziesiątków listów miały za cel jedynie przebłagać za śmiałość pisania. Trzeba było zaszczepić tej słodkiej osóbce, która zapewne nudziła się śmiertelnie, nałóg odbierania listów może nieco mniej bezbarwny niż jej codzienne życie.
Jednego ranka oddano Julianowi list, poznał herby pani de Fervaques. Złamał pieczęć z pośpiechem, który kilka dni wprzódy wydałby mu się niepojęty: było to tylko zaproszenie na obiad.
Uciekł się do instrukcji księcia Korazowa. Nieszczęściem młody Rosjanin chciał być lekki jak Dorat, tam gdzie należało być prostym i zrozumiałym; Julian nie mógł odszukać dla siebie dyrektywy na czas tego obiadu.
Salon był bezgranicznie wspaniały, wyzłocony jak galeria Diany w Tuilleriach, z obrazami olejnymi w boazeriach. Na obrazach tych lśniły się jasne plamy. Julian dowiedział się później, że tematy wydały się pani domu nie dość obyczajne, kazała tedy poprawić obrazy. „O wieku moralności!” – pomyślał.
W salonie zauważył tych samych dostojników, którzy byli obecni przy układaniu tajnej noty. Jeden z nich, biskup ***, wuj marszałkowej, miał w ręku wydział beneficjów i, jak mówiono, nie umiał siostrzenicy niczego odmówić. „Jakiż olbrzymi krok uczyniłem – rzekł sobie w duchu Julian, uśmiechając się melancholijnie – i jak bardzo jest mi to obojętne! Jem oto obiad ze słynnym biskupem ***”.
Obiad był nietęgi, a rozmowa niecierpliwiąca. „To spis rzeczy lichej książki – myślał Julian. Poruszając zuchwale najwyższe przedmioty, po trzech minutach człowiek pyta sam siebie, co większe: emfaza czy jego nieuctwo.
Czytelnik zapomniał zapewne o gryzipiórku Tanbeau, siostrzeńcu Akademika i przyszłym profesorze, który niskimi potwarzami zatruwał powietrze w pałacu la Mole.
Figurka ta obudziła raz w Julianie pierwszą myśl, iż, mimo że pani de Fervaques nie odpowiadała na listy, patrzy z pobłażliwością na uczucie, które je dyktuje. Czarną duszę pana Tanbeau dręczyły triumfy Juliana; ale że z drugiej strony niepospolity człowiek tak samo jak i cymbał nie może być w dwóch miejscach na raz, przeto: „jeśli Sorel zostanie kochankiem wzniosłej marszałkowej (powiadał sobie przyszły profesor), dama ta umieści go na jakiejś tłustej posadce duchownej, a ja pozbędę się go z pałacu de la Mole”.
Ksiądz Pirard wypalił Julianowi długie kazanie z przyczyny jego powodzeń w pałacu Fervaques. Była w tym sekciarska zazdrość surowego jansenisty wobec jezuickiego i neomonarchicznego salonu cnotliwej marszałkowej.
LVIII. Manon Lescaut
Owóż, raz upewniwszy się o głupocie i osielstwie przeora, dość często wygrywał sprawę, mieniąc czarnym białe, a białym czarne.
Lichtenberg.
Wskazówki Rosjanina zalecały stanowczo nie sprzeciwiać się w rozmowie osobie, do której się pisuje. Nie należy pod żadnym pozorem wypadać z ekstatycznego podziwu: to był zasadniczy ton każdego listu.
Pewnego wieczora w operze, w loży pani de Fervaques Julian wysławiał balet Manon Lescaut. Jedyną przyczyną tego entuzjazmu było, to że balet wydał mu się dość mierny.
