Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 14
Rozdział trzydziesty drugi
Choć była to niedziela, Avery czuła się niczym w poniedziałek.
Zbudziła się o siódmej pełna energii. Od powrotu do domu, ku swojemu zdziwieniu, spała jak dziecko. Prawdopodobnie od wielu miesięcy nie zażyła tak krzepiącego snu.
Założyła czarny żakiet i spodnie oraz białą, zapinaną na guziki bluzkę. Na nogach miała, jak zwykle, czarne sportowe buty marki Skechers. Czasy wysokich obcasów Manolo Blahnika należały do zamierzchłej przeszłości. Po śniadaniu i filiżance kawy stanęła w korytarzu i spojrzała na siebie.
– Idź, złap go – powiedziała.
W myśli wkradł jej się cień wątpliwości. W tylu momentach czuła, że jest już blisko, tyle poszlak okazało się bezużytecznych.
– Nie – pomyślała. – Ta jest właściwa. Musi być właściwa.
W drodze do samochodu przeżywała jeszcze raz wszystkie etapy swojej kariery w policji: ruch drogowy, drobne wykroczenia, spory rodzinne, wojny gangów, a teraz to – największa sprawa, detektyw rozpracowujący morderstwo, na tropach seryjnego zabójcy.
– Tym się zajmowałaś przez ostatnie trzy lata – powiedziała do siebie. – Szansa rehabilitacji swojej przeszłości, szansa na zamknięcie rozdziału Howarda Randalla na dobre, wyjście z cienia żałosnych wyrzutów sumienia i – po prostu – życie.
Personel porannej zmiany sobotnio-niedzielnej w A1 przychodził na ósmą. Z tego powodu prawie całe biuro było puste, większość funkcjonariuszy udała się albo patrolować ulice lub właśnie zmierzała do pracy. Connelly już tam był, wraz z szefem i Thompsonem.
Szef miał na sobie dżinsy i czerwony T-shirt policji w Bostonie. W tak nieoficjalnym stroju Avery widziała go po raz pierwszy. Rozmawiał przez telefon, machnął do niej, aby weszła do biura razem z pozostałą częścią grupy.
– Chwileczkę – powiedział O’Malley do telefonu. – Jest z nami pani Black. Jeśli pan pozwoli włączę tryb głośnomówiący i możemy przejść do rzeczy.
W pokoju zadudnił poważny głos.
– Halo? Czy wszyscy mnie słyszą?
O’Malley powiedział bezgłośnie:
– Burmistrz.
– Słyszymy – odparł.
– Proszę pani – powiedział burmistrz, a jego słowa zabrzmiały, jakby miał w ustach coś paskudnego. – Słyszę, że nie odpuściła pani, nawet po zwolnieniu pani ze sprawy. Jak bardzo jest pani przekonana, że to Devante? Wie pani, że Miles Standish jest moim dobrym znajomym.
O’Malley znów powiedział bezgłośnie:
– Właściciel.
– Bardzo wątpię, aby pan Standish miał z tym cokolwiek wspólnego – rzekła Avery. – Wydaje nam się, że zabójcą jest ktoś z jego biura, najprawdopodobniej dyrektor ds. zasobów ludzkich albo osoba, która spotykała się z tym dziewczętami, czytała ich podania i przekazywała je do odpowiednich wydziałów.
– Zapytałem, jak bardzo jest pani pewna, że to Devante, proszę pani. Czy jest pani przekonana, że to najlepsza poszlaka? Mam do przeprowadzenia bardzo trudną rozmowę telefoniczną.
– Trzy dziewczyny nie żyją – odrzekła. – Każda z nich pochodzi z innej uczelni, ale na każdą z nich czekała praca w Devante. To jedyne powiązanie, które daje jakąś podstawę. Jestem tego pewna na sto procent.
– Dobrze – powiedział burmistrz. – Mike – dodał – zadzwonię teraz do Milesa. Możesz się wkrótce spodziewać informacji w tej sprawie. Jeśli on odmówi współpracy, proszę uzyskać nakaz i robić to, co do was należy. Chcę, aby sprawa została zamknięta do poniedziałku.
– Tak jest – skwitował O’Malley.
Burmistrz rozłączył się, a O’Malley zwrócił się do grupy.
– Dobra – rzekł – robimy tak. Avery, pani kieruje sprawą. Ta kicha, którą pani odwaliła tamtego dnia, była nie do przyjęcia, ale ponieważ udało się pani zrehabilitować, powinna pani doprowadzić to do końca. O przyszłości porozmawiamy później. Podlega pani Connelly’emu. Będzie pani miała do dyspozycji Thompsona oraz wszelkie inne osoby, którymi będziemy dysponować po uzyskaniu wszystkich informacji. Thompson – powiedział i przerwał na chwilę, aby znaleźć odpowiednie słowa. – Kiedyś wydawało mi się, że jesteś walniętym, irlandzkim monstrum, które trafiło do tego biura i dzięki któremu coś się dzieje. Przykro mi stwierdzić, że sprawy mają się zupełnie inaczej – uważam, że twoje lenistwo przewyższa lenistwo Finleya. A co do niego – natychmiast się poprawił – uważam, że się myliłem. On urabia sobie ręce po łokcie. Wszyscy popełniamy błędy. Natomiast jeśli chodzi o ciebie Thompson, to radzę prześcignąć dziś moje oczekiwania. Jasne?
