Kitabı oku: «Pustelnia parmeńska», sayfa 29
Pani Sanseverina potrzebowała dużo czasu i zalotności, aby znów sprowadzić księcia do namiętnych wynurzeń; był mocno spłoszony. Głowa jego jedynie mówiła; dusza była zmrożona najpierw myślą o truciźnie, a później tą drugą, równie dotkliwą, jak pierwsza była okrutna: zadają truciznę w moim państwie, i to nie mówiąc mi o tym! Rassi chce mnie zniesławić w oczach Europy! Bóg wie, co wyczytam w przyszłym miesiącu w paryskich dziennikach.
Naraz, gdy dusza nieśmiałego młodzieńca umilkła, w głowie jego zrodziła się myśl.
– Droga księżno! wiesz, jak jestem ci oddany. Twoje straszliwe podejrzenia są, chcę w to wierzyć, nieuzasadnione; ale ostatecznie i mnie dają one do myślenia, każą mi niemal zapomnieć na chwilę o miłości dla ciebie, jedynej, jakiej w życiu doznałem. Czuję, że nie jestem wart wzajemności; jestem jedynie zakochanym dzieckiem; ale weź mnie, błagam, na próbę.
Mówiąc, książę zapalał się stopniowo.
– Ocal, Wasza Wysokość, Fabrycego, a uwierzę we wszystko! Bez wątpienia ponoszą mnie szalone obawy matczynego serca; ale niech Wasza Wysokość pośle natychmiast po Fabrycego do cytadeli, niech go zobaczę. Jeżeli żyje jeszcze, odeślij go do miejskiego więzienia, gdzie zostanie całe miesiące, jeśli Wasza Wysokość tego żąda, aż do osądzenia.
Pani Sanseverina ujrzała z rozpaczą, że książę zamiast w pół słowa zgodzić się na rzecz tak prostą, spochmurniał; był bardzo czerwony, spoglądając na księżnę, potem spuścił oczy, zbladł. Myśl o truciźnie, potrącona tak niewcześnie, podsunęła mu pomysł godny jego ojca lub Filipa II, ale nie śmiał go wyrazić.
– Wie pani – rzekł wreszcie, zadając sobie gwałt i niezbyt uprzejmym tonem – pani mną gardzi jako dzieckiem, i to dzieckiem pozbawionym wdzięku: więc dobrze; powiem pani rzecz okropną, która zrodziła się we mnie w tej chwili pod wpływem głębokiego i szczerego uczucia dla pani. Gdybym bodaj trochę wierzył w truciznę, już byłbym wkroczył, nakazałby mi to obowiązek; ale ja widzę w twej prośbie jedynie kaprys, którego – pozwoli mi pani to powiedzieć – nie obejmuję może całej doniosłości. Chce pani, abym działał bez poradzenia się ministrów, ja, który panuję zaledwie trzy miesiące! Żąda pani ode mnie monstrualnego wyjątku ze zwykłego postępowania, które, wyznaję, wydaje mi się bardzo racjonalne. To pani jesteś tu w tej chwili samowładnym monarchą, dajesz mi nadzieję w przedmiocie, który jest wszystkim dla mnie; ale za godzinę, kiedy myśl o truciźnie, kiedy ta zmora pierzchnie, obecność moja wyda ci się natrętna, popadnę w niełaskę. Więc dobrze, pani, trzeba mi przysięgi: przysięgnij, że jeżeli zwrócę ci Fabrycego zdrowym i całym, uzyskam od ciebie, do trzech miesięcy, wszystko, czego miłość moja mote zapragnąć; zapewnisz szczęście mego życia, oddając mi godzinę twojego i oddając mi się cała.
W tej chwili zegar zamkowy wybił drugą. „Już może za późno” – pomyślała księżna.
– Przysięgam! – krzyknęła z błędnym wzrokiem.
Natychmiast książę stał się innym człowiekiem; pobiegł na koniec galerii ku sali adiutantów.
– Generale Fontana, pędź co koń wyskoczy do cytadeli, biegnij do celi, gdzie jest zamknięty pan del Dongo, i przyprowadź go tutaj; muszę z nim mówić za dwadzieścia minut, za kwadrans, jeśli możliwe.
– Ach! generale – wykrzyknęła pani Sanseverina, która pobiegła za księciem – jedna minuta może rozstrzygnąć o mym życiu. Raport, fałszywy zapewne, każe się obawiać otrucia Fabrycego: krzycz pan, skoro tylko się znajdziesz na odległość głosu, aby nie tykał niczego. Jeżeli już jadł, dajcie mu na wymioty, powiedz mu pan, że ja tego chcę, użyj siły, jeśli trzeba; powiedz mu, że biegnę tuż za tobą, i uważaj mnie za swoją dłużniczkę na całe życie.