Marszałkowa rzekła, iż balet nie dorównywa bynajmniej powieści księdza Prévost. „Jak to – pomyślał Julian zdziwiony i ubawiony – osoba tak cnotliwa może wychwalać romanse!” Zazwyczaj pani de Fervaques wyrażała się z najwyższą wzgardą o pisarzach, którzy za pomocą tych płaskich bajek silą się uwodzić młodzież, aż nadto niestety podatną zbłąkaniu zmysłów.
– Wśród tych niemoralnych i niebezpiecznych utworów – ciągnęła marszałkowa – Manon Lescaut zajmuje, jak powiadają, jedno z pierwszych miejsc. Słabość i zasłużone męczarnie występnego serca są tam (powiadają) odmalowane prawdziwie i głęboko; co nie przeszkodziło pańskiemu Bonapartemu wyrazić się na wyspie św. Heleny, że jest to romans pisany dla lokajów.
To odezwanie wróciło duszy Juliana całą jej energię. „Chciano mnie zgubić w oczach marszałkowej; powiedziano jej o moim entuzjazmie dla Napoleona. Dotknęło ją to niemile i nie mogła się wstrzymać, aby mi nie dać tego odczuć”. Odkrycie to zabawiło Juliana na cały wieczór i rozbudziło jego werwę. Kiedy w przedsionku żegnał się z marszałkową, rzekła:
– Niech pan pamięta, że nie można równocześnie kochać mnie i Bonapartego; można, co najwyżej, brać go jako konieczne zło zesłane przez Opatrzność. Zresztą ten człowiek nie miał duszy dość wrażliwej, aby odczuwać arcydzieła sztuki.
„Kochać mnie! – powtarzał sobie Julian – to nie znaczy nic albo znaczy wszystko. Oto sekrety języka, których brak jest nam, biednym parafianom”. I przypomniał sobie żywo panią de Rênal, przepisując równocześnie olbrzymi list przeznaczony dla marszałkowej.
– Czym się dzieje – spytała go nazajutrz marszałkowa ze źle udaną obojętnością – że pan mi mówi o Londynie i Richmondzie w liście, który pisałeś, jak się zdaje, wczoraj po operze?
Julian zmieszał się; kopiował wiersz po wierszu, nie myśląc o tym, co pisze, i widocznie zapomniał podstawić Paryż i Saint-Cloud w miejsce Londynu i Richmondu znajdujących się w oryginale. Zaczął coś pleść, ale nie mógł dokończyć; czuł niepohamowaną chęć parsknięcia śmiechem. Wreszcie, szukając wymówki, wpadł na tę myśl:
– Byłem tak podniecony tą rozmową o wznioślejszych, najwyższych celach duszy, że pisząc do pani, mogłem ulec roztargnieniu.
„Zrobiłem wrażenie – pomyślał – mogę sobie tedy oszczędzić nudy przez resztę wieczoru”. Wybiegł pędem z pałacu Fervaques. Wieczorem przeglądając oryginał listu skopiowanego w wilię, odnalazł szybko nieszczęsne miejsce, gdzie młody Rosjanin mówi o Londynie. Julian spostrzegł ze zdziwieniem, że list jest niemal czuły.
Kontrast, jaki pozorna lekkość Juliana tworzyła z wzniosłą, apokaliptyczną niemal głębią jego listów, obudził zainteresowanie marszałkowej. Podobała się jej zwłaszcza rozciągłość zdań; to nie był ów skoczny styl wprowadzony w modę przez Woltera, potwora niemoralności! Mimo że nasz bohater robił, co mógł, aby się wyzbyć w rozmowie wszelkich śladów zdrowego sensu, zachował jednak pewne antymonarchiczne i bezbożne zabarwienie, które nie uszło czujności pani de Fervaques. Otoczona osobami niezmiernie moralnymi, ale które często nie zdobyły się ani na jeden błysk myśli w ciągu całego wieczora, dama ta była niezmiernie tkliwa na wszystko, co trąciło cieniem nowości; ale równocześnie uważała za swój obowiązek czuć się zgorszona. Wadę tę nazywała piętnem lekkomyślnej epoki…
Ale takie salony może odwiedzać jedynie ten, kto się o coś ubiega. Czytelnik musi zapewne podzielać całą nudę jałowego życia, które pędził Julian. Są to istne stepy w naszej podróży.