– Tak jest – przyrzekł Thompson.
Po piętnastu minutach zadzwonił telefon, na który wszyscy czekali. O’Malley od razu wcisnął tryb głośnomówiący.
– O’Malley przy telefonie – powiedział.
Pomieszczenie wypełnił energiczny, młody głos.
– Witam! – odezwał się głos. – Mówi Laura Hunt. Jestem asystentką pana Milesa Standisha. Powiedziano mi, aby zadzwonić pod ten numer i przekazać wszelkie informacje, jakie będą potrzebne, na temat firmy Devante.
O’Malley kiwnął na Avery.
– Pani to przejmuje – powiedział.
– Mówi Avery Black – powiedziała. – Nie wiem, czy panią poinformowano, ale na wolności przebywa seryjny morderca, który ma potencjalne powiązania z firmą Devante Accounting.
– Tak, proszę pani. Zostałam poinformowana.
– Potrzebne jest nam nazwisko osoby spotykającej się ze studentkami, którym albo zaoferowano pracę albo które przekierowano do innego działu w firmie, który je zatrudnił.
– Dobrze – odparła. – Czy mogę spytać, o której firmie Devante rozmawiamy?
– Co pani ma na myśli?
– No cóż, mamy biura w Bostonie, Chicago i San Antonio.
– Chodzi o biuro w Bostonie.
– Dobrze, proszę chwilkę zaczekać. Mam. Timothy McGonagle jest dyrektorem do spraw zasobów ludzkich biura w Bostonie. Sądzę, że nie zajmuje się bezpośrednio rekrutacją studentów, ale będzie pani mogła porozmawiać albo bezpośrednio z nim lub kimś z jego personelu – i podała jego numer komórkowy, domowy i adres zamieszkania.
– Ile osób podlega panu McGonagle’owi? – spytała Avery.
– Dwudziestu ośmiu innych pracowników do spraw zasobów ludzkich.
– Czy, w razie problemów, mogę do pani zadzwonić bezpośrednio?
– Oczywiście – powiedziała i przekazała Avery swój numer. – Pan Standish chce pomóc w każdy możliwy sposób. Prosi jednak, aby, w miarę możliwości, nie dopuścić, by nazwa Devante trafiła do prasy. Chcielibyśmy, aby ludzie nie wiązali przestępstw z naszą firmą.
– Rozumiem – rzekła Avery.
Rozmowa telefoniczna szybko dobiegła końca, a O’Malley ogarnął grupę wzrokiem.
Avery chciała spotkać się z Timothym McGonagle’em osobiście. Nawet jeśli to nie on odpowiadał za zbrodnie, nabierała coraz większej pewności, że zatrudnił zabójcę, lub zatrudnił kogoś, kto zatrudnił zabójcę. Szybkie sprawdzenie McGonagle’a ujawniło, że jest zupełnie czysty: nie odnotowano nawet mandatu za parkowanie.
– No dobrze – powiedział. – Do roboty. A ja uciekam teraz na szesnaste urodziny.
* * *
Z A1 do domu McGonagle’a nie było daleko. Mieszkał w zamożnej dzielnicy Beacon Hill, na północ od biura, w pobliżu Lederman Park. Connelly został w biurze, aby nadzorować dwie grupy rozpracowujące gangi oraz postarać się stworzyć zespół, jeśli Avery by go potrzebowała.
Thompsona przypisano do niej jako partnera na cały dzień. Przez większość przejazdu nie odzywał się, siedząc w napięciu w fotelu pasażera.
– Skąd jesteś? – zapytała swobodnie Avery.
– Z Bostonu – wymamrotał.
– A dokładnie skąd w Bostonie?
– Zewsząd.
– Jak zostałeś policjantem?
Zmarszczył brwi na swojej twarzy albinosa i pogardliwie wydął grube wargi.
– A co to ma być? Gramy w dziesięć pytań? – warknął.
Avery zaparkowała na Pinckney Street.
McGonagle mieszkał w wielkim, ceglanym domu z białymi roletami oraz czerwonymi drzwiami, przed którymi ciągnęło się zewnętrzne foyer. Thompson został w pobliżu wejścia i sprawiał wrażenie osoby, która chciałaby być wszędzie, tylko nie w towarzystwie Avery Black. Jego postura i dziwny wygląd magnetycznie przyciągały przechodniów; nawet, jeśli znajdowali się po drugiej stronie ulicy przechodzili, aby spojrzeć mu bliżej w twarz.