– Księżno, koń mój jest osiodłany, uchodzę za dobrego jeźdźca, pędzę co koń wyskoczy: będę w cytadeli na osiem minut przed panią.
– A ja, pani – wykrzyknął książę – proszę o cztery z tych ośmiu!
Adiutant znikł; był to człowiek, którego całą wartością był jego talent jeźdźca. Ledwie zamknęły się drzwi, młody książę, który jak się wydawało, miał charakter, chwycił panią Sanseverina za rękę.
– Racz, pani – rzekł namiętnie – przejść ze mną do kaplicy.
Księżna, zmieszana pierwszy raz w życiu, udała się za nim bez słowa. Przebiegli pędem zamkową galerię, w której końcu jest kaplica. Wszedłszy, książę ukląkł prawie tyleż przed panią Sanseverina, co przed ołtarzem.
– Niech pani powtórzy przysięgę – rzekł namiętnie – gdyby pani była sprawiedliwa, gdyby to moje nieszczęsne księstwo nie szkodziło mi w pani oczach, byłabyś mi użyczyła przez współczucie dla mej miłości tego, co mi jesteś obecnie dłużna mocą swej przysięgi.
– Jeśli ujrzę Fabrycego przy życiu, jeśli będzie żył jeszcze za tydzień, jeśli Wasza Wysokość zamianuje go koadiutorem z przywilejem następstwa po arcybiskupie Landriani, wówczas honor mój, moją godność kobiecą, wszystko zdepcę i będę należała do Waszej Wysokości.
– Ale, droga przyjaciółko – rzekł książę z zabawnym połączeniem nieśmiałości i uczucia – ja lękam się jakiejś zasadzki, której nie dostrzegam, a która mogłaby zniweczyć moje szczęście; nie przeżyłbym tego. Jeżeli arcybiskup przeciwstawi mi jakieś trudności kościelne, które odwleką sprawę na całe lata, cóż się ze mną stanie? Widzi pani, że ja postępuję szczerze, czy zechcesz bawić się ze mną w jezuitkę?
– Nie: uczciwie, jeżeli Fabrycy będzie ocalony; jeżeli całą swoją mocą uczynisz go, książę, koadiutorem i przyszłym arcybiskupem, wyrzekam się mej czci i jestem twoją. Wasza Wysokość zobowiązuje się położyć słowo zezwalam na podaniu, które arcybiskup przedłoży w ciągu tygodnia.
– Podpisuję in blanco; panuj nade mną i nad moim krajem! – wykrzyknął książę rumieniąc się ze szczęścia i naprawdę nieprzytomny. Zażądał ponownej przysięgi.
Był tak wzruszony, że zapomniał swej wrodzonej nieśmiałości i w tej kaplicy, gdzie byli sami, szeptał pani Sanseverina rzeczy, które, powiedziane trzy dni wprzódy, byłyby zmieniły jej opinię o nim. Ale rozpacz spowodowana niebezpieczeństwem Fabrycego ustąpiła zgrozie przysięgi, którą jej wydarto.
Pani Sanseverina była przerażona tym, co uczyniła. Jeżeli nie czuła jeszcze całej okropnej goryczy wyrzeczonych słów, to dlatego, że uwagę jej pochłaniała myśl, czy generał Fontana zdążył na czas do cytadeli.
Aby się uwolnić od nieprzytomnych oświadczyn tego dziecka i odmienić nieco bieg rozmowy, pochwaliła słynny obraz Parmezana w głównym ołtarzu kaplicy.
– Bądź tak dobra i zgódź się, abym ci go przysłał.
– Przyjmuję – odparła – ale pozwól, książę, abym pobiegła naprzeciw Fabrycego.
Wpółprzytomna powiedziała woźnicy, aby wypuścił konie galopem. Na moście zwodzonym spotkała Fontanę i Fabrycego, który wychodził pieszo.
– Jadłeś?
– Nie, cudem.
Księżna rzuciła się na szyję Fabrycemu i popadła w omdlenie, które trwało godzinę, budząc obawy zrazu o jej życie, później o rozum.
Gubernator Fabio Conti zbladł z wściekłości na widok Fontany; tak przewlekał uczynienie zadość rozkazom księcia, że adiutant, który przypuszczał, że pani Sanseverina zajmie stanowisko urzędowej faworyty, pogniewał się w końcu. Gubernator miał nadzieję przewlec chorobę Fabrycego parę dni – i oto – powiadał sobie – ten generał, człowiek ze dworu, zastanie tego zuchwalca wijącego się w bólach, będących moją zemstą za jego ucieczkę.
Fabio Conti, pochłonięty tymi myślami, zatrzymał się na parterze wieży Farnese, skąd czym prędzej oddalił żołnierzy; nie chciał świadków, sceny, która się gotowała. W pięć minut później osłupiał ze zdumienia słysząc głos Fabrycego i widząc, jak rześki i hoży objaśnia generałowi Fontanie rozkład więzienia. Znikł.
