Kitabı oku: «Pustelnia parmeńska», sayfa 28
Słowo bez urodzenia spodobało się nadzwyczaj księżnej-matce, która uważała, że hrabia i jego przyjaciółka mają zanadto wyłączny kult dla rozumu, zawsze spokrewnionego z jakobinizmem.
W krótkiej chwili głębokiego milczenia, wypełnionego dumaniem księżnej-matki, zegar zamkowy wybił trzecią. Księżna wstała, złożyła głęboki ukłon synowi i rzekła:
– Zdrowie moje nie pozwala mi przeciągać dyskusji. Nigdy ministra bez urodzenia! Nie wybijesz mi z głowy, że twój Rassi przywłaszczył sobie połowę pieniędzy, które wyłudził na szpiegów. – Księżna wyjęła dwie świece ze świecznika i umieściła je w kominku tak, aby nie zgasły; po czym, zbliżając się do syna, rzekła: – Bajka Lafontaine'a przeważa w mym umyśle słuszną chęć pomszczenia małżonka. Czy Wasza Wysokość pozwoli mi spalić te gryzmoły?
Książę stał nieruchomy.
„Cóż za głupia fizjonomia – pomyślała pani Sanseverina – hrabia ma rację; nieboszczyk jego ojciec nie kazałby nam czekać do trzeciej rano, aż coś postanowi.”
Księżna, wciąż stojąc, dodała:
– Ten kauzyperda81 byłby bardzo dumny, gdyby wiedział, że jego szpargały, pełne kłamstw i przyrządzone z myślą o własnym awansie, przyprawiły o bezsenną noc dwie największe osobistości w państwie.
Książę rzucił się jak wściekły na tekę i wsypał jej zawartość do kominka. Masa papierów omal nie zgasiła świec, pokój napełnił się dymem. Księżna ujrzała w oczach syna, że ma pokusę chwycić karafkę i ocalić papiery, które go kosztowały osiemdziesiąt tysięcy franków.
– Otwórzże okno! – krzyknęła ze złością na ochmistrzynię. Pani Sanseverina czym prędzej posłuchała; natychmiast papiery buchnęły płomieniem, rozległ się wielki trzask i niebawem jasne było, że się kominek zajął.
Książę był człowiekiem małostkowym we wszystkim, co tyczyło pieniędzy; zdawało mu się, że widzi w płomieniach swój pałac i że wszystkie bogactwa, które zawiera, przepadły; pobiegł do okna i krzyknął zmienionym głosem na straże. Na głos pana żołnierze tłumnie nadbiegli w dziedziniec; książę wrócił do kominka, który ciągnął powietrze z otwartego okna z trzaskiem istotnie przerażającym; zniecierpliwił się, zaklął, przeszedł się po gabinecie jak człowiek wyprowadzony z równowagi, wreszcie wybiegł pędem.
Księżna-matka i jej ochmistrzyni zostały naprzeciw siebie, stojąc w głębokim milczeniu.
„Czy gniew wróci jeszcze? – powiadała sobie pani Sanseverina – ale ba! mój proces wygrany! Gotowała się do bardzo szorstkich odpowiedzi, kiedy błysnęła jej myśl: ujrzała drugą tekę nietkniętą. „Nie, proces mój wygrany dopiero w połowie. Za czym ozwała się dość chłodno do księżnej-matki:
– Czy pani każe mi spalić resztę tych papierów?
– I gdzie je spalisz? – odparła księżna-matka cierpko.
– Na kominku w salonie; skoro się je będzie rzucało kolejno, nie ma niebezpieczeństwa.
Wzięła pod pachę tekę wyładowaną papierami, świecę, i przeszła do sąsiedniej sali. Sprawdziwszy, że ta teka zawiera właśnie zeznania, zgarnęła do szala kilka plik papieru, spaliła starannie resztę, po czym zniknęła, nie żegnając się z księżną.
„To mi impertynencja co się zowie – powiadała sobie ze śmiechem – ale ta niepocieszona wdowa omal mnie swymi komediami nie wyprawiła na rusztowanie.”
Słysząc turkot powozu Sanseveriny księżna-matka nie posiadała się z oburzenia na swą ochmistrzynię.
Mimo niemożliwie późnej godziny pani Sanseverina kazała wezwać hrabiego; był w zamku przy ogniu, ale niebawem wrócił z wiadomością, że wszystko skończone.
– To książątko okazało w istocie wiele odwagi, powinszowałem mu też z całego serca.
– Zbadaj prędko te zeznania i spalmy je jak najprędzej.
Hrabia przeczytał i zbladł.
– Na honor, byli już blisko prawdy; śledztwo bardzo zręcznie prowadzone, są na tropie Ferrante Palla; a jeżeli on coś wygada, będziemy w bardzo trudnym położeniu.
– On nie wygada! – wykrzyknęła księżna. – To człowiek honoru. Palmy! palmy!