Zadzwonił dzwonek, a drzwi otworzyły się szybko.
– Halo? – zawołał jakiś głos.
Tim McGonagle był młodszy, niż przypuszczała Avery, może po trzydziestce, o czarnych włosach, jasnozielonych oczach, które wyglądały, jakby nieustanie coś liczyły. Miał na sobie szare spodnie, różową koszulę i zielony krawat.
– Metr siedemdziesiąt siedem lub osiemdziesiąt – pomyślała. – Za wysoki. Nie odpowiada wzrostem.
– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zapytał.
– Avery Black – przedstawiła się. – Wydział Zabójstw Policji w Bostonie.
– Tak, widzę. Policjantka-celebrytka we własnej osobie – uśmiechnął się.
Zauważył Thompsona, a następnie zwrócił się ku Avery.
– Czy mogę pani w czymś pomóc?
– Czy śledzi pan sprawę seryjnego zabójcy? – spytała Avery.
– Tak – odparł.
– Czy wie pan o tym, że trzy spośród ofiar zostały ostatnio zatrudnione przez pańską firmę?
– Nie – odrzekł. – Mój Boże. To straszne.
– Czym dokładnie zajmuje się pan w firmie Devante?
Gestem ręki zaprosił ją do środka.
– Czy chciałaby pani usiąść?
– Nie, dziękuję.
Kobiecy głos zawołał gdzieś z głębi domu.
– Timmy? Kto to taki?
– Chwileczkę, Peg – zawołał. – Jestem dyrektorem Departamentu Zasobów Ludzkich Devante pionu w Bostonie – powiedział do Avery. – Zajmuję się zatrudnianiem i zarządzaniem personelem. Rozwiązuję problemy w firmie, poważne spory na linii pracownik-pracodawca, takie rzeczy. Jedyne podania o pracę, które do mnie trafiają, dotyczą personelu kierowniczego, gdy szukamy kogoś na stanowisko dyrektora generalnego czy głównego audytora.
– Kto prowadzi rekrutację na uczelniach?
– Jeden z moich pracowników. Nazywa się Gentry Villasco, ale, tak szczerze, trudno mi sobie wyobrazić, aby mógł być zdolny do czegoś podobnego. Jest dyrektorem administracyjnym. Kieruje czteroosobowym zespołem. Zajmują się szkołami wyższymi, podaniami z uczelni i wyszukiwaniem kandydatów na kampusach.
– Jeśli student szukałby pracy w pańskiej firmie, przechodziłby przez niego?
– Tak. Jego zespół przesiewa podania i wyszukuje najlepsze oferty, a ostatecznie osoba ląduje u niego. Jeśli Gentry uzna kandydata za odpowiedniego, kieruje go do stosownego działu, w którym występuje wakat.
– Czy może mi pan coś o nim powiedzieć? Czy jest kawalerem? Żonaty? Co lubi robić w soboty i niedziele? Czy ma znajomych?
Timothy roześmiał się.
– Gentry z pewnością nie jest zabójcą – powiedział. – Jest za to samotnikiem, na pewno. Nieco starszy ode mnie. Może w okolicach pięćdziesiątki. Ma dom w West Somerville. Dojeżdża do pracy. Taki brat-łata, chociaż trzyma się na uboczu, rozumie pani, co mam na myśli? Pracował w Devante dłużej ode mnie, około piętnastu lat.
Avery obrzuciła go zimnym spojrzeniem.
– Czy jest pan pewien, że nie zna pan trzech ofiar, o których rozmawiamy? Na wypadek, gdyby pan zapomniał, podam nazwiska jeszcze raz: Cindy Jenkins, Tabitha Mitchell i ostatnia, która jeszcze nie trafiła do gazet. Molly Green.
– Nie słyszałem o żadnej z nich – powiedział, po czym natychmiast się poprawił. – Nie, słyszałem dwa pierwsze nazwiska, ale nie w firmie. Czytałem w gazetach. Znam tę sprawę – wyprostował się i wytrzymał jej wzrok.
– Czy będzie pan w domu przez cały dzień? – spytała.
– Cóż, planujemy niedługo rodzinne wyjście do kościoła. Na razie jemy z dziećmi śniadanie.
Sprawiał wrażenie uczciwego i szczerze przejętego tropem prowadzącym do Devante.
– Głowa rodziny – pomyślała Avery.
Cofnęła się o krok i próbowała sobie wyobrazić zabójcę posiadającego żonę i rodzinę.
– Tu jest moja wizytówka – powiedziała. – Proszę do mnie zadzwonić, jeśli przypomni się panu coś jeszcze.