Fabrycy okazał się w spotkaniu z księciem skończonym gentlemanem. Przede wszystkim nie chciał mieć miny dziecka, które straszy się lada czym. Książę spytał go łaskawie, jak się czuje: – Jak człowiek, który umiera z głodu, nie jadłszy, na szczęście, ani śniadania, ani obiadu. – Dostąpiwszy zaszczytu podziękowania księciu, poprosił, nim się uda do miejskiego więzienia, o pozwolenie odwiedzenia arcybiskupa. Książę zbladł: w jego dziecięcej głowie zaświtała myśl, że trucizna była może urojeniem Sanseveriny. Pochłonięty tą okropną myślą nie odpowiedział zrazu na prośbę Fabrycego; po czym czuł się w obowiązku naprawić swoje roztargnienie wielką uprzejmością.
– Niech pan idzie sam, niech pan przejdzie ulice mojej stolicy bez żadnej straży. Około dziesiątej lub jedenastej uda się pan do więzienia, gdzie, mam nadzieję, nie zostanie pan długo.
Nazajutrz po tym wielkim dniu, najdonioślejszym w jego życiu, książę uważał się za małego Napoleona; wyczytał gdzieś, że ten wielki człowiek korzystał z łask mnogich dam swego dworu. Raz poczuwszy się Napoleonem wobec kobiet, przypomniał sobie, że był nim w obliczu kul. Upojony był jeszcze dumą z powodu swej stanowczości z panią Sanscverina. Świadomość, że dokonał czegoś trudnego, uczyniła zeń w dwa tygodnie innego człowieka; stał się dostępny dla szerszych myśli, miał charakter.
Zaczął od tego, że spalił patent hrabiowski na nazwisko Rassi, który leżał na jego biurku od miesiąca. Złożył z urzędu Fabia Conti i zażądał od pułkownika Langego, jego następcy, całej prawdy o truciźnie. Lange, dzielny żołnierz polski, nastraszył dozorców i potwierdził, że chciano otruć pana del Dongo przy śniadaniu; ale trzeba byłoby dopuścić do tajemnicy zbyt wiele osób. Skuteczniej poradzono sobie z obiadem; gdyby nie przybycie generała Fontany, del Dongo byłby zgubiony. Księciem wstrząsnął dreszcz; że jednak był naprawdę zakochany, było to dlań pociechą móc powiedzieć sobie: „Zatem istotnie ja ocaliłem życie pana del Dongo i księżna nie będzie śmiała chybić danemu słowu.” Doszedł też do innej myśli: „Stanowisko moje jest o wiele trudniejsze, niż przypuszczałem; wszyscy przyznają, że pani Sanseverina ma nieskończenie wiele rozumu, polityka jest tutaj w zgodzie z moim sercem. Byłoby to dla mnie cudowne, gdyby zechciała być moim kanclerzem.”
Wieczorem książę tak był przejęty okropnościami, których się dowiedział, że nie chciał brać udziału w komedii.
– Byłbym zbyt szczęśliwy – rzekł do pani Sanseverina – gdyby pani zechciała władać moim państwem, tak jak władasz moim sercem. Na początek opowiem pani mój dzień. – Za czym opowiedział jej wszystko bardzo dokładnie: spalenie patentu Rassiego, mianowanie Langego, raport w sprawie otrucia etc., etc. – Czuję, że brak mi doświadczenia, aby panować. Hrabia upokarza mnie żarcikami, żartuje nawet na radzie ministrów; rozpowiada rzeczy, którym pani zechce przeczyć: mówi, że jestem dzieckiem, które wodzi na pasku. Będąc monarchą, jest się mimo to człowiekiem; takie rzeczy nie są miłe. Aby odjąć prawdopodobieństwo odezwaniom pana Mosca, skłoniono mnie do powołania na ministra tego niebezpiecznego łajdaka Rassiego: dziś jeszcze generał Fabio Conti tak wierzy w jego wpływy, iż nie śmie wyznać, że to on albo Pani Raversi kazali mu otruć twego bratanka. Mam ochotę oddać po prostu generała Fabia Conti pod sąd; sędziowie wyświetlą, czy jest winny usiłowania otrucia.
– Ależ, książę, czy Wasza Wysokość ma sędziów?
– Jak to! – rzekł książę zdumiony.
– Masz, książę, uczonych prawników, którzy kroczą z poważną miną po ulicy; poza tym osądzą zawsze tak, jak się spodoba rządzącej partii.
Gdy młody książę, zgorszony, wygłaszał zdania świadczące więcej o jego niewinności ducha niż o rozumie, pani Sanseverina powiadała sobie:
„Czy jest w moim interesie wydać na hańbę Contiego? Oczywiście nie, gdyż wówczas małżeństwo jego córki z tym głuptasem Crescenzi staje się niemożliwe.”