– Za chwilę! Pozwól mi wynotować nazwiska kilkunastu niebezpiecznych świadków, a podejmuję się ich usunąć, jeżeli Rassi spróbuje zaczynać na nowo.
– Przypomnę Waszej Ekscelencji, że książę dał słowo nie powiedzieć nic swemu ministrowi sprawiedliwości o naszej nocnej wyprawie.
– Przez tchórzostwo i przez obawę sceny dotrzyma.
– A teraz, drogi przyjacielu, ta noc wielce przyśpieszyła nasze małżeństwo; nie byłabym rada wnieść ci w posagu kryminalnego procesu, i to jeszcze za winę popełnioną w interesie kogoś drugiego.
Hrabia był zakochany; wziął ją za rękę z okrzykiem szczęścia, miał łzy w oczach.
– Nim odejdziesz, poradź mi, jak się mam zachować wobec księżnej: upadam ze znużenia, grałam przez godzinę komedię na scenie, a pięć godzin w gabinecie księcia.
– Dosyć się pomściłaś za cierpkie słówka księżnej, które były jedynie słabością, przez swój impertynencki odjazd. Wróć z nią jutro do tonu, jaki miałaś dziś rano; Rassi nie jest jeszcze w więzieniu ani wygnany, a my nie podarliśmy jeszcze wyroku na Fabrycego.
Żądałaś od księżnej, aby powzięła decyzję, co zawsze wprawia w zły humor panujących, a nawet ministrów; jesteś jej wielką ochmistrzynią, czyli małą służebniczką. Przez reakcję, która jest u ludzi słabych nieuchronna, za trzy dni Rassi będzie bardziej w łasce niż kiedykolwiek; postara się, aby kogoś powieszono: dopóki nie uczyni księcia swoim wspólnikiem, nie jest pewny niczego.
Dzisiejszej nocy przy pożarze jedna osoba została raniona, jakiś krawiec, który, na honor, okazał bajeczną odwagę. Jutro namówię księcia, aby wsparłszy się na mym ramieniu, odwiedził ze mną tego krawca; będę uzbrojony od stóp do głów i będę miał oko na wszystko; zresztą młody książę jeszcze nie jest znienawidzony. Chcę go przyzwyczaić do przechadzania się po ulicach, wypłatam tego figla Rassiemu, który będzie moim następcą i który nie będzie mógł sobie pozwolić na to. Wracając od krawca, przeprowadzę księcia pod pomnikiem ojca; spostrzeże ślady kamieni, które poobijały rzymską togę, w jaką głupiec rzeźbiarz go przystroił; musiałby być bardzo nierozgarnięty, gdyby nie uczynił tej refleksji: „Oto, co się zyskuje wieszając jakobinów.” Na co ja odpowiem: „Trzeba powiesić albo dziesięć tysięcy, albo żadnego. Noc Świętego Bartłomieja zniweczyła protestantów we Francji.”
Jutro, droga przyjaciółko, przed naszą przechadzką każ się oznajmić księciu i powiedz mu: „Wczoraj wieczór pełniłam przy Waszej Wysokości funkcje ministra, dawałam mu rady i z jego rozkazu naraziłam się na niezadowolenie księżnej-matki; należy mi się zapłata.” Będzie się spodziewał żądań pieniężnych i nachmurzy się; zostawisz go jak najdłużej w tej przykrej myśli, następnie powiesz: „Proszę Waszej Wysokości o nakazanie, aby Fabrycy był sądzony naocznie (to znaczy w jego obecności) przez dwunastu najczcigodniejszych sędziów z całego państwa.” I nie tracąc czasu, dasz mu do podpisania dekrecik pisany twoją piękną rączką, który ci zaraz podyktuję; wstawię tam, rozumie się, klauzulę, że pierwszy wyrok się kasuje. Przeciw temu jest tylko jeden możliwy zarzut, ale jeżeli ostro poprowadzisz sprawę, nie przyjdzie on księciu do głowy. Może ci powiedzieć; „Trzeba, aby Fabrycy wrócił jako więzień do cytadeli.” Na co odpowiesz: „Zgłosi się jako więzień do więzienia miejskiego” (wiesz, że ja tam jestem panem; co wieczora bratanek będzie cię mógł odwiedzać). Jeżeli książę ci odpowie: „Nie, ucieczka jego nadwerężyła honor mojej cytadeli i chcę, dla formy, aby wrócił do celi, którą zajmował”, odpowiesz: „Nie, gdyż tam byłby na łasce mego wroga Rassiego” – i jednym z owych zwrotów kobiecych, którymi umiesz posługiwać się tak zręcznie, dasz mu do zrozumienia, że aby ułagodzić Rassiego, mogłabyś mu łatwo opowiedzieć auto-da-fé ostatniej nocy; jeśli będzie nalegał, powiesz, że się udajesz na dwa tygodnie do swego zamku w Sacca.