– Oczywiście – odparł. – Przykro jest nawet słuchać o tym wszystkim.
Thompson opierał się o ceglaną elewację, stopy skierował w górę, nie bacząc na nic, z wyjątkiem nieba.
Avery przechodząc trzepnęła go w klatkę piersiową.
– Hej! – krzyknął oburzony.
– Następnym razem, gdy postanowisz zachowywać się jak próg drzwi – rzekła – zabieraj się z powrotem do biura.
Rozdział trzydziesty trzeci
Krótka rozmowa z Laurą Hunt i Avery znalazła się w posiadaniu numeru komórki i adresu Gentry’ego Villasco, jak również nazwisk, adresów oraz danych umożliwiających kontakt z wszystkimi osobami z jego zespołu na wypadek, gdyby trop prowadzący do Villasco okazał się ślepym zaułkiem.
W czteroosobowym zespole, który prowadził Gentry, były dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Kobiety mieszkały w Chelsea i w Bostonie, obie daleko od wytypowanego obszaru, w którym Avery lokowała dom zabójcy. Pierwszy mężczyzna dojeżdżał z południowego Bostonu, również spoza rejonu. Ostatni – Edwin Pesh – mieszkał w Watertown. Watertown należało do jej głównych typów. Otoczyła kółkiem to nazwisko i wskoczyła do samochodu. Avery prowadziła, a Thompson wpisał wszystkie nazwiska do bazy danych w celu sprawdzenia. Jedna z dziewczyn nie zapłaciła mandatu za parkowanie. Mężczyzna z południowego Bostonu został aresztowany za pijaństwo i zakłócanie porządku publicznego rok wcześniej. Pozostałej dwójki nie notowano.
Gentry Villasco mieszkał na szerokiej ulicy w Somerville, w bardzo wąskim, dwukondygnacyjnym domu w stylu Tudorów pomalowanym na biało, z brązowymi wykończeniami i brązowym dachem. Liczne drzewa rzucały cień na podjazd. Przed zamkniętym garażem zaparkowano białą Hondę Civic.
Pomiędzy Avery a Thompsonem toczył się właśnie gorący spór.
– Mówię tylko, abyś spróbował sprawiać wrażenie zaangażowanego – westchnęła Avery.
– Ja jestem zaangażowany – odparł.
– Rozejrzyj się – rzekła. – Jeśli ja rozmawiam z podejrzanym, to obserwuj posesję, uśmiechaj się, udawaj, że coś notujesz. Cokolwiek. Tylko nie gap się tak po prostu w niebo.
– Jestem gliną dużo dłużej od ciebie.
– Czyżby? Trudno uwierzyć. Kiedy ostatnio dostałeś awans?
Thompson uszczypnął się w usta i próbował zmienić pozycję na niewielkiej przestrzeni siedzenia pasażera w BMW.
Gdy wysiedli z samochodu i podchodzili do frontowych drzwi, Avery szła nieco z przodu, z górującym nad nią Thompsonem, niczym ochroniarzem gotowym pożreć każdego, kto ośmieli się na jakikolwiek sprzeciw.
Rozległ się dzwonek.
Miły, skromny mężczyzna wyszedł, aby ich przywitać. Przypominał Avery mnicha lub jakąś świętą istotę. Opalony i łysiejący na czubku głowy, którą okalały po bokach krótko przycięte siwe włosy. Do tego małe, zmrużone oczy. Wszystko było w nim małe – broda, ręce i ramiona. Nosił brązowe spodnie i czarny sweter zarzucony na T-shirt, mimo, że na dworze było przynajmniej trzydzieści stopni.
– Ma odpowiednią budowę – pomyślała Avery. – Trochę niski, ale jeśli korzystał z przebrania, to być może założył też buty na obcasach.
– Witam – rzekł Villasco uroczym, najdelikatniejszym tonem, jaki można sobie wyobrazić. – Może państwo wejdą do środka?
Zaskoczona Avery zapytała:
– Wie pan, dlaczego przyjechaliśmy?
– Tak – kiwnął głową smutnie marszcząc brwi. – Chyba wiem.
Obrócił się i wszedł z powrotem do środka
– Panie Villasco, dokąd pan idzie? – zawołała Avery. – Panie Villasco, czy może pan… przepraszam bardzo, proszę pana? Muszę zobaczyć…
Wymieniła z Thompsonem spojrzenie.
– Dzwoń po posiłki – powiedziała i wyjęła broń.
Thompson wyciągnął swój pistolet.
– Jestem z tobą.
– Nie ma mowy – warknęła i wskazała na trawnik. – Dzwoń po posiłki. Poczekaj na resztę. Lepiej pracuję samodzielnie.
W domu było straszliwie zimno, prawdopodobnie chłód wnikał na skutek ustawień instalacji centralnego ogrzewania, ponieważ nie zauważyła żadnych klimatyzatorów. Zamknęła za sobą drzwi i weszła do środka.
