Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 15
Prawdopodobna poszlaka.
Avery wyciągnęła broń.
Rozdział trzydziesty piąty
Nie był to łatwy weekend dla Edwina Pesha. Wszechduch nie chciał dać mu spokoju. W niedzielę wieczorem Edwin nie był w stanie zasnąć; głosy w głowie nieustannie żądały więcej, więcej, a wszystkie obowiązki, które nadal musiał wykonywać samodzielnie, zaczęły dawać o sobie znać.
Pokonany i zmęczony siedział w jednym z pokoi na pierwszym piętrze, otoczony przez koty. Koty we wszystkich kształtach i rozmiarach mruczały i wpychały mu się na kolana. Tylko w tym jednym pomieszczeniu tłoczyło się ich chyba z dziesięć. Niektóre wyglądały przez okno. Inne spały w kątach lub na pojedynczym łóżku, albo jadły coś z misek rozstawionych na drewnianych podłogach.
Wanda Voles… nazwisko Wanda Voles było ciągle wspominane przez Wszechducha by przypominać Edwinowi, co ma robić.
– Zbieraj się – pomyślał. – Zajmij się kotami, wyprowadź psy, a potem wracaj do Bentley po Wandę Voles.
– Nie! – krzyczało mu w głowie.
– Tak! – odkrzykiwał.
Z dołu dobiegło szczeknięcie, a potem wielokrotne ujadanie.
Zaalarmowany Edwin wstał i wyjrzał przez okno.
Ogródek z tyłu był pusty.
Z boku domu ktoś kucał przy minivanie.
– Policja – pomyślał.
Pierwszy moment lęku prześlizgnął się przez jego myśli i Edwin przygotował się, aby przeistoczyć się w instrument w ręku Wszechducha, żywe ciało zamieszkałe przez bóstwo.
Zamknął oczy, wziął głęboki wdech, szeroko rozpostarł ramiona, przycisnął dłoń do dłoni nad głową. Prosty przysiad, trzy powtórzenia. Potem otworzył oczy, oświetlony wewnętrznym ogniem.
W głowie wyobrażał sobie, jak Wszechduch przejmuje nad nim kontrolę – jego ciało wypełniała niebiańska istota, ściskając mu ręce w pięści, kierując jego myślami i czynami.
– Przyjmuję cię całym sercem – przysiągł.
Edwina nigdy nie przekonywały tradycyjne ćwiczenia. Zamiast tego wykonywał serie podskoków, obrotów i napinania muskułów, które mentalnie nakazywał mu Wszechduch, aby przygotować go do polowań oraz na wypadek ataku z zewnątrz.
Po latach praktyki w swoim domu, a teraz napełniony Wszechduchem, Edwin miał pewność, że pokona każdego wroga.
– Oni zagrażają naszej sprawie – ubolewał Wszechduch w umyśle Edwina. – Nie możemy im pozwolić na zniweczenie naszych planów. Idź, mój sokoliku. Idź … i poluj.
* * *
Z wnętrza domu dobiegało szczekanie psów. Przynajmniej dwóch lub trzech. Jeden był olbrzymim pitbullem, który raz po raz pojawiał się w oknie na parterze.
– Cholera – pomyślała. – Zmykaj.
Avery, na nisko ugiętych kolanach, przebiegła na tylne podwórko.
Psy podążały za nią, ujadając.
Drzwi do piwnicy pomalowano na niebiesko. Próbowała je otworzyć. Zamknięte. Był też ganek i tylne wejście. Weszła na górę i zerknęła do środka. Natychmiast pojawił się pysk pitbulla. Szczekanie brzmiało złowieszczo. Zobaczyła jeszcze dwa inne psy, ale malutkie: mopsa i coś, co wyglądało jak miniaturowy pudel. Zauważyła również mnóstwo kotów.
Tylne drzwi były zamknięte.
Pistoletem uderzyła w jedną z szyb w pobliżu zamka.
Szkło rozprysnęło się.
Pysk pitbulla natychmiast kłapnął zębami w otworze. Avery wstała i prześledziła ruchy wszystkich trzech psów. Gdy żadnego nie było na drodze, sięgnęła do środka i otworzyła drzwi.