Wezwiesz Fabrycego i poradzisz się go w sprawie tego kroku, który może go zaprowadzić do więzienia. Ale trzeba wszystko przewidzieć: gdyby, podczas gdy Fabrycy będzie pod kluczem, Rassi, zniecierpliwiony, postarał się mnie otruć, Fabrycy może być w niebezpieczeństwie. Ale rzecz jest mało prawdopodobna; wiesz, że sprowadziłem kucharza Francuza, najweselszego człowieka pod słońcem, wielkiego amatora kalamburów; otóż kalambur i morderstwo – to się nie godzi z sobą. Powiedziałem już Fabrycemu, że odszukałem wszystkich świadków jego pięknego i odważnego czynu; jasne jest, że ten Giletti chciał go zamordować. Nie mówiłem o tych świadkach, bo chciałem ci zrobić niespodziankę, ale plan mój zawiódł; książę nie chciał podpisać. Powiedziałem Fabrycemu, że wystaram mu się o wysokie stanowisko duchowne; ale rzecz będzie bardzo trudna, jeżeli wrogowie wytoczą w Rzymie oskarżenie o morderstwo.
Czy pani zdaje sobie sprawę, że o ile nie osądzą go najuroczyściej w świecie, całe życie nazwisko Giletti będzie dlań nieprzyjemne? Byłoby małodusznością nie poddać się pod sąd, kiedy się jest pewnym swej niewinności. Zresztą, gdyby nawet był winien, uniewinnią go. Kiedy wspomniałem mu o tym, wrzący młodzieniec nie pozwolił mi dokończyć; wzięliśmy almanach i wybraliśmy dwunastu najuczeńszych i najnieskazitelniejszych sędziów; ułożywszy listę, skreśliliśmy sześć nazwisk, aby je zastąpić sześcioma prawnikami, mymi osobistymi nieprzyjaciółmi; że zaś mogliśmy znaleźć tylko dwóch wrogów, dopełniliśmy liczby czterema łajdakami oddanymi Rassiemu.
Pomysł hrabiego zaniepokoił śmiertelnie panią Sanseverina, i nie bez racji; w końcu poddała się perswazjom i pod dyktando ministra napisała dekret mianujący sędziów.
Hrabia pożegnał ją o szóstej rano; próbowała spać, ale na próżno. O dziewiątej zjadła śniadanie z Fabrycym, który pałał niecierpliwością, aby go osądzono; o dziesiątej była u księżnej, która jej nie przyjęła; o jedenastej udała się do księcia, który udzielał rannego posłuchania i który podpisał dekret bez trudności. Posłała dekret hrabiemu i wróciła do łóżka. Byłoby może zabawne opowiedzieć o wściekłości Rassiego, kiedy go hrabia zmusił do kontrasygnowania, wobec jego pana, dekretu podpisanego tegoż rana przez księcia; ale wypadki pędza nas naprzód. Hrabia roztrząsał wartość każdego sędziego i ofiarował się zmienić nazwiska. Ale czytelnik jest może zmęczony szczegółami procedury, zarówno jak intryg dworskich. Z tego wszystkiego można wydobyć ten morał, że człowiek, który zbliży się do dworu, poświęca swoje szczęście, jeśli jest szczęśliwy, w każdym zaś razie uzależnia swą przyszłość od intryg lada pokojówki.
Z drugiej strony, w Ameryce, w republice, trzeba trawić cały dzień na umizgach do lada sklepikarza i stać się głupim jak on; no i nie ma tam opery.
Wstawszy wieczorem, księżna miała chwilę dojmującego niepokoju; nie było widać Fabrycego; wreszcie koło północy, na dworskim widowisku, otrzymała od niego list. Zamiast się udać do więzienia miejskiego, gdzie hrabia był panem, pośpieszył zająć dawny pokój w cytadeli, uszczęśliwiony, że będzie o parę kroków od Klelii.
Było to wydarzenie olbrzymiej doniosłości; w tym miejscu bardziej niz kiedykolwiek narażony był na truciznę. Szaleństwo to przywiodło księżnę do rozpaczy; wybaczyła jego przyczynę, miłość do Klelii, ponieważ za kilka dni Klelia miała stanowczo zaślubić bogatego margrabiego Crescenzi. Szaleństwo to wskrzesiło cały wpływ, jaki niegdyś Fabrycy miał na księżnę.
„I to ten przeklęty papier, którego podpisanie wyjednałam, przyniesie mu śmierć! Jacyż ci mężczyźni są niedorzeczni ze swym honorem! Myśleć o honorze pod rządem despoty, w kraju, gdzie Rassi jest ministrem sprawiedliwości! Trzeba było po prostu przyjąć ułaskawienie, które książę byłby podpisał równie łatwo, jak to powołanie nadzwyczajnego trybunału. Cóż znaczy, ostatecznie, że człowiek tak urodzony jak Fabrycy będzie mniej lub więcej obwiniony o to, że zabił sam, ze szpadą w dłoni, błazna takiego jak Giletti.”