Przez cały ten czas, w ciągu którego epizod z panią de Fervaques zagarnął życie Juliana, panna de la Mole musiała się bardzo zmagać z sobą, aby o nim nie myśleć. Dusza jej była pastwą gwałtownych walk; niekiedy łudziła się, że gardzi tym smętnym młodzieńcem; mimo woli jednak ulegała wrażeniu jego rozmowy. Zdumiewał ją zwłaszcza jego doskonały fałsz; każde słowo Juliana do marszałkowej było kłamstwem lub bodaj piekielnym maskowaniem jego myśli, które Matylda znała prawie we wszystkich przedmiotach. Machiawelizm ten zdumiewał ją. „Cóż za głębia! – myślała – co za różnica od napuszonych dudków albo też pospolitych hultajów, jak na przykład Tanbeau, przemawiających tym samym językiem!”
Mimo to Julian miewał dni bardzo ciężkie. Wysiadywać w salonie marszałkowej równało się dlań najcięższemu obowiązkowi. Wysiłek nałożonej roli odejmował duszy jego wszelką siłę. Często w nocy, przebywając olbrzymi dziedziniec pałacu Fervaques, musiał wytężać całą wolę i rozum, aby się nie poddać rozpaczy.
„Przemogłem beznadziejność seminarium – powiadał sobie – a cóż za widoki miałem wówczas przed sobą! Czy byłoby mi się powiodło czy nie, byłbym skazany na spędzenie życia ze wstrętnymi i odrażającymi istotami. Następnej wiosny, w niespełna rok później, byłem może najszczęśliwszym z młodych ludzi w moim wieku”.
Ale często wszystkie te rozważania były bezsilne wobec okropnej rzeczywistości. Codziennie widywał Matyldę przy śniadaniu i obiedzie. Z mnogich listów, które mu dyktował pan de la Mole, wiedział, że w najbliższym czasie ma zaślubić pana de Croisenois. Sympatyczny ten człowiek bywał już dwa razy dziennie w pałacu: zazdrosne oko opuszczonego kochanka nie straciło żadnego z jego poruszeń.
Często Julian miał wrażenie, że panna de la Mole życzliwie przyjmuje swego przyszłego; wówczas, wracając do siebie, mimo woli spoglądał na pistolety.
„Ha! O ileż byłoby mądrzej wyprać znaki z bielizny i udać się do samotnego lasu dwadzieścia mil za Paryżem, aby skończyć to nędzne życie! Śmierć moja, gdzieś w obcej stronie, pozostałaby nieznana przez dwa tygodnie, a któż myślałby o mnie jeszcze po dwóch tygodniach!”
Było to bardzo dorzeczne rozumowanie. Ale nazajutrz kawałek ramienia Matyldy dojrzany między rękawkiem a rękawiczką wystarczał, aby pogrążyć młodego filozofa we wspomnieniach, które choć okrutne, wiązały go z życiem. „Więc dobrze! – powiadał sobie – doprowadzę do końca tę rosyjską taktykę. Jak się to skończy? To pewna, iż skoro przepiszę te pięćdziesiąt trzy listy, nie będę wymyślał dalszych.
Co do Matyldy, tych sześć tygodni tak uciążliwej komedii albo nie zmieni w niczym jej niechęci, albo zdobędzie mi chwilę pojednania. Wielki Boże! Umarłbym ze szczęścia. Nie mógł już o niczym myśleć”.