Kucnęła bardzo blisko ziemi. Jej plecy chroniły teraz drewniane drzwi, Avery sięgnęła jedną ręką do klamki. W drugiej trzymała broń. Słuchała, aby wybrać najlepszy moment: pitbull szczeknął i dał susa, przez chwilę stawał na podłodze, a potem powtarzał manewr.
Gdy szykował się do skoku, Avery otworzyła drzwi.
Zwierzę wypadło na zewnątrz. Delikatnie popchnięty stopą pitbull sturlał się w dół po stopniach. Pozostałe dwa psy wybiegły i szukały stabilnego podłoża, aby dosięgnąć Avery. Ona natomiast przytrzymała klamkę, obrotem weszła do środka i zamknęła drzwi.
Ujadanie nie ustawało, ale przestało jej przeszkadzać.
Była w środku.
O jej nogi, mrucząc, otarł się jakiś kot.
Znajdowała się tuż obok kuchni. Po lewej była niewielka przestrzeń jadalna, a naprzeciw salon i jeszcze dwa koty. Na parapetach kuchennych stało kilka roślin. Sprawiały wrażenie najprostszych w uprawie: kaktus i stopłat.
Trzymając nisko broń Avery przeszła przez dom.
– Uważaj – myślała. – On musi wiedzieć, że tu jesteś
– Edwin Pesh! – krzyknęła. – Policja. Wystaw ręce i pokaż się. Na zewnątrz jest dwóch policjantów – skłamała. – Nadciągają posiłki. Za kilka minut cała ulica zaroi się od policji. Pesh!
Schody za rogiem prowadziły na pierwsze piętro. Stopnie okupowało jeszcze więcej kotów.
Avery szła krok za krokiem po wyłożonych wykładziną schodach, uniesiony pistolet kierowała wprost przed siebie tam, gdzie zakręcała poręcz. Koty wchodziły jej pod nogi. Delikatnie odsuwała je na bok.
Pierwsze piętro było puste, ale znalazła tam jeszcze więcej kotów. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy. Żadne fotografie. Jedyne dwie spartańskie sypialnie wypełniały w całości koty. Drzwi wszystkich szaf były otwarte. Zajrzała pod łóżka i w każdy kąt. Ani śladu Edwina Pesha.
Drzwi do piwnicy znajdowały się w kuchni.
Obok drzwi wisiał telefon.
Avery podniosła słuchawkę i wybrała numer 911.
– Tu numer alarmowy – odezwał się kobiecy głos. – W czym mogę pomóc?
– Nazywam się Avery Black. Z wydziału A1 Policji w Bostonie – odpowiedziała i podała numer swojej odznaki. – Jestem w domu potencjalnego seryjnego mordercy i potrzebuję wsparcia.
– Dziękuję za telefon, proszę pani. Czy może pani …
Avery zostawiła dyndającą słuchawkę.
W piwnicy panował mrok. Przekręcenie wyłącznika oświetliło kolejne drzwi u podnóża schodów. Zeszła. Ściany wyłożono surowym drewnem.
U podnóża schodów otworzyła następne drzwi.
Kolejny korytarz ciągnął się prostopadle do schodów. Z drewnianego sufitu zwisało więcej słabych żarówek oświetlających przestrzeń. Avery odwróciła się w lewo i musiała wykonać jeszcze jeden szybki skręt w lewo, wchodząc w dużo dłuższy korytarz.
Każdy centymetr kwadratowy ścian długiego przejścia pokrywały zdjęcia, setki zdjęć. W orientacji poziomej. Podążając wzrokiem przez poszczególne rzędy, można było zobaczyć historię określonej istoty. Jeden kadr przedstawiał czarnego kota, siedzącego na gzymsie. Kolejny – kota najwyraźniej już martwego na ziemi. Na następnym kot był częściowo otwarty, z pokazaniem wnętrzności. Następne fotografie przedstawiały kota w kolejnych stadiach wypchania.
W ścianach po obu stronach znajdowały się drzwi.
– To wygląda jak labirynt – pomyślała.
– Edwin Pesh! – krzyknęła. – Policja. Pokaż się! Wystaw ręce tak, żebym mogła je zobaczyć i wyjdź na korytarz.