Na ten temat potoczył się niekończący się dialog pomiędzy panią Sanseverina a księciem. Książę nie posiadał się z zachwytu. Przez wzgląd na małżeństwo Klelii z margrabią – ale pod tym wyraźnym warunkiem, jak to surowo oznajmił eks-gubernatorowi – darował mu usiłowanie otrucia; ale za radą pani Sanseverina wygnał go do chwili tego małżeństwa. Księżna sądziła, że już nie kocha Fabrycego, ale pragnęła jeszcze gorąco małżeństwa Klelii z margrabią; kryła się w tym mglista nadzieja, że stopniowo uczucie Fabrycego pierzchnie.
Książę upojony szczęściem chciał jeszcze tego wieczora złożyć haniebnie Rassiego z urzędu. Pani Sanseverina rzekła, śmiejąc się:
– Zna książę powiedzenie Napoleona? Człowiek na wysokim stanowisku, na którego wszyscy patrzą, nie powinien sobie pozwalać na gwałtowne odruchy. Ale już jest późno, odłóżmy sprawy do jutra.
Chciała zyskać czas na poradzenie się hrabiego, któremu opowiedziała ostatnią rozmowę, usuwając wszakże częste aluzje księcia do owej przysięgi, która zatruwała jej życie. Pochlebiała sobie, iż stanie się tak nieodzowna, że będzie mogła uzyskać nieograniczoną zwłokę, powiadając księciu: „Jeżeli książę zechce być na tyle barbarzyńcą, aby mi narzucić to upokorzenie, którego nie przebaczę mu nigdy, nazajutrz opuszczam Parmę.”
Zapytany przez panią Sanscverina o zdanie w sprawie Rassiego, hrabia okazał się wielce filozoficzny. Fabio Conti i Rassi udali się w podróż do Piemontu.
W kwestii procesu Fabrycego zaszła osobliwa trudność; sędziowie chcieli go uwolnić przez aklamację, i to od pierwszego posiedzenia. Hrabia musiał użyć groźby, aby przeciągnąć proces do tygodnia i aby sędziowie zadali sobie trud przesłuchania wszystkich świadków. „Ci ludzie są zawsze jednacy” – powiadał sobie.
Nazajutrz po uwolnieniu Fabrycy del Dongo objął wreszcie stanowisko wielkiego wikariusza przy zacnym arcybiskupie Landrianim. Tegoż dnia książę podpisał potrzebne papiery, aby uzyskać mianowanie Fabrycego koadiutorem z prawem następstwa. Istotnie, w niespełna dwa miesiące objął to stanowisko.
Wszyscy winszowali księżnej powagi jej bratanka; była to po prostu rozpacz. Nazajutrz po jego uwolnieniu połączonym z dymisją i wygnaniem Fabia Conti, Klelia schroniła się do hrabiny Cantarini, swej ciotki, kobiety bogatej, starej i wyłącznie zajętej swym zdrowiem. Klelia mogłaby widywać Fabrycego; ale ktoś, kto by znał jej dawniejsze uczucia i kto by ją widział teraz, mógłby mniemać, że wraz z niebezpieczeństwem grożącym kochankowi i miłość jej pierzchła. Fabrycy nie tylko przechodził, najczęściej jak tylko mógł, pod pałacem Cantarini, ale udało mu się, mimo niesłychanych trudności, wynająć mieszkanko naprzeciw okien pierwszego piętra. Pewnego razu Klelia, wyjrzawszy nieopatrznie oknem na procesję, cofnęła się natychmiast, jakby rażona gromem; ujrzała Fabrycego, odzianego czarno, ale na sposób biednego robotnika, jak patrzył na nią z tej nory przez okno o szybach z naoliwionego papieru, jak niegdyś z wieży Farnese. Fabrycy rad byłby wierzyć, że Klelia unika go wskutek niełaski ojca, którą głos publiczny przypisywał księżnej; ale nadto dobrze znał inne przyczyny jej niechęci i nic nie mogło rozproszyć jego melancholii.
Nie wzruszyło go ani uniewinnienie, ani wysokie stanowisko, pierwsze, jakie miał zajmować w życiu, ani piękna pozycja w świecie, ani wreszcie nadskakiwania całego kleru i pobożnych owieczek diecezji. Śliczny apartament, jaki miał w pałacu Sanseverina, okazał się niewystarczający. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu księżna musiała mu odstąpić w pałacu całe drugie piętro oraz na pierwszym piętrze dwa salony, wciąż pełne osób żądnych przedłożyć swoje służby młodemu koadiutorowi. Klauzula przyszłego następstwa wywarła niesłychane wrażenie w kraju; poczytywano obecnie za cnotę Fabrycemu ową męskość charakteru, która niegdyś tak gorszyła biednych i głupich dworaków.