Na końcu szaroniebieskiego korytarza widniały schody na piętro. Szary kot z zielonymi oczami obserwował ją ze stopnia. Skręciła w prawo i weszła do niewielkiego salonu. Na parapetach ustawiono mnóstwo roślin, inne zwisały z sufitu.
Serce waliło jej bardzo prędko.
Nisko trzymała broń.
– Panie Villasco? – zawołała. – Gdzie pan jest?
– Wgabinecie – odparł.
Powoli skierowała się do niewielkiego korytarza z tyłu salonu. Po każdym kroku odwracała się, sprawdzając, czy ktoś za nią nie idzie. Postrzelono ją tylko raz w życiu. Dostała dwie kule: jedną w nogę, drugą w ramię.
Gentry Villasco siedział za olbrzymim mahoniowym biurkiem po prawej stronie. Na jednym brzegu blatu stała zielona lampa, na drugim stos papierów. Ukrył dłonie na kolanach. Po lewej stronie, pod oknem stała mała, zielona kanapa.
– Proszę pana – rzekła. – Proszę mi pokazać ręce.
– Tak ciężko pracujesz – westchnął. – Przez całe życie.
– Proszę pana. Naprawdę muszę zobaczyć pana ręce.
– A to wszystko dla rodziny. Wiesz przecież, prawda? Robiłem to dla rodziny.
– Proszę – pana ręce.
– Tak będzie chyba dobrze? – pokiwał głową. – Ja już się nażyłem. Po co w ogóle mam tu jeszcze być? Żona zmarła na raka dwa lata temu. Wiedziała pani? Okropna choroba.
Avery posuwała się powoli w stronę biurka.
– Pana ręce!
– Te dziewczyny – rzekł. – Wiem, wiem. Straszna tragedia. Naprawdę. Ale kim my jesteśmy, aby ferować wyroki? Każdy zasługuje na to, żeby istnieć.
Szybko podniósł broń z kolan i lufę umieścił pod brodą. Sześciostrzałowiec miał przynajmniej pięćdziesiąt lat. Srebrny, z białą rękojeścią, taki, który można kupić na pchlim targu lub w antykwariacie.
Avery podniosła dłoń.
– Niech pan tego nie robi – krzyknęła.
Villasco wystrzelił.
Rozdział trzydziesty czwarty
– Nie!
Strzał rozległ się echem w pokoju. Gwałtownie szarpnął jego głową, z tyłu wytrysnął strumień krwi, rozpryskując się na ścianie za nim.
– Cholera – wyszeptała Avery.
Thompson biegł z bronią wymierzoną do strzału.
– Co jest, kurwa?! – krzyknął. – Ja pierdolę!
Avery odwróciła się do niego.
– Wezwałeś posiłki?
– Wszyscy już jadą.
Avery stała, wlepiając wzrok w martwego człowieka, niecały metr przed nią, który przed chwilą jeszcze żył. Serce rozpadło jej się na milion kawałków.
* * *
Z samochodu przyniesiono rękawiczki i torby. Thompson dostał zestaw i miał sprawdzić otoczenie. Avery – parter.
Podłogi salonu wyłożono szarą wykładziną, a ściany pomalowano na złamany odcień bieli. Oprócz salonu i biura Villasco po drugiej stronie schodów znajdowała się kuchnia. Szafki wykonano z ciemnego drewna. Blaty miały kolor granatowy, a podłogi wyłożono białymi kaflami.
Niewielkie drzwi prowadziły do obsianego trawą podwórka okolonego drewnianym płotem. Wzdłuż niego kwitły kwiaty różnych gatunków, stał ciemnoszary komplet wypoczynkowy dla gości.
W tylnej części domu, za stopniami, Avery znalazła drzwi do piwnicy. Skrzypiące drewniane schody prowadziły do najzwyklejszego pomieszczenia z cementową podłogą, schludnymi drewnianymi regałami wzdłuż ścian oraz miejscami do przechowywania. Otworzyła plastikowy kontener i znalazła zimową odzież.
Na parterze wpadła na Thompsona.
– Na zewnątrz nie ma nic – powiedział. – Garaż jest pełen konewek i narzędzi ogrodniczych.
Razem weszli na pierwsze piętro.
Avery szła przodem, nisko trzymając broń. Kot, którego widziała wcześniej, przebiegł przez schody i zniknął. Przyłożyła dwa palce do oczu, a potem wskazała nimi w lewo. Thompson pokiwał głową, skręcił w lewo przy schodach i poszedł dalej korytarzem. Avery weszła do pokoju z kotem. Niewielki pokój dla gości pomalowano na kolor szarozielony. Na drewnianej podłodze stały trzy kuwety. Dwa koty siedziały na łóżku – tłusty, szary, którego zobaczyła wcześniej i biały kociak. Jedyna szafa mieściła zjedzone przez mole, kobiece ubrania.