Nasłuchiwała odpowiedzi.
Nic, tylko szczekanie psów w oddali oraz ruch rudego kota, który zszedł z nią do piwnicy.
Pierwsze drzwi po lewej stronie były otwarte. Pomieszczenie wypełniał mrok. Avery włączyła latarkę i trzymała ją w jednej linii z wylotem lufy pistoletu. Obrotem weszła do środka. Wzdłuż tylnej ściany widać było słoiki z wielobarwnymi substancjami. Po lewej stronie stał metalowy stół lekarski, sprzęt medyczny oraz płyn i narzędzia do balsamowania.
Jasna cholera!
Kot otarł się jej o nogę.
Zaskoczona dotykiem Avery skierowała broń w dół i prawie wypaliła.
– Jezu – wyszeptała.
Przez chwilę trzymała zamknięte oczy.
Podłoga za nią zaskrzypiała. W ciągu sekundy, podczas której się podnosiła i obróciła, poczuła ukłucie z tyłu i usłyszała, że ktoś biegnie korytarzem.
Cholera!!
Ogarnęły ją zawroty głowy.
– Tak nie może być – zmagała się z sobą. – W tym stanie nie jestem w stanie się wydostać.
Pobudzona myślą, że być może pozostało jej tylko kilka chwil do momentu, gdy mikstura zacznie działać, Avery wydała przytłumiony, prawie niesłyszalny krzyk i potykając się, przesuwała się korytarzem. Po drodze obijała się o ściany. Zdjęcia obrywały się i rozbijały o podłogę.
Każde drzwi, na które trafiła, były otwarte. Latarka przesuwała się od ściany do ściany.
Wypaliła na ślepo.
Obrazy zlewały jej się w senny majak: pokój, który bardziej przypominał celę z kratami i słomą na podłodze. Inny pokój pełen wypchanych psów i kotów.
Gdy sięgnęła do ostatnich drzwi osunęła się na kolana.
Latarka wypadła jej z ręki.
Przekręciła gałkę i otworzyła je pchnięciem.
Gdzieś na krawędzi snopu światła latarki, zobaczyła postać Edwina Pesha.
Avery upadła na brzuch. Przed sobą trzymała broń gotową do wystrzału. Nagle Edwin, lekki jak piórko, przeskoczył z jednego końca pomieszczenia w drugi, i skakał tak raz po raz, błyskawicznymi, kocimi susami, przez co trudno było w niego wymierzyć.
Zamroczona. Umysł Avery był zamroczony. Szybko traciła przytomność. Pistolet stawał się ciężki, zbyt ciężki, by go skutecznie utrzymać. Opuściła go na ziemię. Policzkiem dotykała zimnej podłogi, ale cały czas obserwowała Edwina Pesha.
Edwin kucnął przy ziemi, jego oświetlone światłem latarki oczy wydawały się żółte.
Avery poczuła, że traci przytomność.
Edwin wyprostował się na pełną wysokość i zbliżył się do niej.
– Ciiiiii – wyszeptał.
– Tak nie może być – pomyślała Avery.
Wielkim wysiłkiem, opierając nadgarstek na ziemi, Avery uniosła wylot lufy pistoletu, wymierzyła w krocze Edwina i wypaliła trzy razy. Bam! Bam! Bam!
Broń wypadła jej z ręki.
Stopy Edwina były tuż przed nią. Zobaczyła, że uginają się pod nim nogi. Nagle upadł i osunął się na bok.
Edwin leżał wygięty obok niej. Zaledwie centymetry dzieliły jego twarz od jej twarzy. Oboje spoczywali na boku, każde w bezruchu, każde na skraju śmierci, wpatrując się w siebie.
Miał oczy utkwione w jej oczach. W sennej mgle narkotyku, który krążył w żyłach zatruwając jej organizm, jego oczy sprawiały wrażenie niewiarygodnie dużych, szeroko otwartych plam ciemności. Uśmiech wykrzywiał mu usta.
– Więcej – wyszeptał. – Więcej.