Było to wielką lekcją filozofii dla Fabrycego czuć się zupełnie niewrażliwym na te zaszczyty i o wiele nieszczęśliwszym we wspaniałym apartamencie z dziesięcioma lokajami o jego barwach niż niegdyś w drewnianej celi na wieży Farnese, w otoczeniu wstrętnych dozorców i wciąż w obawie o życie. Matkę jego i siostrę, księżnę V…, które przybyły do Parmy, aby go oglądać w jego chwale, uderzył jego smutek. Margrabinę del Dongo, obecnie najmniej romantyczną z kobiet, tak to zaniepokoiło, że sądziła, iż w wieży Farnese zadano mu jakąś powolną truciznę. Mimo iż bardzo dyskretna, czuła się w obowiązku wspomnieć mu o tym niezwykłym smutku, na co Fabrycy odpowiedział jedynie łzami.
Przywileje, płynące z jego świetnej pozycji, niecierpliwiły go tylko. Brat jego, dusza próżna i skażona najpodlejszym samolubstwem, napisał doń list gratulacyjny, niemal oficjalny; do listu dołączył przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, iżby mógł – powiadał świeży margrabia – kupić sobie konie i powóz, godne swego nazwiska. Fabrycy przesłał tę sumę młodszej siostrze, nieszczególnie wydanej za mąż.
Hrabia Mosca kazał sporządzić piękny włoski przekład genealogii rodu Valserra del Dongo, wydanej niegdyś po ładnie przez parmeńskiego arcybiskupa Fabrycego. Dał go bogato wydrukować wraz z tekstem łacińskim; wspaniałe litografie wykonano w Paryżu. Pani Sanseverina życzyła sobie, aby piękny portret Fabrycego znalazł się naprzeciw portretu dawnego arcybiskupa. Tłumaczenie to ogłoszono jako dzieło Fabrycego, dokonane w czasie pierwszego pobytu w więzieniu. Ale wszystko obumarło w naszym bohaterze, nawet próżność wrodzona człowiekowi; nie raczył przeczytać ani stronicy z dzieła, które mu przypisywano. Pozycja jego nakazała mu wręczyć suto oprawny egzemplarz księciu, który uważał, że jest mu winien zadośćuczynienie za widmo okrutnej śmierci, czyhającej nań z tak bliska, i użyczył mu osobliwego wstępu do swego pokoju; fawor ten łączył się z tytułem ekscelencji!
Rozdział dwudziesty szósty
Jedyne chwile, w czasie których Fabrycy miał możność ocknąć się z głębokiego smutku, spędzał ukradkiem za szybą, którą kazał zastąpić szybę z natłuszczonego papieru w oknie swego pokoiku naprzeciw pałacu Cantarini, gdzie, jak wiadomo, schroniła się Klelia. W ciągu tych kilku razy, które ją widział po wyjściu z cytadeli, głęboko był zmartwiony widocznymi zmianami, które mu się wydały fatalną wróżbą. Od czasu jej błędu fizjonomią Klelii oblokła się w zadziwiającą szlachetność i powagę; można by rzec, że miała trzydzieści lat. W tej niezwykłej zmianie Fabrycy dostrzegł odblask jakiegoś mocnego postanowienia. „W każdym momencie – powiadał sobie – ponawia przysięgę, jaką uczyniła Madonnie, że mnie nigdy nie ujrzy.”
Fabrycy odgadywał jedynie w części smutki Klelii; wiedziała, że jej ojcu, który popadł w zupełną niełaskę, nie wolno wrócić do Parmy i pojawić się na dworze (rzecz, bez której życie było dlań niemożliwe) aż w dniu jej ślubu z margrabią Crescenzi; napisała do ojca, że pragnie tego małżeństwa. Generał przebywał wówczas w Turynie, chory ze zgryzoty. W istocie rzeczy powzięcie tej wielkiej decyzji posunęło ją o jakieś dziesięć lat.
Klelia wiedziała, że Fabrycy ma okienko naprzeciw pałacu Cantarini; ale miała nieszczęście spojrzeć na niego tylko raz; z chwilą gdy spostrzegała głowę lub postać przypominające nieco Fabrycego, zamykała natychmiast oczy. Głęboka jej pobożność i ufność w pomoc Madonny stały się odtąd jedyną jej ucieczką. Mimo że bolała nad tym, nie szanowała ojca; charakter przyszłego męża wydawał się jej doskonale płaski, a sposób odczuwania taki jak u wszystkich dworaków. Wreszcie, ubóstwiała człowieka, którego nie miała nigdy ujrzeć, a który jednakże miał do niej prawa. Wszystko to zdawało się jej szczytem nieszczęścia, i musimy przyznać, że miała słuszność. Powinna by po ślubie przenieść się o dwieście mil od Parmy.