Otrzymawszy bilecik Fabrycego, księżna pobiegła do hrabiego, którego zastała bladym jak płótno.
– Wielki Boże! droga moja, mam nieszczęśliwą rękę z tym chłopcem; znowu będziesz miała żal do mnie. Wiedz, że kazałem wezwać wczoraj wieczorem dozorcę więzienia miejskiego; codziennie bratanek twój byłby u ciebie na herbacie. Najgorsze jest, że niepodobna ani mnie, ani tobie powiedzieć księciu, że obawiamy się trucizny, i to z ręki Rassiego; takie podejrzenie wydałoby mu się szczytem niemoralności. Jeżeli żądasz, jestem gotów iść do zamku, ale pewny jestem odpowiedzi. Powiem ci więcej: ofiaruję ci sposób, którego nie używałbym dla siebie. Od czasu jak mam władzę w tym kraju, nie uśmierciłem ani jednego człowieka; wiesz, że jestem takim ciemięgą w tej mierze, że niekiedy o zmierzchu myślę jeszcze o tych dwóch szpiegach, których nieco lekkomyślnie rozstrzelałem w Hiszpanii. Otóż czy chcesz, abym cię uwolnił od Rassiego? Niebezpieczeństwo, jakie grozi Fabrycemu, jest bez granic; Rassi ma w rękach niezawodny środek, aby mnie wyparować.
Propozycja ta nadzwyczaj spodobała się księżnej, ale nie przyjęła jej.
– Nie chcę – rzekła do hrabiego – abyś w naszych wywczasach pod pięknym niebem Neapolu miewał wieczorem czarne myśli.
– Ale, droga przyjaciółko, zdaje mi się, że my mamy jedynie wybór czarnych myśli. Cóż się stanie z tobą, ze mną samym, jeżeli Fabrycy zginie?
Ta myśl podsyciła na nowo dyskusję, którą księżna zakończyła tym zdaniem:
– Rassi zawdzięcza życie temu, że kocham cię więcej niż Fabrycego; nie, nie chcę zatruwać wszystkich wieczorów owej starości, którą mamy spędzić razem.
Księżna pobiegła do cytadeli; generał Fabio Conti uszczęśliwiony był, że może przeciwstawić formalne brzmienie przepisów; nikt nie może przekroczyć progu więzienia stanu bez rozkazu opatrzonego podpisem księcia.
– Ale margrabia Crescenzi i jego kapela bywają w cytadeli co wieczór?
– Bo uzyskałem dla nich pozwolenie.
Biedna księżna nie znała całego rozmiaru swoich nieszczęść. Generał czuł się osobiście zhańbiony ucieczką Fabrycego; kiedy go ujrzał wchodzącego do cytadeli, nie powinien go był przyjąć; nie miał rozkazu w tej mierze. „Ale – powiadał sobie – niebo zsyła mi go dla obmycia mego honoru i starcia ze mnie śmieszności, która splamiłaby moją karierę. Chodzi o to, aby nie przepuścić sposobności: z pewnością go uwolnią, toteż mam bardzo mało czasu na zemstę.”
Rozdział dwudziesty piąty
Przybycie naszego bohatera przywiodło Klelię do rozpaczy: biedna dziewczyna, nabożna i szczera, nie mogła ukryć przed sobą, że nie ma dla niej szczęścia z dala od Fabrycego; ale uczyniła ślub Madonnie w chwili otrucia ojca, że zrobi to poświęcenie i zaślubi margrabiego Crescenzi. Ślubowała, że nigdy nie ujrzy Fabrycego, i dręczyła się straszliwie wyznaniem, jakie wymknęło się jej w liście do niego w wilię ucieczki. Jak odmalować to, co się działo w tym smutnym sercu, kiedy melancholijnie przyglądając się twym ptaszkom, z nałogu i z czułości podnosząc oczy ku oknu, z którego niegdyś patrzał na nią Fabrycy, ujrzała go na nowo, kłaniającego się z tkliwym szacunkiem.
Sądziła, że to wizja, jaką niebo zsyła, aby ją ukarać; później okrutna rzeczywistość nasunęła się jej myślom. „Schwycili go z powrotem – powiadała sobie – zgubiony jest.” Przypomniała sobie rozmowy w cytadeli po jego ucieczce; najlichszy dozorca czuł się śmiertelnie obrażony. Klelia spojrzała na Fabrycego; mimo woli spojrzenie to wyrażało w całej pełni ową miłość, która przejmowała ją rozpaczą.
„Czy sądzisz – mówiły jej oczy – że ja znajdę szczęście w pysznym pałacu, jaki dla mnie gotują? Ojciec powtarza mi do syta, że ty jesteś równie biedny jak my; ach, wielki Boże, z jaką radością podzieliłabym to ubóstwo. Ale, niestety, nigdy nie mamy się ujrzeć!”