Nie wydał już z siebie żadnego innego dźwięku, niczym nie poruszył. Usta zastygły w dziwacznym grymasie, a oczy, całkowicie otwarte, wwiercały się w jej duszę.
W głowie słyszała tylko:
– Więcej. WIĘCEJ!
Przez korytarze przetoczył się męski głos.
– Avery!?
Ręka dotknęła jej szyi, sprawdziła puls. Ktoś zaklął i przemówił dziwnym, ledwie rozpoznawalnym głosem:
– Mów do mnie, Black. Słyszysz mnie? Postaraj się nie odpłynąć. Pomoc jest w drodze.
Ale ona czuła, że słabnie.
Jego głos zabrzmiał ponownie, tym razem z nutą paniki.
– Cholera, Black, nie umieraj, nie zostawiaj mnie teraz!
Rozdział trzydziesty szósty
Avery zbudziła się na szpitalnym łóżku, odurzona, z bardzo suchym i obolałym gardłem. Bolało ją całe ciało, jakby ktoś wypompował z niej krew i napełnił ją jakąś ciężką, toksyczną cieczą. Ramię miała podpięte do kroplówki. Od czasu do czasu, gdzieś poza jej polem widzenia, piszczał aparat monitorujący akcję serca.
Balony i kwiaty wypełniały pokój.
Na krześle obok niej, skulony we śnie, siedział Ramirez. Był tak wypoczęty i doskonale ubrany, jak pierwszego dnia, gdy się poznali. Miał na sobie błyszczący, niebieski garnitur, biała koszula stanowiła idealne tło dla jego opalenizny i zaczesanych do tyłu, czarnych włosów.
Weszła pielęgniarka.
– Zbudziła się pani – zauważyła zdumiona.
Avery otworzyła usta.
– Proszę jeszcze nie próbować mówić – powiedziała pielęgniarka. – Zawołam lekarza. Musi pani być głodna. Zobaczymy, co mi się uda skombinować.
Ramirez obudził się, wyprostował i ziewnął.
– Black – uśmiechnął się. – Witam z powrotem w świecie żywych.
Avery pełnym bólu, ochrypniętym głosem wyszeptała pytanie.
– Jak?
– Trzy dni – powiedział. – Byłaś przez trzy dni nieprzytomna. O rany! Uwierz mi, niezły mieliśmy burdel. Jesteś w szpitalu ogólnym w Watertown. W porządku? Chcesz jeszcze pospać? Czy wolisz ze mną pogadać?
Avery nigdy jeszcze nie czuła się tak bezbronna. Leżała w szpitalnym łóżku, prawie nie mogąc się poruszyć i ledwie była w stanie mówić.
Skinęła głową i zamknęła oczy.
– Mów.
– Cóż, szurnięty z ciebie świr, Avery Black. Dobrze, że jednak ktoś wlał ci na tyle oleju do głowy, że zadzwoniłaś do mnie i na 911, gdy byłaś w domu. Jeślibyś jeszcze trochę poczekała, chyba już by cię tu nie było. Ale o tym może kiedy indziej?
– Dopadłaś go – powiedział.
I znów się uśmiechnął.
– Trzy strzały, każdy trafiony. Jeden w krocze, jeden w serce i ostatni w twarz. On nie żyje. Nie skrzywdzi już żadnej dziewczyny.
– Masz szczęście, że żyjesz. – gwizdnął. – Wiesz to tym? Wpompował w ciebie prawdziwe paskudztwo. Paraliżuje ciało prawie na sześć godzin i powoli pochłania to, co masz w środku, powodując śmierć. Lekarze nigdy nie widzieli czegoś podobnego, ale byli w stanie skomponować antidotum na podstawie zawartości strzykawki, którą wykorzystał. Ale i tak sytuacja była, przez jakiś czas, niepewna.
Zerknęła na kwiaty i balony.
– Odwiedziło cię mnóstwo osób – dodał. – Przyszedł kapitan, Connelly. Nawet Finley. Nie było to dla nich nic wielkiego, naprawdę. Wszyscy pojechali za mną do domu.
Obrzuciła go spojrzeniem.
Uśmiechnął się wymuszonym uśmiechem.