Fabrycy znał niezwykłą skromność Klelii; wiedział, jak bardzo by ją uraziło wszelkie zuchwalstwo, zdolne, gdyby je odkryto, ściągnąć rozgłos. Mimo to, doprowadzony do ostateczności swoim smutkiem oraz wciąż umykającymi się spojrzeniami Klelii, odważył się przekupić dwóch służących jej ciotki. Jednego wieczora, o zmierzchu, Fabrycy przebrany za wieśniaka pojawił się u bram pałacu, gdzie go czekał przekupiony lokaj; oznajmiono go jako przybysza z Turynu, mającego dla Klelii listy od jej ojca. Służący poszedł z tym zleceniem, wprowadziwszy Fabrycego do olbrzymiej sieni na pierwszym piętrze. W tym miejscu Fabrycy przebył najbardziej może wzruszający kwadrans swego życia. Gdyby go Klelia odtrąciła, nie byłoby już dlań spokoju. „Aby położyć kres skrupułom, jakie mi narzuca nowa godność, uwolnię Kościół od złego kapłana i pod przybranym mianem schronię się w jakiejś pustelni.” Wreszcie służący oznajmił, że panna Klelia życzy sobie go przyjąć. Odwaga opuściła zupełnie naszego bohatera; omal nie upadł ze strachu, wchodząc na drugie piętro.
Klelia siedziała przy stoliku, na którym płonęła jedna świeca. Skoro tylko poznała Fabrycego pod przebraniem, pierzchła i skryła się w kącie salonu.
– Oto jak pan dba o moje zbawienie! – krzyknęła, zasłaniając sobie twarz rękami. – Wiesz przecie, iż w chwili gdy ojciec omal nie zginął otruty, uczyniłam ślub, że nigdy cię nie ujrzę. Chybiłam temu ślubowi jedynie w owym dniu, najnieszczęśliwszym w mym życiu, kiedym uznała w sumieniu, żem powinna cię ratować od śmierci. To już wiele, że przez wykrętny i z pewnością zbrodniczy wykład mej przysięgi godzę się wysłuchać cię.
To zdanie tak zdumiało Fabrycego, że trzeba było kilku sekund, aby się nim ucieszyć. Spodziewał się najżywszego gniewu, ucieczki Klelii; wreszcie odzyskał przytomność umysłu i zgasił jedyną świecę. Mimo iż zdawało mu się, że dobrze zrozumiał rozkaz Klelii, drżał cały, posuwając się w głąb salonu, gdzie ona schroniła się za kanapę; nie wiedział, czy jej nie obrazi pocałunkiem w rękę; ale ona, drżąca z miłości, rzuciła się w jego ramiona.
– Drogi Fabrycy – rzekła – jakżeś ty długo nie przychodził! Mogę z tobą mówić tylko chwilę, bo to z pewnością wielki grzech; kiedy przyrzekłam nie widzieć cię nigdy, z pewnością rozumiałam, że nie będę i mówiła z tobą. Ale jak mogłeś tak po barbarzyńsku prześladować mego ojca za jego chęć odwetu? Bo przecież to jego najpierw omal nie otruto dla ułatwienia twej ucieczki. Czy nie powinieneś zrobić coś dla mnie, która tak naraziłam moją dobrą sławę, aby cię ocalić? Zresztą jesteś związany przez swoje święcenia; nie mógłbyś mnie już zaślubić, choćbym nawet zdołała oddalić wstrętnego margrabiego. I jak śmiałeś w dzień procesji próbować widzieć mnie w biały dzień, gwałcąc w tak krzyczący sposób świętą obietnicę, jaką dałam Madonnie?
Fabrycy tulił ją w ramionach, oszalały ze zdumienia i ze szczęścia.
Rozmowa, gdzie było takie mnóstwo rzeczy do powiedzenia, nie mogła skończyć się tak rychło. Fabrycy opowiedział Klelii prawdę o wygnaniu jej ojca; pani Sanseverina nie była w to wmieszana w najmniejszym stopniu, dla tej prostej przyczyny, że ani na chwilę nie uważała generała Conti za autora pomysłu otrucia; zawsze wierzyła, że to był koncept stronnictwa Raversi, które chciało się pozbyć hrabiego Mosca. To uszczęśliwiło Klelię; była w rozpaczy, że musi nienawidzić kogoś bliskiego Fabrycemu. Obecnie nie była już zazdrosna o księżnę.
Szczęście zrodzone z tego wieczora trwało tylko kilka dni.
Przezacny don Cezar przybył z Turynu; czerpiąc odwagę z nieskazitelnej uczciwości swego serca, ośmielił się udać do księżnej. Wziąwszy od niej słowo, że nie nadużyje jego zwierzeń, wyznał, że jego brat, zmamiony fałszywym punktem honoru, uważając się za znieważonego i zgubionego w opinii przez ucieczkę Fabrycego, uważał, że ma obowiązek się zemścić.