Klelia nie miała siły użyć alfabetu; na widok Fabrycego zrobiło się jej słabo; upadła na krzesło przy oknie. Twarz jej spoczywała na parapecie, że zaś chciała go widzieć do ostatniej chwili, oblicze jej zwrócone było ku Fabrycemu, który mógł je ujrzeć całkowicie. Kiedy po kilku chwilach otworzyła oczy, pierwsze jej spojrzenie było dla Fabrycego: ujrzała łzy w jego oczach, ale były to łzy najwyższego szczęścia; widział, że nieobecność nie wymazała go z jej pamięci. Biedni kochankowie trwali tak jakiś czas jakby oczarowani swoim widokiem. Fabrycy ośmielił się zaśpiewać, jak gdyby towarzysząc sobie na gitarze, kilka improwizowanych słów, które mówiły: „To aby cię ujrzeć znowu, wróciłem do więzienia; będą mnie sądzili.”
Słowa te obudziły wszystkie skrupuły Klelii: wstała szybko, zasłoniła oczy i za pomocą najżywszych gestów starała się wyrazić, że nie pówinna nigdy go widzieć; przyrzekła to Madonnie, spojrzała nań jedynie przez zapomnienie. Gdy Fabrycy wciąż ośmielał się wyrażać swą miłość, Klelia uciekła, oburzona, przysięgając sobie, że go więcej nie ujrzy, tak bowiem brzmiał jej ślub w obliczu Madonny: „Moje oczy nie ujrzą go nigdy.” Wypisała to na skrawku papieru, który wuj Cezar pozwolił jej spalić na ołtarzu w chwili ofiarowania, kiedy odprawiał mszę świętą.
Ale mimo wszystkich ślubów obecność Fabrycego w wieży Farnese wróciła Klelii wszystkie dawne przyzwyczajenia. Zazwyczaj pędziła dni sama w swoim pokoju. Ledwie ochłonąwszy z niespodziewanego wzruszenia, w jakie ją wtrącił widok Fabrycego, zaczęła uganiać po pałacu i aby tak rzec odnawiać znajomość z przyjaznymi jej domownikami. Staruszka pewna bardzo gadatliwa, zatrudniona przy kuchni, szepnęła jej tajemniczo:
– Tym razem pan Fabrycy nie wyjdzie już z cytadeli.
– Nie popełni już tego błędu, aby uciekać przez mur – rzekła Klelia – wyjdzie po prostu bramą, skoro go uniewinnią.
– Powiadam i mogę zapewnić Waszą Ekscelencję, że nie wyjdzie sam, tylko go wyniosą na marach.
Klelia zbladła straszliwie, stara zauważyła to i wstrzymała swą wymowę. Spostrzegła, że popełniła nieostrożność mówiąc w ten sposób wobec córki gubernatora, której obowiązkiem było rozpowiadać wszystkim, że Fabrycy umarł w naturalny sposób, z choroby. Wracając do siebie, Klelia spotkała lekarza więziennego, zacnego człeczynę, bardzo nieśmiałego, który powiedział jej przerażony, że Fabrycy jest poważnie chory. Klelia ledwie mogła utrzymać się na nogach, szukała wszędzie stryja, zacnego księdza Cezara; wreszcie znalazła go w kaplicy, modlącego się żarliwie: był bardzo zmieniony. Rozległ się dzwon na obiad. Przy stole bracia nie zamienili ani słowa; pod koniec jedynie generał zwrócił parę cierpkich słów do brata. Ten spojrzał na służących, którzy natychmiast wyszli.
– Generale – rzekł don Cezar do gubernatora – mam zaszczyt cię uprzedzić, że opuszczam cytadelę: wniosłem dymisję.
– Bravo! bravissimo! aby na mnie ściągnąć podejrzenie!… A przyczyna, jeśli łaska?
– Moje sumienie.
– Et! klecha z ciebie! nie rozumiesz się na honorze.
„Fabrycy nie żyje – powiadała sobie Klelia – otruli go przy obiedzie albo mają otruć jutro.” Pobiegła do ptaszkami, aby zaśpiewać przy klawikordzie. „Wyspowiadam się – mówiła sobie – Bóg mi przebaczy, żem złamała ślub dla ocalenia życia człowiekowi. Jakież było jej przerażenie, kiedy przybywszy do ptaszkami ujrzała, że żaluzje zastąpiono deskami przybitymi do kraty. Zrozpaczona, próbowała ostrzec więźnia paroma słowami podobniejszymi do krzyku niż do śpiewu. Żadnej odpowiedzi: śmiertelna cisza panowała w wieży Farnese.