Przeszła wokół poręczy w kierunku, w którym udał się Thompson. W sypialni głównej znajdowało się ogromne łóżko. Ściany obwieszono wieloma lustrami. Na podłodze leżała biała wykładzina. Otworzyła kilka lustrzanych drzwi i znalazła ubrania i buty.
– Hej, Black – usłyszała – chodź tu.
Ostatni pokój bardziej przypominał garderobę z krótkimi schodami prowadzącymi na strych. Thompson się w nim nie mieścił. Zamiast tego usiadł na stopniach i wyciągnął coś z góry podając Avery do obejrzenia.
– Tam na górze są jeszcze dwa inne – powiedział.
Avery złapała puchatą figurkę.
Był to kot, czarny kot, którego wypchano i osadzono na drewnianym postumencie. Na drewnie nie zamieszczono żadnego napisu.
– Czy jest tam jeszcze dachowiec? – zapytała.
– Skąd wiedziałaś?
Thompson podał jej kolejne wypchane zwierzę. Mniejszego, rudego kota o czarnych pręgach i ciemnych oczach. Oddała go z powrotem.
– Włóż od torebki trochę tych włosów – powiedziała.
– Tylko z tego?
– Tak. Technicy znaleźli włosy tego pręgowanego na pierwszych dwóch ciałach.
W oddali usłyszeli syreny policyjne. Gdy się przybliżyły, Avery zeszła na dół i wyszła przez frontowe drzwi.
Powinna czuć się przeszczęśliwa lub odczuwać ulgę.
Zamiast tego Avery czuła pustkę i niepokój. Elementy układanki krążyły jej po głowie, niepołączone: trasy pokonywane przez samochód zabójcy kierowały się z Bostonu zawsze na północ i na zachód.
– On mieszka na północny-zachód od Bostonu – pomyślała. – Wprawdzie pasuje. Ale nie wyjaśnia dlaczego niebieski minivan jechał jeszcze dalej na zachód od Cambridge.
– Drugi dom – pomyślała. – On musi mieć drugi dom. Tam trzyma minivana. Wszystko inne pasuje. Hoduje kwiaty. W domu mieszkały koty.
Avery wiedziała, że jeśli włosy pręgowanego kocura będą odpowiadać próbkom, które Randy znalazła na zwłokach, i jeśli niektóre z tych roślin miały właściwości psychotropowe, sprawa będzie zamknięta.
Thompson pojawił się tuż za nią.
Spojrzała przez ramię.
– Zobacz, co można znaleźć w biurze – powiedziała. – Postaraj się nie ruszyć ciała. Musimy znaleźć drugi dom. Musimy znaleźć granatowego minivana. Szukaj rachunków za wynajem, adresu powiązanego z hipoteką, formularzy ubezpieczenia samochodu, takich rzeczy.
– Robi się.
W głowie dźwięczały jej ostatnie słowa Villasco.
Zrobiłem to dla rodziny.
Ale kim my jesteśmy, aby ferować wyroki?
Każdy zasługuje na to, aby żyć.
* * *
Avery patrzyła, jak radiowozy z Somerville i Bostonu pędzą ulicą z wyjącymi syrenami, parkują, gdzie chcą, a policjanci wypadają z pojazdów z wyciągniętą bronią.
Wśród nich Connelly.
W jego spojrzeniu nie było widać ani typowego gniewu, którym żywił rutynowo wobec niej, ani niepewności, ani braku zaufania. Na twarzy rysowało mu się zdumienie, poczucie braku wiary, że to, co widzi, może stanowić prawdę: że ta kobieta – skompromitowana osoba publiczna, która przekwalifikowała się na policjantkę, dokonała tego ponownie, doprowadziła do końca kolejną sprawę i do tego pozostawiając w tyle wszystkich pozostałych policjantów niczym maratończyk stado ślimaków.
– Co my tu mamy? – zapytał.
Policja z Somerville zaczęła otaczać dom i wchodzić do środka.
Całe to miejsce zaczęło przeistaczać się w sen. Avery ledwie widziała Connelly’ego czy innych. Znalazła się dużo dalej, w zaciszu swojego umysłu. Puzzle nie ułożyły się w całość, a fakty, którymi dysponowała, były zbyt słabe, aby na nich bazować, może z wyjątkiem własnej intuicji oraz ostatnich słów Gentry’ego Villasco. Zrobiłem to dla rodziny. Ale kim my jesteśmy, aby ferować wyroki? Każdy zasługuje na to, aby żyć.
– Czy Gentry mógł porywać te wszystkie kobiety? – zastanawiała się Avery. – Sprawiał wrażenie uroczego człowieka, bez mała nieszczęśliwego, jakby został przywiązany liną do czegoś, czego nie był w stanie kontrolować.