Don Cezar nie mówił ani dwóch minut, a już wygrał sprawę; jego nieskazitelna cnota ujęła księżnę, nie przywykłą do takiego widoku. Spodobał się jej jako nowość.
– Niech ksiądz przyśpieszy małżeństwo Klelii z markizem Crescenzi, a daję słowo, że uczynię, co w mej mocy, aby generała przyjęto tak, jak gdyby wracał z podróży. Zaproszę go na obiad; czy ksiądz zadowolony? Bez wątpienia w początkach będzie nieco chłodu i generał nie powinien zbytnio się śpieszyć z prośbą o przywrócenie mu gubernatorstwa cytadeli. Ale ksiądz wie, że ja mam wiele przyjaźni dla margrabiego i nie będę chowała urazy do jego teścia.
Uzbrojony w te słowa, don Cezar udał się do bratanicy i oznajmił jej, że ma w rękach życie ojca chorego z rozpaczy. Od kilku miesięcy nie paradował na żadnym dworze!
Klelia zapragnęła odwiedzić ojca, chroniącego się pod przybranym nazwiskiem w wiosce pod Turynem; wyobrażał sobie bowiem, że dwór parmeński zażąda od dworu turyńskiego jego wydania, aby go oddać pod sąd. Zastała go chorym, niemal obłąkanym. Tegoż wieczora napisała do Fabrycego list z ostatecznym zerwaniem. Otrzymawszy ten list Fabrycy, który zdradzał charakter zupełnie podobny do charakteru swej kochanki, schronił się do klasztoru w Velleja, w górach, o dziesięć mil od Parmy. List Klelii miał dziesięć stronic; przysięgła mu niegdyś, że nigdy nie zaślubi margrabiego bez jego zezwolenia; obecnie prosi o nie, a Fabrycy użyczył go jej ze swego schronienia w Velleja w liście pełnym najczystszej przyjaźni.
Otrzymawszy ten list, którego, trzeba przyznać, braterski ton ją podrażnił, Klelia oznaczyła sama dzień swego zamęścia, z którym związane uroczystości pomnożyły jeszcze blask, jakim błyszczał tej zimy dwór parmeński.
Ranucy Ernest V był w gruncie skąpy; ale był szalenie zakochany i miał nadzieję przywiązać panią Sanseverina do swego dworu: wręczył matce znaczną sumę i prosił, aby dawała zabawy. Wielka ochmistrzyni umiała cudownie wyzyskać tę hojność; zabawy w Parmie tej zimy przypominały piękne dni dworu w Mediolanie i sympatycznego księcia Eugeniusza, wicekróla Włoch, którego dobroć zostawiła tak długie wspomnienie.
Obowiązki koadiutora powoływały Fabrycego do Parmy; ale oświadczył, iż z nabożnych pobudek pragnie wieść dalej swój pustelniczy żywot w małym mieszkanku, które protektor jego, arcybiskup Landriani, oddał mu w konsystorzu; tam też zamknął się w towarzystwie jednego tylko służącego. Nie wziął udziału w świetnych zabawach dworskich, co mu zyskało w Parmie i jego przyszłej diecezji olbrzymi rozgłos świętości. To usunięcie się od świata, zrodzone jedynie z głębokiego i beznadziejnego smutku, miało osobliwy skutek: zacny arcybiskup, który go zawsze kochał i który sam zapragnął zrobić go koadiutorem, stał się o niego po trosze zazdrosny. Arcybiskup uważał, i słusznie, za swój obowiązek pojawiać się na wszystkich dworskich zabawach, jak jest zwyczaj we Włoszech. W tych okazjach kładł swój uroczysty strój, ten sam prawie, w jakim się go widywało w katedrze. Setki lokajów, zgromadzonych w kolumnadzie pałacu, wstawały, prosząc arcypasterza o błogosławieństwo, którego im też udzielał. W takiej chwili uroczystego milczenia usłyszał: „Nasz arcybiskup chodzi na bale, a monsignore del Dongo nie opuszcza pokoju!”