„Wszystko skończone” – rzekła do siebie. Zeszła wpółprzytomna, następnie wróciła, aby wziąć z sobą trochę pieniędzy oraz diamentowe kolczyki; wzięła także mimochodem kawał chleba z obiadu pozostawiony w kredensie. „Jeżeli żyje jeszcze, obowiązkiem moim jest go ocalić.” Podeszła wyniośle do drzwiczek wieży, były otwarte, pomieszczono jedynie ośmiu żołnierzy w kolumnowej sali na parterze. Spojrzała hardo na żołnierzy; miała zamiar zwrócić się do sierżanta, ale go nie było. Rzuciła się na kręcone schodki, biegnące spiralnie dokoła kolumny; żołnierze spojrzeli na nią zdumieni, ale widocznie z przyczyny jej koronkowego szala i kapelusza nie śmieli nic powiedzieć. Na pierwszym piętrze nie było nikogo; przybywszy na drugie, przy wejściu do korytarza (który, jeśli czytelnik sobie przypomina, zamknięty był trojgiem drzwi opatrzonych żelaznymi sztabami i wiódł do pokoju Fabrycego), zastała jakiegoś nieznanego klucznika, który wybąkał, zmieszany:
– Jeszcze nie jadł obiadu.
– Wiem – odparła Klelia wyniośle. Dozorca nie śmiał jej zatrzymać. O dwadzieścia kroków dalej, na pierwszym z sześciu drewnianych schodków wiodących do celi Fabrycego, Klelia zastała drugiego stróża, bardzo starego i bardzo czerwonego, który rzekł szorstko:
– Ma pani rozkaz gubernatora?
– Nie znacie mnie?
W tej chwili Klelia poruszała nadnaturalna siła, była jak nieprzytomna. „Ocalę mego męża” – powiadała sobie.
Podczas gdy stary dozorca krzyczał: „Ale mój obowiązek nie pozwala mi…”. Klelia przebyła szybko sześć stopni i rzuciła się ku drzwiom. Olbrzymi klucz tkwił w zamku; musiała użyć wszystkich sił, aby go obrócić. Równocześnie stary dozorca, na wpół pijany, chwycił ją za suknię; weszła żywo do celi, zamknęła drzwi, nie zważając, że drze suknię, i kiedy dozorca chciał wejść za nią, zasunęła rygiel, który znalazła pod ręką. Spojrzała po pokoju i ujrzała Fabrycego siedzącego przy stoliku, na którym znajdował się obiad. Rzuciła się ku stolikowi, przewróciła go i chwytając Fabrycego za ramię, spytała:
– Czy jadłeś?
To „ty” przejęło szczęściem Fabrycego. W swoim wzruszeniu Klelia pierwszy raz zapomniała o skromności kobiecej i zdradziła swą miłość.
Fabrycy miał właśnie rozpocząć nieszczęsny posiłek; wziął Klelię w ramiona i okrył ją pocałunkami. „Ten obiad był zatruty – pomyślał – jeśli jej powiem, że go nie tknąłem, religia odzyska swoje prawa i Klelia umknie. Jeżeli, przeciwnie, będzie mnie uważała za umierającego, uzyskam to, że mnie nie opuści. Ona pragnie znaleźć sposób zerwania swego ohydnego małżeństwa, przypadek go nam dostarcza: zbiorą się dozorcy, wysadzą drzwi; słowem, skandal taki, że może margrabia Crescenzi przestraszy się i małżeństwo się zerwie.”
Przez chwilę milczenia, wypełnioną tymi myślami, Fabrycy uczuł, że już Klelia próbuje się wyswobodzić z jego uścisków.
– Nie czuję jeszcze bólów – rzekł – ale niebawem padnę tu u twych stóp; pomóż mi umrzeć.
– O mój kochany – rzekła – umrę z tobą. – To mówiąc, ściskała go konwulsyjnie.
Była tak piękna, wpółubrana i w takim uniesieniu, że Fabrycy nie mógł oprzeć się mimowolnemu niemal gestowi. Nie spotkał żadnego oporu.
W upojeniu miłości i szlachetności, które następuje po najwyższym szczęściu, rzekł niebacznie:
– Nie trzeba, aby niegodne kłamstwo splamiło pierwsze chwile naszego szczęścia: gdyby nie twoja energia, byłbym już trupem lub też walczyłbym z okrutnymi boleściami, ale miałem dopiero zacząć jeść w chwili, gdy weszłaś; nie tknąłem jeszcze tych półmisków.
Fabrycy roztoczył ten okrutny obraz, aby zażegnać oburzenie, które już czytał w oczach Klelii. Patrzyła nań długą chwilę, szarpana gwałtownymi i sprzecznymi uczuciami, po czym rzuciła się w jego ramiona. Rozległ się hałas na dziedzińcu, otwierano i zamykano troje żelaznych drzwi, słychać było głosy, krzyki.
– Ha! gdybym miał broń! – wykrzyknął Fabrycy – kazano mi ją oddać, nim mi pozwolono wejść. Z pewnością przychodzą mnie dobić. Żegnaj, Klelio moja, błogosławię śmierć, skoro stała się przyczyną mego szczęścia.