Po długiej zadumie zdołał wreszcie podjąć bieg swych rozważań. „Zatem – powiadał sobie – uzyskałbym dzień szczęścia, po czym odżyłaby na nowo jej niechęć, oparta, niestety! na braku warunków do podobania się jej. Wówczas nie miałbym już żadnej ucieczki; byłbym złamany, zgubiony na zawsze… Jakąż mi ona może dać rękojmię przy swoim charakterze? Mnie zaś niestety zawsze będzie zbywało wytworności manier, lekkości wysłowienia. Wielki Boże! Czemuż jestem sobą!”
LIX. Nuda
Być ofiarą namiętności, zgoda, ale namiętności, których się nie czuje! O smutny wieku XIX!
Girodet
Zrazu pani de Fervaques odczytywała długie listy Juliana obojętnie, później zaczęły ją zajmować; ubolewała jednak wciąż nad jedną rzeczą: jaka szkoda, że ten Sorel nie jest zupełnym księdzem! Można by go przyjmować na poufałej stopie; tymczasem tak, w tym świeckim ubraniu, z orderem, daje obecnością swą powód do drażliwych pytań; i wówczas co odpowiedzieć? Nie kończyła swej myśli: jaka złośliwa przyjaciółka może przypuszczać, a nawet rozgłaszać, że to jakiś pokątny kuzynek, krewniak ojca, jakiś kupczyk odznaczony w gwardii narodowej.
Do chwili, w której ujrzała Juliana, największą przyjemnością pani de Fervaques było kłaść tytuł marszałkowej obok nazwiska. Następnie próżność parweniuszki, próżność chorobliwa i drażliwa na wszystko, znalazła się w walce z zaczątkiem sympatii.
„Tak byłoby mi łatwo – myślała marszałkowa – zrobić go wielkim wikariuszem gdzieś w okolicy Paryża! Ale po prostu pan Sorel, do tego sekretarzyna pana de la Mole! To okropne!”
Po raz pierwszy tę duszę, która lękała się wszystkiego, poruszało uczucie niepłynące z jej społecznych pretensji. Sędziwy odźwierny zauważył, że kiedy przynosi list od tego pięknego, a tak smętnego młodzieńca, natychmiast z twarzy marszałkowej znika ów znudzony i niechętny wyraz, jaki przybierała dla służby.
Nuda życia wypełnionego wyłącznie ambicją i reprezentacją, bez żadnego udziału serca, stała się marszałkowej nie do zniesienia od czasu, jak myślała o Julianie. Wystarczyło jej spędzić wieczorem godzinę z tym szczególnym człowiekiem, aby nazajutrz panny służące miały wytchnienie od zwykłej opryskliwości swej pani. Rosnącego wpływu Juliana nie zdołały osłabić nawet umiejętnie sporządzone anonimy. Próżno Tanbeau dostarczał panom de Luz, de Croisenois, de Caylus zręcznych potwarzy, które panowie ci puszczali w obieg, nie zastanawiając się zbytnio nad ich prawdą. Marszałkowa, której umysł nie był zdolny do odporności wobec tych pospolitych środków, zwierzała się ze swych wątpliwości Matyldzie i zawsze wracała pocieszona.
Jednego dnia, spytawszy trzy razy służby, czy nie ma listów, pani de Fervaques postanowiła nagle odpowiedzieć Julianowi. Było to zwycięstwo nudy. Przy drugim liście marszałkowa zawahała się chwilę, kiedy jej przyszło własną ręką nakreślić ten tak pospolity adres: Do pana Sorel, u margrabiego de la Mole.
Wieczorem odezwała się do Juliana bardzo sucho:
– Musi mi pan przynieść parę kopert ze swoim adresem.
„I oto pasowano mnie na kochanka-pokojowca” – pomyślał Julian; po czym skłonił się, z umysłu naśladując minę Arsena, starego lokaja margrabiego.
Tegoż wieczora przyniósł koperty, nazajutrz zaś, bardzo wcześnie, otrzymał trzeci list; przeczytał z pięć wierszy z początku, a dwa lub trzy do końca. List zawierał cztery stronice bardzo drobnego pisma.