– Możesz sobie być wariatką – rzekł. – Ale ja nie jestem wariatem. Zadzwoniłem do Connelly’ego w sekundę po tym, jak się rozłączyłaś. Ja potrzebowałem wsparcia!
Avery posłała mu głębokie, zaciekawione spojrzenie. Jego ciemne, brązowe oczy, zwykle wesołe i ciekawe świata, spotykając się z jej oczami, wyrażały ciepło i troskę, jakby chciały przekazać jej więcej.
– Ty? – spytała.
Na twarz wypłynął mu ceglasty rumieniec.
– Cóż – wymamrotał i trudno mu było skończyć myśl. – Jestem tu jakiś czas, to prawda. Chciałem mieć pewność, że z moim partnerem wszystko gra. Poza tym – wzruszył ramionami – nadal muszę leczyć swoją ranę, prawda? Zatem pomyślałem sobie, że mogę robić to tutaj. W swoim mieszkaniu czasem czuję się samotny, wiesz? Poza tym, cieszę się, że z tobą jest dobrze – powiedział i miał kłopot, by spojrzeć jej w oczy. – Zostawię cię teraz. Lekarz mówi, że masz odpoczywać.
– Nie – wyszeptała.
Nieśmiało wyciągnęła rękę.
Ramirez objął jej palce i mocno je uścisnął.
Rozdział trzydziesty siódmy
Gdy już wyszło na jaw, że Avery żyje i ma się dobrze, lista odwiedzających się wydłużyła. Po południu wpadł Finley z kapitanem O’Malleyem i Connellym, który czekał przy drzwiach z nisko zwieszoną głową.
– Walnięty świr – skwitował O’Malley. – Miał dosłownie cały ogród w tej swojej piwnicy, po drugiej stronie “gabinetu zabiegowego”. Facet hodował wszystkie możliwe rośliny halucynogenne, jakie można sobie wyobrazić. Miał też kilku dostawców, ale my już im pozamykamy te ścieżki dostawy. Świetna robota, Avery.
– Dowiedzieliśmy się też czegoś o ciałach – wtrącił się Connelly. – Gość mógł być czcicielem “Trzech gracji” z mitologii rzymskiej, towarzyszących bogini Wenus: trzech młodych dziewczyn, wielbicielek piękna. Wydaje nam się, że być może dlatego chciał, aby po śmierci wyglądały jak żywe. W domu miał stos rysunków.
Finley dotykał prezentów zgromadzonych na parapecie okiennym.
– Do licha – powiedział – burmistrz wysłał ci kwiaty?! Nigdy nie dostałem niczego od burmistrza. Założę się, że gdybyś zadzwoniła do mnie po wsparcie, burmistrz też wysłałby mi kwiaty. Pieprzony Ramirez – wyrzucił z siebie. – To ja byłem twoim partnerem. Ja.
O’Malley zrobił minę do Avery.
– Jak będziesz gotowa, porozmawiamy o łamaniu przez ciebie protokołu – rzekł. – Teraz odpoczywaj i wracaj do zdrowia.
* * *
Nieco później, w ten sam wieczór Avery odwiedziła Randy Johnson. Ponętna, drobna pani technik kryminalistyki napuszyła włosy w dzikie afro. Miała na sobie czerwoną sukienkę w kropki, przyniosła kwiaty i gazetę. Avery właśnie skończyła kolację i była tym wyczerpana.
– Cześć kochana! – powiedziała Randy. – Słyszałam, że już wstajesz.
Avery próbowała się uśmiechnąć.
– Nic nie mów. Nic nie mów. – nalegała Randy. – Wiem, że i tak miałaś pracowity dzień. Przyszłam tylko, żeby sprawdzić, czy moja koleżanka żyje i ma się dobrze. – Oczy jej się rozszerzyły – I poplotkować!
Usiadła obok niej.
– Po pierwsze, wydaje mi się, że Dylan Connelly zdecydowanie się w tobie podkochuje. Bez ściemy. Przyszedł parę razy sprawdzić, co w sprawie i dwa razy o ciebie pytał. Pierwszy raz mniej więcej tak: “Hej, byłaś już odwiedzić Black?”. Że niby nic. A drugi raz dzisiaj. Spytał: “I co tam u Black?”. Wydaje mi się, że ten facet nigdy nie zadał mi żadnego pytania, które nie dotyczyłoby jakieś sprawy. No i!? To sobie przygruchałaś chłoptasia, jeśli tylko go chcesz, oczywiście.
