Kitabı oku: «Poszukiwacze skarbu», sayfa 2
IV. Poeta i redaktor
Prawdziwym świętem był dla nas samodzielny pobyt w Londynie. Zapytaliśmy, gdzie jest ulica Fleet, bo na niej, mówił ojciec, znajdują się redakcje wszystkich pism. Ale niemal do wieczora błąkaliśmy się po najrozmaitszych ulicach, zanim dotarliśmy do celu. Zatrzymaliśmy się przed wszystkimi sklepami z zabawkami; wstąpiliśmy do kościoła Świętego Pawła17, bo Noel chciał koniecznie zobaczyć pomnik Gordona18 (wiecie, że Gordon był wielkim bohaterem angielskim). Wreszcie Noel tak się zmęczył, że pojechaliśmy tramwajem. Noel w ogóle jest bardzo słabowity. Nie dziwię się: podobno wszyscy poeci są chorowici.
Poszliśmy do „Dziennika powszechnego”, bo miał piękny szyld. Zapytaliśmy o redaktora. Odesłano nas na poprzeczną ciemną ulicę do niewielkiego domu.
Jakiś pan w granatowym mundurze otworzył nam drzwi i kazał napisać na kartce nazwiska i czego sobie życzymy.
Oswald wykaligrafował:
OSWALD BASTABEL
NOEL BASTABEL
interes bardzo prywatny.
Usiedliśmy na kamiennej ławce, która była zimna i wilgotna, a pan w mundurze zaczął nam się przyglądać, jak gdybyśmy byli co najmniej okazami z ogrodu zoologicznego.
Czekaliśmy już dobre pół godziny, gdy przybiegł jakiś chłopak i rzekł:
– Pan redaktor nie ma czasu. Może napiszecie, jaki macie interes – i uśmiechnął się znacząco do pana w mundurze.
Chciałem rzucić się na niego; ale Noel nie stracił zimnej krwi i poprosił o pióro, atrament, papier i kopertę.
– Napiszcie pocztą – mruknął chłopak.
Ale Noel jest upartym kozłem (to jego największa wada) i rzekł stanowczo:
– Ja chcę zaraz napisać.
Chłopak wzruszył ramionami, ale pan w mundurze podał pióro, atrament, papier i kopertę, a Noel zabrał się do pisania.
Wreszcie po długich namysłach nagryzmolił następujące słowa.
Kochany Panie Redaktorze! Pragnę, by Pan wydrukował moje poezje i zapłacił mi za nie. Jestem przyjacielem pani Leslie, która jest także poetką.
Szczerze oddany Noel Bastabel.
Polizał kilkakrotnie kopertę i zakleił ją, ażeby chłopak odnosząc list nie mógł go przeczytać. Napisał na kopercie „osobiste” i oddał chłopakowi.
Przypuszczałem, że się to na nic nie zda, ale po chwili chłopak wrócił i rzekł z wielkim uszanowaniem:
– Pan Redaktor prosi panów. – Weszliśmy ciemnymi, krętymi schodami na górę, potem przeszliśmy przez szereg korytarzy, w których rozlegał się stuk i unosił się dziwny zapach. Chłopak był dla nas bardzo uprzejmy i objaśniał nam, że hałasują maszyny drukarskie, a pachnie farba drukarska.
Wreszcie stanęliśmy przed drzwiami, które otworzył, i znaleźliśmy się w dużym pokoju o niebieskich tapetach i kominku, na którym płonął ogień, chociaż to był dopiero październik.
Pośrodku pokoju stało kolosalne biurko, zasypane papierami, jak u ojca w gabinecie.
Po jednej stronie stołu siedział mężczyzna o jasnych oczach i bladej twarzy. Wyglądał bardzo młodo, za młodo nawet jak na redaktora.
– Dobry wieczór – rzekł – więc jesteście przyjaciółmi pani Leslie.
– Zdaje się – odpowiedział Noel – dała nam po szylingu i życzyła powodzenia.
– Powodzenia? Tak, tak. Cóż z tymi poezjami? Który z was jest poetą?