Klelia uścisnęła go i podała mu sztylet o rączce z kości słoniowej, a ostrzu nie dłuższym niż ostrze scyzoryka.
– Nie daj się zabić – rzekła – broń się do upadłego; jeśli wuj Cezar usłyszy zgiełk, on jest dzielny i zacny, ocali cię! Idę pomówić z nim. – To mówiąc, rzuciła się ku drzwiom.
– Jeśli cię nie zabiją – rzekła gorączkowo, trzymając rękę na ryglu i zwracając głowę w jego stronę – raczej daj się zagłodzić, niżbyś miał tknąć czegokolwiek. Miej zawsze ten chleb przy sobie.
Zgiełk zbliżał się. Fabrycy chwycił Klelię wpół, stanął przy drzwiach, otworzył je z wściekłością i rzucił się na schody. Trzymał w ręce puginał z rękojeścią z kości słoniowej i omal nie przebił nim kamizelki generałowi Fontanie, adiutantowi księcia, który cofnął się szybko, wołając przestraszony:
– Ależ ja przychodzę pana ocalić, panie del Dongo.
Fabrycy cofnął się żywo, rzucił Klelii te słowa: – Fontana przychodzi mnie ocalić – po czym, podchodząc znów do generała, przystąpił do wyjaśnień. Prosił go bardzo obszernie, aby mu przebaczył jego popędliwość.
– Chciano mnie otruć; ten obiad, który tu stoi, jest zatruty; byłem na tyle sprytny, aby go nie tykać, ale wyznaję, że to postępowanie uraziło mnie. Słysząc pańskich ludzi, myślałem, że przychodzą mnie dobić sztyletem… Panie generale, proszę, chciej nakazać, aby nikt nie wchodził do mojej celi: usunięto by truciznę, a nasz dobry książę powinien wiedzieć wszystko.
Generał, blady i zmieszany, powtórzył życzenie Fabrycego dozorcom, którzy szli za nim; ludzie ci, spłoszeni tym, że odkryto truciznę, czym prędzej zeszli na dół, pomknęli przodem, rzekomo, aby nie zatrzymywać na ciasnych schodach książęcego adiutanta, w istocie zaś, aby uciec i zniknąć. Ku wielkiemu zdziwieniu generała Fontany, Fabrycy zatrzymał się dobry kwadrans na żelaznych schodkach biegnących wokół kolumny na parterze; chciał dać Klelii czas ukrycia się na pierwszym piętrze.
To pani Sanseverina, po paru szalonych próbach, zdołała wysłać generała Fontanę do cytadeli; udało się jej to przypadkiem. Rozstawszy się z hrabią Mosca, równie przerażonym jak ona, pobiegła do zamku. Księżna-matka, która miała odrazę do wszelkiej energii, będącej w jej oczach czymś gminnym, sądziła, że ochmistrzyni oszalała, i wcale nie miała zamiaru się fatygować w tej sprawie. Pani Sanseverina, nieprzytomna, zalewając się łzami, powtarzała jedynie raz po raz:
– Ależ, pani, za kwadrans Fabrycy zginie otruty!
Widząc niewzruszony spokój księżnej, pani Sanseverina oszalała z rozpaczy. Nie powstała jej w głowie myśl, której nie byłaby uniknęła kobieta wyrosła na północy w religii opartej na zgłębianiu własnego sumienia. „Ja pierwsza użyłam trucizny i od trucizny też ginę.” We Włoszech tego rodzaju refleksje w chwili namiętności wydają się czymś nieskończenie płaskim, tak jakby się wydał w Paryżu, w podobnej okoliczności, jakiś kalambur.
Pani Sanseverina w rozpaczy pomknęła do salonu, gdzie znajdował się margrabia Crescenzi, będący tego dnia na służbie. Za powrotem pani Sanseverina do Parmy podziękował jej z zapałem za miejsce szambelana, o którym bez niej nie mógłby marzyć. Nie omieszkał upewnić jej przy tej sposobności o swym oddaniu bez granic. Zagadnęła go w te słowa:
– Rassi zamierza otruć Fabrycego, który jest w cytadeli. Niech pan weźmie do kieszeni czekoladę i butelkę wody, które panu dam. Idź, margrabio, do cytadeli i wróć mi życie, oświadczając generałowi, że zrywasz z jego córką, jeśli ci nie pozwoli oddać osobiście Fabrycemu tej wody i czekolady.
Margrabia zbladł, fizjonomia jego, bynajmniej nie wyrażając zapału, zdradzała wręcz zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w tak potworną zbrodnię w mieście tak moralnym jak Parma, pod berłem tak wielkiego księcia itd. Na dobitkę brednie te wygłaszał bardzo powoli. Słowem, pani Sanseverina trafiła na człowieka uczciwego, ale słabego bez granic, niezdolnego do decyzji i czynu. Po dwudziestu podobnych frazesach, które pani Sanseverina przerywała okrzykami niecierpliwości, wpadł na tę świetną myśl: przysięga, którą złożył jako szambelan, nie pozwalała mu się mieszać w żadne kroki przeciw rządowi.