Twarz Avery zmarszczył wyraz dezaprobaty.
– Taaa, on raczej nie jest dla ciebie – powiedziała Randy. – Ale Ramirez? To facet marzeń. Idź i łap gościa. On ci uratował życie!
Uśmiechnęła się, a potem uśmiech powoli zniknął z jej twarzy.
– Czy możemy, proszę, porozmawiać o mordercy? – dodała. – Czy to jeszcze za wcześnie?
Avery podniosła kciuki w górę.
– Trzydzieści sześć kotów – Randy prychnęła z niedowierzaniem. – Trzydzieści sześć! Kto trzyma trzydzieści sześć kotów? I trzy psy? Wiesz, co w tym wszystkim było jeszcze bardziej popaparne? To były same samice. Ani jednego samca. I te wszystkie zdjęcia na ścianie w piwnicy? Nie wiem, czy pamiętasz, ale on zrobił mnóstwo chorych zdjęć tych kotów, psów i dziewczyn. Każda fotografia przedstawiała inny etap ich przemiany w wypchane eksponaty, czaisz? Same dziewczyny. Walnięty białas z własnym klubem tylko dla dziewczynek. Connelly stwierdził, że to wiąże się z mitologią rzymską i Afrodytą i tymi wszystkimi kobietami, ale ja uważam, że ten gość to czubek.
Z ust Avery wydostał się dźwięk.
Odchrząknęła i skupiła się na jednym słowie.
– Rodzina?
– Czy miał jakichś krewnych? – upewniła się Randy. – O to pytasz? No tak. Gość, który się zastrzelił to jego wujek. Myślałam, że wiesz. To wszystko jest tu w gazecie – powiedziała. – Wujek zatrudnił mordercę rok temu. Zabójca spotkał się z tymi wszystkimi dziewczynami na targach pracy. Poznał je, gdy przyszły do biura.
Położyła gazetę na klatce piersiowej Avery.
Nagłówki głosiły: “Zabójca studentek schwytany” – ze zdjęciem miejsca zbrodni. Mniejszą czcionką napisano: “Pani adwokat o zszarganej reputacji przekwalifikowana na policjantkę w stanie krytycznym”, po czym pojawiał się cały artykuł o tym, jak opuściła rzekome miejsce zbrodni, aby znaleźć prawdziwego zabójcę.
– Jesteś bohaterką! – krzyknęła Randy.
Trudno było Avery myśleć o sobie, jak o bohaterce lub kimś podobnym. Jej umysł był zbyt osłabiony, aby mogła skupić się na czymkolwiek na dłużej, a ciało pozostawało w pourazowym szoku, który utrudniał jej poruszanie.
Bohaterka. Nie tego chciała. A wręcz nigdy tego nie chciała. Pragnęła natomiast naprawiać zło, eliminować na zawsze tych, którzy czynią zło.
– Naprawiać coś – uświadomiła sobie – czego i tak nigdy nie będę w stanie skutecznie naprawić.
Oczy ciążyły jej coraz bardziej, opadł ją sen, trudno jej było uwierzyć, że jeszcze kiedyś wstanie i gdzieś pójdzie.
Rozdział trzydziesty ósmy
W czwartek rano, ku własnemu zdumieniu, Avery zbudziła się rześka i sprawna. Mogła z łatwością poruszać rękami bez wrażenia spowolnienia i ociężałości, usiąść samodzielnie i trzeźwo myśleć. Krótka rozmowa z pielęgniarką z porannej zmiany utwierdziła ją w przekonaniu, że z mięśniami krtani jest coraz lepiej.
Z trudem przypominała sobie wydarzenia z domu. Widziała psy, wszystkie koty oraz dziwne piwniczne ściany zbudowane z drewna oraz ramy obrazów. Pojawiał się przerażający obraz Edwina Pesha, niczym pająka o dwóch świecących oczach, skaczącego z jednej części pokoju do drugiej. Jak zdołała wydostać się żywa? Pamiętała tylko szept i twarz Ramireza.