Stopniowo dama nabrała słodkiego przyzwyczajenia, aby pisywać co dzień. Julian odpowiadał, kopiując wiernie listy Rosjanina; bombastyczny zaś styl posiadał tę zaletę, iż pani de Fervaques nie zdziwiła się zbytnio brakowi ściślejszego związku z jej listami.
Jakże czułaby się upokorzona w swej dumie, gdyby Tanbeau, który z własnej gorliwości szpiegował Juliana, mógł ją objaśnić, że wszystkie jej listy nierozpieczętowane leżą w szufladzie.
Jednego ranka odźwierny przyniósł do biblioteki list marszałkowej. Matylda, spotkawszy go, ujrzała list i na liście adres kreślony ręką Juliana. Weszła do biblioteki, gdy odźwierny wychodził; list leżał jeszcze na stole; Julian, pochłonięty pisaniem, nie wrzucił go do szuflady.
– Nie, tego nie myślę znosić – wykrzyknęła Matylda, chwytając list – zapominasz zupełnie o mnie, o mnie, swojej żonie. Postępowanie pańskie jest haniebne.
Po tych słowach duma jej, jakby zdumiona szaleństwem jej kroku, zdławiła ją; zalała się łzami, ledwie mogła oddychać.
Zdumiony, pomieszany, Julian nie oceniał nawet, jakim cudem, jakim szczęściem była dlań ta scena. Pomógł Matyldzie usiąść; osunęła się niemal w jego ramiona.
Pierwszym wrażeniem Juliana, z chwilą gdy uczuł jej ruch, było uczucie bezmiernej radości. Następnie, prawie równocześnie, wspomniał Korazowa. „Jednym słowem mogę wszystko zgubić”.
Ramiona jego zesztywniały, tak uciążliwy był wysiłek, który sobie nałożył z wyrachowania. ,Nie mogę sobie pozwolić nawet na to, aby przycisnąć do serca to gibkie i urocze ciało; albo mną gardzi albo znęca się nade mną. Cóż za charakter!”
Tak przeklinając charakter Matyldy, kochał ją za to sto razy więcej; miał uczucie, że trzyma w ramionach królową.
Niewzruszony chłód Juliana zdwoił męczarnie dumy panny de la Mole. Nie miała tyle zimnej krwi, aby odgadnąć w jego oczach to, co czuł w tej chwili. Nie mogła się zdobyć na to, aby nań spojrzeć; drżała, iż spotka się z wyrazem wzgardy.
Siedząc na kanapie nieruchomo, z odwróconą głową, przechodziła najwyższe cierpienia, jakie duma i miłość mogą zadać duszy ludzkiej. Do jakiego kroku się zniżyła!
„Ja, nieszczęsna, naraziłam się na to, aby ktoś odtrącił moje najbezwstydniejsze awanse! I to kto? – dodawała pycha oszalała z bólu – domownik mego ojca”.
– Nie, tego nie ścierpię – rzekła głośno.
I zrywając się z wściekłością, otworzyła szufladę. Stanęła w osłupieniu, ujrzawszy dziesiątek listów nierozpieczętowanych, podobnych zupełnie do tego, który widziała przed chwilą. Na wszystkich adresach widniało pismo Juliana, mniej lub więcej zmienione.
– Zatem – wykrzyknęła wpół przytomna – nie tylko jesteś kochankiem pani de Fervaques, ale nią gardzisz! Ty, plebejusz, gardzisz marszałkową de Fervaques!
Och! przebacz mi, drogi mój – dodała, rzucając się do kolan – gardź mną, jeśli chcesz, ale kochaj mnie, nie mogę żyć dłużej bez twej miłości.
I padła wpół zemdlona.
„Leży nareszcie ta harda istota u mych nóg!” – rzekł sobie Julian.