Któż zdoła sobie wyobrazić rozpacz księżnej, która czuła, że czas ucieka.
– Ależ przynajmniej niech pan idzie do gubernatora; niech mu pan powie, że aż do piekła będę ścigała morderców Fabrycego!…
Rozpacz pomnażała naturalną wymowę księżnej, ale cały ten ogień tym więcej przerażał margrabiego i wzmagał jego niezdecydowanie; po upływie godziny mniej był skłonny do współdziałania niż w pierwszej chwili.
Nieszczęśliwa kobieta, doprowadzona do ostatnich granic i czując, że gubernator nie odmówiłby niczego tak bogatemu zięciowi, posunęła się tak daleko, iż rzuciła mu się do kolan; wówczas tchórzostwo margrabiego wzmogło się jeszcze; wobec tej dziwnej sytuacji zląkł się, że on sam może się bez wiedzy o tym skompromitować. Ale zdarzyło się coś osobliwego: margrabia, dobry w gruncie człowiek, wzruszył się łzami oraz widokiem tak pięknej, a zwłaszcza tak wpływowej kobiety u swych kolan.
„Ja sam tak dobrze urodzony, tak bogaty, mogę się kiedy znaleźć u kolan jakiego republikanina!” Margrabia rozpłakał się; wreszcie ułożono, że pani Sanseverina, w charakterze ochmistrzyni, przedstawi go księżnej-matce, a ta pozwoli oddać Fabrycemu koszyczek o nieznanej jakoby margrabiemu zawartości.
W wilię tego dnia, zanim pani Sanseverina dowiedziała się o szaleństwie, jakie popełnił Fabrycy, udając się do cytadeli, grano na dworze komedię dell'arte, a książę, który sobie zastrzegł wszystkie role kochanków z panią Sanseverina, tak namiętnie wyrażał jej swą miłość, że byłby aż śmieszny, gdyby we Włoszech kochanek albo monarcha mógł kiedy być śmieszny.
Książę, bardzo nieśmiały, ale zawsze biorący poważnie sprawy miłości, spotkał na korytarzu panią Sanseverinę, która wlokła pomieszanego margrabiego do księżnej-matki. Był tak zdumiony i olśniony pięknością wzruszającą, jaką rozpacz krasiła wielką ochmistrzynię, że po raz pierwszy w życiu okazał charakter. Gestem więcej niż rozkazującym oddalił margrabiego i rozpoczął palić księżnej najformalniejsze oświadczyny miłosne. Przygotował je zapewne dawno i z góry, były tam bowiem rzeczy dość rozsądne.
– Skoro stanowisko moje broni mi najwyższego szczęścia zaślubienia pani, przysięgam ci na świętą hostię nie ożenić się nigdy bez twego piśmiennego zezwolenia. Rozumiem – dodał – że pozbawiam panią ręki pierwszego ministra, zacnego i miłego człowieka; ale ostatecznie, on ma pięćdziesiąt sześć lat, a ja nie mam dwudziestu dwóch. Bałbym się panią obrazić i zasłużyć na odmowę, gdybym ci wspomniał o korzyściach obcych samej miłości; ale wszyscy na dworze, którym zależy na pieniądzach, mówią z podziwem o dowodzie miłości, jaki hrabia składa pani, oddając w twoje ręce wszystko, co posiada. Będzie dla mnie szczęściem naśladować go w tej mierze. Zrobisz z mego mienia lepszy użytek niż ja sam; będziesz rozporządzała sumą, jaką moi ministrowie wręczają generalnemu intendentowi mej korony; będziesz stanowiła o moich miesięcznych wydatkach.
Wszystkie te szczegóły dłużyły się księżnej; serce jej ściskało się na myśl o niebezpieczeństwie Fabrycego.
– Ależ książę nie wie – wykrzyknęła – że w tej chwili trują Fabrycego w cytadeli! Ratuj go, książę! Wierzę we wszystko.
Zdanie to było ujęte możliwie najniezręczniej! Na to słowo trucizna – wszelka swoboda i szczerość, jaką biedne moralne książątko wkładało w tę rozmowę, pierzchły. Pani Sanseverina spostrzegła swą niezręczność dopiero w chwili, gdy nie było na nią ratunku, rozpacz jej – w co ledwie mogła uwierzyć – pogłębiła się jeszcze. „Gdybym nie wspomniała o truciźnie – powiedziała sobie – byłby mi darował wolność Fabrycego… O drogi Fabrycy! – dodała – jest tedy pisane, że to ja mam cię zgubić swymi szaleństwami.”