Nie rozumiem, jak mógł zadać podobne zapytanie. Oswald jak na swój wiek wygląda bardzo po męsku. Nie wypadało jednak obrazić się o takie posądzenie, więc rzekłem:
– Oto mój brat Noel, poeta – a Noel pobladł, jak dziewczyna.
Redaktor wskazał nam krzesła przy stole, po czym zaczął czytać poematy Noela.
Noel zbladł jeszcze silniej i zdawało mi się, że zemdleje, jak wtedy gdy się zaciął w palec, a potem dla zatamowania krwi włożyliśmy mu rękę do miski z zimną wodą.
Redaktor przeczytał pierwszy wiersz, zdaje się ten o karaluchu, podniósł się z fotela i stanął tyłem do nas. Nie jest to chyba oznaka dobrego wychowania, ale Noelowi zdawało się, że jak to piszą w książeczkach, chce „ukryć piorunujące wrażenie”, jakie na nim wywarły poezje mojego brata.
Po przeczytaniu wszystkich utworów, redaktor zwrócił się do Noela.
– Młodzieńcze, poezje twoje podobają mi się bardzo… Dam ci za nie – no; ileż ci zapłacić?
– Jak najwięcej – odrzekł Noel – Widzi pan, my potrzebujemy dużo, bardzo dużo pieniędzy, ażeby podnieść byt materialny rodziny Bastablów.
Pan redaktor włożył okulary na nos, począł nam się bacznie przyglądać.
– Pragniecie podnieść byt materialny… dobra myśl, opowiedzcie mi szczegółowo, jak wpadliście na ten pomysł. Może napijecie się herbaty ze mną, jest pora podwieczorku?
Zadzwonił na chłopaka, kazał mu podać trzy szklanki herbaty i podskoczyć po ciastka do cukierni.
Zasiedliśmy do podwieczorku z panem redaktorem. Była to wielka chwila w życiu Noela, ale na razie nie pomyśleliśmy nawet o tym.
Redaktor zadawał nam pytania, na które odpowiadaliśmy dosyć oględnie, bo przecież nie można mówić obcym o wszystkich szczegółach życia domowego.
Siedzieliśmy około godziny, a przy pożegnaniu redaktor rzekł nam ponownie:
– Wydrukuję twoje utwory, młody poeto. Jak ci się zdaje, ile są warte?
– Nie mam pojęcia – odrzekł Noel z godnością – nie pisałem na sprzedaż.
– A na co pisałeś? Dlaczego?
– Nie wiem, zdaje mi się, że przyszły same z siebie.
– Zatem sztuka dla sztuki – rzekł redaktor i uśmiechnął się zadowolony wielce, jak gdyby Noel powiedział coś bardzo mądrego.
– Czy wystarczy gwinea19?
Słyszałem już o ludziach, którzy pod wpływem silnego wrażenia kamienieli, czytałem o ludziach, których wielki ból i wielka radość zabijała, ale nie wyobrażałem sobie, że można wyglądać tak głupio, jak Noel w tej chwili… Stał z otwartymi ustami, oszołomiony, czerwony i nie mógł się słowem odezwać. Wyręczył go Oswald.
Redaktor dał Noelowi gwineę, poklepał go po ramieniu i rzekł:
– Oto twoje pierwsze zarobione pieniądze i miejmy nadzieję, że nie ostatnie. A teraz, idź do domu i zabierz się do pracy. Za dziesięć lat, nie wcześniej jak za dziesięć lat, przynieś mi znowu swoje poezje. Chociaż my nie drukujemy żadnych wierszy, biorę twoje, bo mi się wyjątkowo podobają. Będę je musiał pomieścić w innym piśmie.
– A co pan drukuje w „Dzienniku powszechnym”? – spytałem.
– Ostatnie nowiny dnia, wiadomości polityczne, artykuły o ludziach sławnych. A może znacie jaką sławę?
– Nie wiem nawet, kim są te sławne osoby.
– Królowe i księżniczki, osoby utytułowane i takie, które pisują, malują, śpiewają lub słyną z mądrości.