– Avery. Wszystko w porządku? Odezwij się do mnie – nagabywał ją Connelly.
– On jest w środku – powiedziała. – Gentry Villasco. Martwy. Zastrzelił się. Powiedział coś w stylu, że zrobił to dla rodziny. Thompson szuka tropów w dokumentach, które mogłyby doprowadzić do minivana lub innego domu.
– Czy to jest nasz gość? Avery?
Każdy zasługuje na to, aby żyć.
– Muszę zadzwonić – stwierdziła.
Avery wyszła na ulicę i wybrała numer Tima McGonagle’a. Jego telefon od razu włączył automatyczną sekretarkę. Zostawiła wiadomość.
– Proszę pana – powiedziała – mówi Avery Black. Muszę się dowiedzieć, czy Gentry Villasco posiada jakąś rodzinę, która może pracować z panem w biurze, kuzyna czy siostrzeńca lub bratanka – kogokolwiek. To bardzo ważne. Proszę do mnie jak najszybciej oddzwonić.
Rozłożyła i przejrzała wykaz osób sporządzony wcześniej, wszystkich osób, które podlegały Villasco. Nazwisko Edwin Pesh było otoczone kółkiem.
– Nie możesz tak po prostu opuścić miejsca zbrodni – powiedziała sobie. – To jest twoje miejsce zbrodni. Connelly nigdy by ci nie wybaczył. O’Malley nigdy by ci nie wybaczył. Musisz pchać to dalej. Zebrać zeznania, przeprowadzić szczegółowe oględziny domu.
Cierpliwość nigdy nie należała do mocnych stron Avery. Chociaż zachowując zewnętrzny spokój i utrzymując sarkastyczne nastawienie, była w stanie zwodzić ludzi latami i dawać im złudne poczucie bezpieczeństwa, wnętrze Avery funkcjonowało w istocie niczym maszyna, która nigdy się nie zatrzymuje.
– Jeśli Villasco jest twoim zabójcą, on już nie żyje – dyskutowała sama ze sobą. – Nic więcej nie możesz już zrobić. Dom jest pod obserwacją i trwa jego przeszukiwanie.
– Nie możesz odejść – krzyczała w myślach.
Avery odwróciła się w kierunku budynku. Nie było śladu ani Thompsona, ani Connelly’ego. Kilku policjantów z Somerville rozmawiało między sobą. Na miejsce zbrodni zaczęły podkradać się dzieci z dalszej części ulicy, jak również rodzice z pobliskich domów.
– Idź – pomyślała i pobiegła do swojego samochodu.
Nikt jej nie zatrzymywał.
Edwin Pesh mieszkał w Watertown pod adresem, od którego dzieliło ją trzydzieści minut jazdy z domu Villasco z Somerville.
– Krótki wyjazd – powiedziała sobie. – Jeśli nie zobaczysz niczego niezwykłego, zawrócisz i zaraz będziesz z powrotem. Powiesz, że wyjechałaś po kawę, że ci się zrobiło niedobrze.
Avery nie spieszyła się. Zwalniała przy znakach stopu, jechała z prędkością poniżej ograniczenia.
– Nie ma powodu do pośpiechu – pomyślała.
Mniej więcej w połowie drogi wyobraziła sobie Rose, rozpaczającą po ich lunchu i pogrążoną w smutku przez cały weekend.
– Musisz jakoś wyprostować sytuację z córką – rozmyślała. – Bez względu na to, co się tu wydarzy, ona jest twoją córką, ale już nie płaczącym, defekującym i siusiającym tłumoczkiem. Teraz jest kobietą, prawdziwą osobą, która potrzebuje matki.
Wybrała jej numer.
Włączyła się automatyczna sekretarka.
– Dobrze, jestem idiotką – powiedziała Avery. – Rose, tu mama. Boże, nawet nie zasługuję na to, aby tak się nazywać, prawda? Wiem, że mnie nie było, gdy mnie potrzebowałaś. Że nigdy nie zachowałam się adekwatnie do tego, czego ty ode mnie oczekiwałaś. Okropna ze mnie matka. To prawda, wiem. Ale byłam młoda i głupia, a posiadanie dzieci jest trudne. To nie jest żadna wymówka – poprawiła się natychmiast. – To moja wina. Jack był świetny, naprawdę świetny, zwłaszcza w relacjach z tobą. Daj mi jeszcze jedną szansę, Rose. Jestem załamana sytuacją między nami. Proszę. Tylko jedną szansę. Obiecuję, że naprawię to, co zepsułam w przeszłości. Być może już mnie nie zaakceptujesz mnie jako matki, ale chciałabym przynajmniej spróbować.
Automatyczna sekretarka ją rozłączyła.
– Cholera – szepnęła Avery.