Z tą chwilą skończyły się niezwykle łaski, jakich Fabrycy zażywał u arcybiskupa; ale mógł już latać o własnych skrzydłach. Całe to postępowanie natchnione jedynie rozpaczą, w jakiej pogrążyło go małżeństwo Klelii, przypisywano surowej i wzniosłej pobożności i dewotki czytały jako budującą lekturę ów przekład genealogii rodzinnej, w której przebijała obłąkana próżność. Księgarze sporządzili litografię z jego portretu, która rozkupiona została w kilku dniach, zwłaszcza przez gmin; przez nieświadomość rytownik okolił głowę Fabrycego symbolami biskupimi, do których koadiutor nie ma prawa. Arcybiskup ujrzał portret, wściekłość jego nie miała granic; kazał wezwać Fabrycego, połajał go ostro, w formie, którą gniew czynił chwilami bardzo gminną. Łatwo można się domyślić, że Fabrycy bez żadnej walki wewnętrznej zachował się tak, jakby w podobnych okolicznościach zachował się Fénelon; wysłuchał z najgłębszą pokorą i szacunkiem, skoro zaś prałat skończył, opowiedział mu historię przekładu genealogii, sporządzonego z rozkazu hrabiego Mosca, w epoce jego pierwszego uwięzienia. Wydano ją w celach światowych, co mu się zawsze zdawało niezbyt właściwe dla człowieka jego stanu. Co do portretu, nie miał udziału w jego powtórnym wydaniu, jak zresztą i w pierwszym; kiedy mu księgarz przesłał, w czasie jego rekolekcji, dwadzieścia cztery egzemplarze tego wydania, posłał służącego, aby mu kupił dwudziesty piąty i dowiedziawszy się w ten sposób, że portret sprzedają po trzydzieści soldów, przesłał księgarzowi sto franków za dwadzieścia cztery egzemplarze.
Wszystkie te racje, mimo że przedstawione najumiarkowaniej przez człowieka, który miał inne troski na sercu, podnieciły gniew arcybiskupa; posunął się tak daleko, że obwinił Fabrycego o obłudę.
„Oto ludzie z gminu – powiadał sobie Fabrycy – nawet gdy zdobędą wykształcenie!”
Miał wówczas poważniejszą troskę: listy ciotki, która nalegała bezwarunkowo, aby wrócił do pałacu Sanseverina lub przynajmniej, aby ją odwiedził niekiedy. Tam Fabrycy pewny był, że usłyszy o wspaniałych zabawach z okazji małżeństwa Klelii: otóż czuł, że tego by nie umiał znieść, nie czyniąc z siebie widowiska.
Kiedy odbyła się ceremonia ślubna, Fabrycy już od całego tygodnia pogrążył się w zupełnym milczeniu, nakazawszy swemu pokojowcowi i ludziom, z którymi się stykał, aby się doń nigdy nie odzywali.
Monsignore Landriani, dowiedziawszy się o nowym wybryku, kazał wzywać Fabrycego częściej niż zazwyczaj i rozpoczynał z nim długie rozmowy; obarczył go nawet konferencjami z paru wiejskimi kanonikami, utrzymującymi, że arcybiskup naruszył ich przywileje. Fabrycy poddawał się temu wszystkiemu z obojętnością człowieka, który ma inne myśli w głowie. „Byłoby o wiele lepiej dla mnie – myślał – zostać kartuzem82; mniej bym cierpiał w skałach w Velleja.”
Zaszedł do ciotki; ściskając ją, nie mógł zdławić łez. Wydał się jej tak zmieniony, oczy jego, powiększone nadmiernym wychudzeniem, wysadzone były na wierzch, on sam miał minę tak wynędzniałą i nieszczęśliwą w czarnym, wyszarzanym ubraniu prostego księdza, iż przy tym spotkaniu księżna także nie mogła wstrzymać łez. Ale w chwilę potem, kiedy sobie uświadomiła, że przyczyną całej tej zmiany w wyglądzie tego pięknego młodego człowieka jest małżeństwo Klelii, porwał ją gniew niemal równie gwałtowny co arcybiskupa, mimo że umiejętniej powściągany. Miała to okrucieństwo, iż obszernie rozwiodła się nad malowniczymi szczegółami, dającymi odrębne piętno zabawom wyprawionym przez margrabiego Crescenzi. Fabrycy nie odpowiadał nic; oczy jego przymknęły się konwulsyjnym ruchem, stał się, o ile możliwe, jeszcze bledszy. W chwilach gwałtownego bólu bladość jego przybierała odcień zielonkawy.
Nadszedł hrabia Mosca; to, co ujrzał, a co mu się zdawało nieprawdopodobne, wyleczyło go wreszcie zupełnie z zazdrości, jakiej nigdy Fabrycy nie przestał w nim budzić. Wytrawny ten człowiek użył najdelikatniejszych i najbardziej zręcznych sposobów, aby obudzić w Fabrycym nieco zainteresowania dla spraw tego świata. Hrabia miał dlań zawsze wiele szacunku i sporo przyjaźni; przyjaźń ta, odkąd jej nie paraliżowała zazdrość, stała się niemalże oddaniem. „Drogo nabył swoje splendory” – powiadał sobie hrabia, przechodząc w myślach jego nieszczęścia. Pod pozorem, że chce mu pokazać obraz Parmezana, który książę przysłał pani Sanseverina, hrabia wziął Fabrycego na bok.