– Mamy tylko jednego znajomego z tytułem, lorda Tottenhama.
– Skądże znacie tego starego wariata?
– Nie znamy go wprawdzie osobiście, ale spotykamy go co dzień na spacerze. Wygląda jak olbrzym w swojej czarnej pelerynie. Na nikogo nie zwraca uwagi i tylko, jak zegar, mówi do siebie.
– A cóż mówi? – spytał redaktor, usiadł ponownie i wyjął pióro wieczne i notatnik.
– Raz tylko dosłyszeliśmy, jak mówił: „Wyście przyczyną ruiny kraju, wyście spowodowali upadek i nieszczęście”. I poszedł do krzaków, okalających wzgórze, wymachiwał laską, jak gdyby się tam nagromadzili wszyscy nieprzyjaciele.
– Talent opisowy… – rzekł półgłosem redaktor. – No i cóż dalej… słyszeliście?
– Nie, nic więcej. Prócz tego lord przychodzi dzień w dzień za miasto na ów pagórek, rozgląda się, czy nie ma nikogo i zdejmuje kołnierz… – Redaktor przerwał mi (podobno ludzie dobrze wychowani nie przerywają w toku opowiadania).
– Czy nie fantazjujesz młodzieńcze?
– Nie rozumiem – odpowiedział Oswald.
– Pytam, czy nie ma w tym opowiadaniu zabarwienia osobistego…
– Nie kłamię nigdy – rzekł Oswald i powstał. Redaktor roześmiał się i zapewnił Oswalda, że nie chciał go obrazić, i że kłamstwo i fantazja to nie to samo.
Przeto Oswald mówił dalej:
– Schowaliśmy się kiedyś za wzgórze i widzieliśmy, jak zdjął kołnierz i rzucił w krzaki; potem wyjął czysty z kieszeni palta i włożył go. Gdy odszedł, podnieśliśmy ten kołnierz. Był papierowy.
– Dziękuję – rzekł redaktor i włożył rękę do kieszeni – wiadomości twoje są warte pięć szylingów. Oto je masz. A może, zanim pójdziecie do domu, obejrzycie drukarnię.
– O! tak.
Redaktor zawołał jakiegoś pana, któremu polecił oprowadzić nas po drukarni. Pożegnał się z nami ponownie. Noel, który do tej pory milczał jak zaklęty, rzekł, rumieniąc się niemożliwie.
– Ułożyłem w głowie poezję dla pana pod tytułem „Do zacnego i szlachetnego redaktora”. Czy mógłbym ją napisać?
– Owszem, owszem. – I redaktor dał mu swoje wieczne pióro. Noel usiadł przy biurku, zrobił dwa kleksy (ale przypadkowo) i napisał:
Wdzięczność moja jest bez granic,
Dobry, zacny redaktorze,
Chociaż nie dam ci nic a nic,
Lecz ci Pan Bóg dopomoże.
– Dziękuję – rzekł (zdaje mi się) wzruszony redaktor. Jesteś pierwszym poetą, który mi zadedykował swój wiersz. Umiem to cenić.
Obejrzeliśmy drukarnię, a potem pojechaliśmy do domu.
Udał się nam połów skarbu. Ale poezji Noela nie pomieścił redaktor w „Dzienniku powszechnym”.
W kilka miesięcy potem, przeglądając jakiś tygodnik, przeczytaliśmy historię, którą musiał napisać nasz redaktor.
Historia wcale nie zajmująca. Była w niej mowa o Noelu, o mnie, o podwieczorku u redaktora i wszystkie utwory Noela były zacytowane. Wyglądało to na kpiny, ale Noel czuł się szczęśliwym, bo widział wiersze swoje wydrukowane…
Bądź co bądź, rad jestem, że to nie moje poezje.
V. Księżniczka Noela
Zjawiła się niespodzianie. Nie szukaliśmy jej wcale, ale Noel uprzedził nas, że spotka księżniczkę i ożeni się z nią. I tak też uczynił.