Już miała ponownie wybrać numer, ale wjechała do Watertown. Nie znała tej okolicy tak dobrze, jak Cambridge albo Bostonu. Na światłach wpisała adres Edwina Pesha i patrzyła na czerwoną kropkę pulsującą na ekranie.
Pięć minut drogi.
Dwie.
Dom Edwina Pesha był w opłakanym stanie. Szara farba łuszczyła się na elewacji z drewnianych paneli. Niebieska okiennica wisiała na jednym zawiasie, a na dachu piętrzyły się liście i gałęzie. W przeciwieństwie do innych domów na ulicy, posesja gęsto obrośnięta drzewami pogrążyła się w ponurym cieniu. Trawnika nie koszono od miesięcy, a kwiaty były zmarniałe lub zwiędnięte.
Na podjeździe zaparkowano granatowego minivana.
– To tutaj – pomyślała. – To ten dom.
Wszystko powróciło: rozmowy z Randallem, drogi z Lederman Park i Cambridge, porwanie Cindy Jenkins oraz zabójca, gdy skłonił się i wykręcił piruet, a potem wsiadł do wozu i odjechał.
Prowadziła samochód powoli przemieszczając się ulicą. Na skrzyżowaniu skręciła i zaparkowała. Do tylnej kieszeni wsadziła dodatkową amunicję. Do pasa przypięła mocną, przenośną latarkę. Walkie-talkie zostawiła na siedzeniu samochodu.
– Nie wchodź tam sama – pomyślała. – Wezwij posiłki.
– A jeśli on trzyma tam kolejną ofiarę? – zastanawiała się. – Teraz, będzie efekt zaskoczenia. Nie rób sceny. Właź sama. Cisza. Szybko.
– Potrzebujesz pomocy! – walczyła z własnymi myślami.
Przez sekundę zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Connelly’ego lub Thompsona lub nawet Finleya.
– Nie – przekonywała samą siebie – do nich nie. Dlaczego? – zastanawiała się. – Nie ufasz ani Connelly’emu ani Thompsonowi, a Finley to tykająca bomba.
W myśli wkradł się jej jakiś głos, jeden z mówców w trakcie ceremonii rozdania dyplomów w akademii policyjnej, kobieta, powiedziała:
– Każdy potrzebuje pomocy. Policjant nie jest sam. Jest członkiem zespołu. Na nim właśnie ma polegać.
Przez lata pozostawiono ją samą sobie. Gdy jej świat się załamał, nie miała żadnego przyjaciela. W pierwszych latach służby prawie każdy był jej wrogiem. Ku swemu zaskoczeniu ostatnio w pamięci zapisała się jej jedna osoba: Ramirez. Od początku zachowywał wobec niej szczerość, akceptował ją, był prawdziwym partnerem w każdym wymiarze tego słowa.
– On jest ranny – pomyślała. – Wyłączony ze służby. Unieruchomiony.
Wybrała jego numer.
Ramirez odebrał po pierwszym dzwonku.
– Gdzie cię nosiło, Black? – powiedział. – Słyszałem, że O’Malley zdjął cię ze sprawy. Co tam się, kurczę, zadziało?
– A gdzie ty jesteś? – odparła.
– W domu. Wypuścili mnie ze szpitala. Nie wolno mi na razie podnosić niczego ciężkiego. Nudzę się tak, że chyba zwariuję. Proszę, powiedz mi chociaż, że jesteś gdzieś w okolicy.
– Znalazłam zabójcę – powiedziała. – Nazywa się Edwin Pesh. Mieszka w Watertown. Stoję przed jego domem.
– Rany!.
– Jak szybko jesteś tu w stanie dotrzeć?
– Zadzwoniłaś po posiłki?
– Zadzwoniłam do ciebie – powiedziała.
– Dobra – wymamrotał i pomyślał. – W porządku.
– Zapisz sobie adres – powiedziała i przekazała mu szczegóły.
– Będę za dwadzieścia minut – odpowiedział. – A może nawet wcześniej, jeśli zignoruję wszystkie światła. Nie wchodź tam beze mnie, jasne?
Rozłączyła się.
Niczym kolejny spacerowicz w upojne, niedzielne popołudnie, Avery zamknęła drzwi samochodu i poszła uliczką.
Serce waliło jej jak młot.
Przy domu przykucnęła i przebiegła podjazd.
Ręką dotknęła tyłu minivana i zerknęła na bok domu. Światła były zgaszone. Przez okna na parterze i na pierwszym piętrze dało się zobaczyć nieco wnętrza. Okna piwnicy zamalowano na czarno.
Przeciągnęła palcami po tablicy rejestracyjnej i natychmiast wyczuła na krawędziach bardzo lepką substancję.
– Minivan – pomyślała. – Fałszywa tablica, przyklejona. Rodzina. Villasco mówił o rodzinie. Nad nią górował ciemny dom. W jednym z okien dostrzegła szarego kota.