Drzwi się otworzyły, Avery spojrzała w górę i doznała szoku. Widok uradował jej serce. Do pokoju wpadła Rose.
– Mamo! – krzyknęła i objęła ją mocno. – Tak się o ciebie martwiłam.
Avery zamknęła oczy i chwyciła córkę mocno. Po twarzy spływały jej łzy. Ciepło uścisku przenikało ją na wskroś.
Avery przypomniała sobie fragmenty ich nieudanego lunchu oraz wiadomość, którą jej nagrała zanim, jak kretynka, weszła sama do domu zabójcy.
– Wróciła – pomyślała. – Moja Rose do mnie wróciła.
Rose w końcu ją puściła.
– Dzwoniłam, gdzie się dało – powiedziała. – Nie miałam pojęcia, co się z tobą stało. Nikt nie był w stanie udzielić mi żadnych odpowiedzi. W końcu oddzwonił do mnie twój kapitan i powiedział, że jesteś tutaj i że odzyskałaś przytomność. Przyszłam od razu.
Avery uśmiechnęła się, przez łzy z trudem mogła się odezwać.
– Mamo, zamartwiałam się na śmierć, po tym, jak się rozstałyśmy. Przepraszam. Przez cały dzień myślałam tylko o tym, że jeśli mama umrze, będę musiała już zawsze żyć z tym, jak się zachowałam. Tak bardzo cię przepraszam. To jest …
Łzy spłynęły po policzku Avery.
– To moja wina – powiedziała. – Nie obwiniaj się, Rose. To ja jestem winna. Jestem twoją matką i przyrzekam, że sprawię, aby wszystko było dobrze.
Płakały i trzymały się za ręce, aż Avery poczuła, że w tym uścisku cały ciężar, który spowijał jej szyję przez te wszystkie lata, powoli ustępuje.
– To – uświadomiła sobie – pozwoliło jej odnaleźć siebie. Dużo bardziej niż schwytanie jakiegokolwiek zabójcy.
A potem rozmawiały bez końca, jak w dawnych czasach i przez te wszystkie godziny żadna nie zwolniła uścisku ręki.
W końcu Avery poczuła, że nadszedł czas, aby znowu zacząć żyć.
* * *
Ramirez wstąpił raz jeszcze koło południa. W designerskich dżinsach, jasnoróżowym T-shircie zapinanym na guziki i białych sportowych butach sprawiał wrażenie wyluzowanego.
– Cześć, Avery – powiedział, jakby jego przyjście stanowiło najnormalniejszą rzecz pod słońcem. – Przyniosłem lunch – i podniósł do góry koszyk piknikowy. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Mama zawsze mi powtarzała, że kluczem do serca kobiety jest jedzenie.
– Pukasz do mojego serca? – zapytała Avery.
– Wiesz, jak to jest – odparł unikając jej spojrzenia. – Uratowałaś mi życie. Jesteś moim partnerem. A ja uratowałem życie tobie.
Spojrzał w górę.
Ciemne, brązowe oczy zdawały się odczytywać jej najskrytsze myśli.
– Jeśli nie chcesz, abym został – dodał i otworzył koszyk wypełniony pieczonym kurczakiem, czereśniami i gazowanymi napojami – to mogę sobie pójść do domu.
Avery uśmiechnęła się.
W trudnych momentach swojego życia zawsze poszukiwała towarzystwa mężczyzn podobnych do Ramireza.
– Nie – uświadomiła sobie. – Nie dokładnie takich, jak on.
Inni mężczyźni byli mniej okrzesani, koncentrowali się na zabawie, bardziej interesowała ich jedna noc, niż prawdziwy związek.
– Ale Ramirez – pomyślała. – Jest miły. Jest uroczy. I sprawia wrażenie, że naprawdę mu zależy.
– To jest twój partner! – dźwięczało jej w głowie.
– To co? – pomyślała beztrosko. – Stałaś się nową wersją siebie i ta nowa ty może robić, co jej się podoba.
– Zostań – odrzekła z figlarnym uśmiechem. – Mam wielką ochotę na lunch.