Chociaż nie znaleźliśmy przy tej sposobności żadnych skarbów, prócz dwunastu czekoladek, przygoda była ciekawa, więc ją wam opowiem.
Ulubionym miejscem naszych zabaw był park Greenwich20. Niestety, znajduje się dosyć daleko. Wolelibyśmy oczywiście, ażeby był bliżej, ale zdaje się, że byłoby trudno przeprowadzić go pod nasz dom.
Czasami Eliza pakuje nam do koszyka butersznyty21 i owoce i wybieramy się na cały dzień do parku. Eliza chętnie to robi, bo nie gotuje wtedy obiadu.
Czasem, niby od niechcenia, mówi nam:
– Zrobiłam doskonały pasztet na zimno. Możecie pójść do parku albo zjeść w domu. Pogoda prześliczna.
Eliza daje nam kubek. Dziewczęta czerpią nim wodę, ale ja piję wprost ze strumienia. Podstawiam głowę, a woda sama płynie mi do ust. To jest najlepszy, wypróbowany sposób. Dick i H. O. piją tak samo. Tylko Noel pije z kubka i mówi, że jest to zaczarowany złoty puchar króla karzełków.
Dzień, w którym się zjawiła (albo zdarzyła) księżniczka, był jednym z ostatnich pięknych dni wrześniowych.
Spacerowaliśmy długo, wreszcie położyliśmy się na trawie, ażeby odpocząć nieco. Dick zaproponował zabawę w małpy amerykańskie, ale przypomnieliśmy sobie w samą porę, że ogrodnik nawymyślał nam ostatnio za skakanie po drzewach. Więc urządziliśmy sobie wielkie polowanie na śniadanie. Zjedliśmy wszystko dokumentnie, po czym wykopaliśmy dół pod drzewem i schowaliśmy papiery i skórki od pomarańczy.
– Widzę zaczarowanego, białego niedźwiedzia – szepnęła Ala tajemniczo – chodźmy jego śladem…
– Ja będę niedźwiedziem – zawołał Noel i skrył się w krzakach. Pobiegliśmy za nim w głąb parku i rozpoczęła się zabawa. Chwilami znikał nam w zaroślach, to znów ukazywał się, a myśmy ścigali go, dążąc jego śladem.
– Gdy go złapiemy, zacznie się walka – rzekł Oswald – ja będę królem portugalskim na Morzu Śródziemnym!
– A ja rycerzem Waligórą – zawołał Dick.
– A ja Amazonką22 – powiedziała Dora (ona jedna nie przestaje być kobietą nawet w zabawie!).
– A ja będę piętnastoletnim kapitanem23 – zawołała Ala.
– A ja Robinsonem24 – krzyknął H. O.
– Cicho… – szepnęła Ala. – Spójrzcie na prawo. Ukazuje się białe futro potwora.
Pobiegliśmy za niedźwiedziem, lecz znowu znikł w gęstwinie leśnej. Nagle, w miejscu, gdzie nigdy dotąd nie widziałem muru, zdumionym naszym oczom ukazała się biała ściana. Nie mogliśmy znaleźć Noela, a że w ścianie była furtka otwarta, przeszliśmy przez nią.
– Niedźwiedź ukrył się pośród lodowych skał – rzekł król portugalski (Oswald) – nabijam strzelbę i idę go upolować.
Otworzyłem parasol, który Dora zabiera dla Noela na wypadek deszczu. Wiecie, że poeci skłonni są do przeziębień. I ruszyliśmy dalej.
Za ścianą znajdował się piękny ogród z cudnymi kwiatami i klombami. Poszliśmy ścieżką wysypaną żółtym piaskiem. Na zakręcie ukazał się Noel. Stał z plamą atramentu na policzku (mimo próśb Dory nie zmył jej, wychodząc z domu); rozwiązało mu się sznurowadło u bucika i był wpatrzony w małą dziewczynkę, najśmieszniejszą dziewczynkę, jaką kiedykolwiek widziałem.
Wyglądała jak mała porcelanowa laleczka. Miała buzię jasną, długie złote włosy, zaplecione w dwa warkocze, czoło duże, wypukłe; policzki pełne, a oczy niebieskie. Ubrana była w czarną jedwabną sukienkę, spod której widać było strasznie cienkie nogi, obute w czarne lakierki. Siedziała na ogrodowym krześle nieruchoma i wyprostowana, a na kolanach trzymała szarego kotka.
Podchodząc usłyszeliśmy, jak pytała Noela:
– Kto ty jesteś?
Noel zapomniał, że przed chwilą jeszcze był niedźwiedziem i już bawił się w ulubioną grę.
– Jestem księciem Kamaralcaman25.
Dziewczynka uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Myślałam, że jesteś zwyczajnym chłopcem. – A ujrzawszy nas, zapytała znowu. – Czy wy także jesteście książętami i księżniczkami?
Odpowiedzieliśmy jednogłośnie: tak! A ona na to:
– I ja także jestem księżniczką.
Powiedziała to z takim przekonaniem, jak gdyby to była prawda. Rzadko spotyka się dzieci, którym nie trzeba tłumaczyć wszystkiego od początku.
Nawet i wtedy mówią, że będą „na niby” królem lub czarownicą.
Ale ta dziewuszka powiedziała od razu:
– „Jestem księżniczką”.
Potem spojrzała na Oswalda.
– Zdaje mi się, że Cię spotkałam w Paryżu.
A Oswald odpowiedział:
– Być może.
Dziewczynka miała dziwny głosik i wymawiała każde słowo śpiewnie i wolno.
H. O. zapytał, jak się nazywa kot.
Miał śmieszne imię „Katinka”.
Po namyśle Dick odezwał się:
– Chodźmy gdzieś dalej. Gdy się bawimy w pobliżu okien, to zawsze ktoś się przez nie wychyli i powie: „Nie wolno”.
Dziewczynka spuściła kota na ziemię, wstała i rzekła:
– Nie wolno mi chodzić po trawie.
– Szkoda!…
– Ale pójdę z wami.
– No, to chodź!
Pobiegliśmy wszyscy w stronę furtki, usadowiliśmy się na trawie i księżniczka usiadła pośrodku. Zapytała nas, czy lubimy „dragées26” (wuj Alberta-z-przeciwka powiedział mi, jak się to słowo pisze).
– Nie wiemy, jak to smakuje.
Więc księżniczka wyjęła srebrne pudełeczko z kieszeni i dała każdemu po dwie płaskie czekoladki.
Zapytałem, jak jej na imię. Ale księżniczka nie miała jednego, zwykłego imienia, lecz nieskończoną ilość nazwisk, imion i tytułów. Zaczęła je wyliczać, nie mogła dojść do końca. H. O. utrzymywał, że jest ich pięćdziesiąt, a Dick bieglejszy w liczeniu, że tylko osiemnaście.
Pierwsze były: Paulina, Aleksandra, Maria, Henryka, a kończyło się Hildegardą, Brunhildą, Kunegundą.
– Powtórz jeszcze raz – prosił H. O.
Powtórzyła od początku do końca, ale i wtedy nie zdołaliśmy zapamiętać.
Powiedzieliśmy jej nasze imiona, ale wydawały się jej zbyt krótkie. Gdy przyszła kolej na Noela rzekł głosem niezmiernie uroczystym.
– Jestem księciem Noelem, Kamaralcaman, Iwanem, Konstantym, Ryszardem, Charlemagne27, Wilhelmem, Edwardem Bastabel.
Gdy księżniczka prosiła go, ażeby powtórzył, pomylił się i zapomniał połowy swych imion.
– Wstydź się, jesteś dość duży, by pamiętać swoje imiona! – powiedziała księżniczka ze śmieszną powagą. – A gdzie są wasze guwernantki i bony?
– Nie mamy żadnych.
– Jakże wam zazdroszczę! Przyszliście tutaj sami?
– Tak – rzekła Dora – przez park.
– Ach, jacyście szczęśliwi! – mówiła dziewczynka, siedząc wyprostowana jak lalka, z malutkimi rączkami skrzyżowanymi na kolanach – jacyście szczęśliwi! Jakże bym pragnęła pójść do parku i przejechać się na osiołku. Ale mi nie wolno! – westchnęła żałośnie.
– Jak to dobrze, że nam nikt niczego nie zabrania! – zawołał H. O. – jak tylko mam drobne, jeżdżę konno na ośle. Raz nawet popędziłem galopem! – Księżniczka westchnęła jeszcze żałośniej.
– Nie martw się – powiedział Noel – mam mnóstwo pieniędzy, chodź z nami, to przejedziesz się na osiołku.
– Muszę być posłuszną.
Dora przyznała jej rację, a myśmy zrobili powątpiewające miny. Zapanowało przykre milczenie. Wreszcie Ala przerwała je i zaczęła się żegnać.
– Nie odchodźcie jeszcze – poprosiła księżniczka – na którą godzinę obstalowaliście karetę?
– Mamy czarodziejską karetę, zaprzężoną w srebrne rumaki, a pojawia się na nasze życzenie! – rzekł Noel. Dziewczynka wydęła pogardliwie usteczka.
– To jest zdanie z książki.
Wtedy Noel przypomniał sobie, że przyrzekł nam ożenić się z księżniczką.
– Śpieszmy się ze ślubem, bo inaczej nie zdążymy na podwieczorek do domu.
Księżniczka była zdziwiona, ale zgodziła się na ślub.
Z chustki do nosa Dory (ona tylko miała czystą chustkę) zrobiliśmy welon dla panny młodej, a z trawy – obrączki. I pobłogosławiliśmy młodą i dobraną parę.
Następnie pokazaliśmy księżniczce różne gry, których nie znała: komórki do wynajęcia, czarnego luda, berka. Rozbawiliśmy się na dobre. Nagle, podczas największej gonitwy, księżniczka przystanęła z przerażoną minką. Na ścieżce stały dwie czarno ubrane panie o bardzo niemiłych twarzach.
– Paulino, któż są te dzieci?
– Księżniczki i książęta – odpowiedziała dziewczynka, zapominając najwidoczniej, że nie można bawić się ze starszymi.
– Księżniczki i książęta – syknęła owa pani ze złością. – To są najzwyczajniejsze dzieci.
– Zwyczajne dzieci! – zawołała dziewczynka – Jakże się cieszę! Jakże się cieszę! Gdy dorosnę, będę się bawić tylko ze zwyczajnymi dziećmi!
I podbiegła do nas i zaczęła nas ściskać i całować.
Guwernantka zaperzyła się i krzyczała na cały głos:
– Niech Jej Wysokość wraca do domu!
– Nie chcę! – tupała nóżkami księżniczka.
– Marianno, zanieś Jej Wysokość do domu.
I Marianna wzięła dziewczynkę, która posyłała nam całusy i nie przestawała wołać: Zwyczajne dzieci! Jakże się cieszę! Zwyczajne dzieci!
Pani, która została, rzekła do nas:
– Wynoście się w tej chwili, bo poślę po policję.
Więc poszliśmy. H. O. i Ala pokazywali język tej guwernantce, a Dora powiedziała.
– To była prawdziwy księżniczka i pomyśleć, że tutaj mieszka.
– Nawet księżniczki muszą gdzieś mieszkać – odpowiedział Dick.
– Gdybym wiedziała, że to nie było „na niby”, spytałabym ją o tyle rzeczy – żałowała Ala.
– A ja – rzekł H. O. – co jadła na obiad i czy ma koronę?
– A ja, czy zna królów i królową?
I poszliśmy do domu.
Na podwieczorek Eliza usmażyła grzanki z galaretką.
– Są wyśmienite. Pragnąłbym dać jej jedną – rzekł Noel z pełnymi ustami i westchnął przy tym.
Pewno myślał o swojej księżniczce.
Teraz Noel mówi o niej, że była piękna, jak dzień. Ale pamiętam dobrze, że nawet nie jest ładna.