Kitabı oku: «Serce», sayfa 8

Yazı tipi:

Pycha

11. sobota

I pomyśleć tylko, że Karol Nobis strzepuje sobie z przesadą rękaw, kiedy przechodząc dotknie go Precossi… To pyszałek dopiero, co się nadyma, bo ojciec jego jest bogacz. Ale i ojciec Derossiego jest bogaty przecież! A ten chciałby mieć ławkę sam dla siebie, tak się boi, żeby się kto nie otarł o jego fatałaszki; każdego mierzy wzrokiem od głowy do pięty i ma zawsze lekceważący uśmiech na ustach. A niech Bóg broni, żeby go który w nogę trącił, jak wychodzimy parami ze szkoły! O lada głupstwo zaraz rzuca w twarz przykre, obrażające słowa albo grozi, że ojciec jego przyjdzie się upomnieć za niego. A przecież ojciec dobrze mu uszów natarł wtedy, kiedy to nazwał gałganiarzem węglarzowego syna!

Nie widziałem jeszcze takiego złego kołegi. Nikt do niego nie zagada, nikt przy wyjściu z nim się nie żegna i ani mu pies nie podpowie, jak lekcji nie umie. A on cierpieć nikogo nie może i udaje, że nade wszystko lekceważy Derossiego, dlatego że prymus, a także Garronego, dlatego że cała klasa go kocha. Ale Derossi nawet nie patrzy na niego, tak mu wszystko jedno, a Garrone, kiedy mu kto powtórzy jakie drwinki Nobisa, powiada:

– Taka głupia pycha nie warta nawet plunięcia.

Ale raz Coretti, kiedy Nobis wyśmiewał jego czapeczkę z kociej sierści, rzekł mu:

– Słuchaj no! Do Derossiego idź i od niego ucz się być panem!

Wczoraj poskarżył się nauczycielowi, że go Kalabryjczyk trącił nogą w udo. Pyta się nauczyciel Kalabryjczyka:

– Czyś to umyślnie zrobił?

A ów z całą szczerością:

– Nie, panie! Nieumyślnie!

Więc nauczyciel:

– Zanadto jesteś obraźliwy, Nobis.

A on z tą swoją miną wyniosłą:

– To ja to ojcu memu powiem!

Nauczyciel rozgniewał się nagle:

– Owszem! Powiedz! Tak samo ci uszów natrze, jak ci już natarł! A potem masz wiedzieć, że w szkole nauczyciel tylko i sądzi, i karze.

Ale zaraz ochłonąwszy dodał miękkim głosem:

– Słuchaj, Nobis, zmień to twoje niemiłe obejście! Bądź grzeczny, uprzejmy, dobry dla kolegów! Widzisz przecie, że są między nimi chłopcy różnych stanów, bogatych rodziców synowie i ubogich robotników, a wszyscy się kochają, żyją z sobą po bratersku i widzisz, jak im z tym dobrze. Dlaczego nie postępujesz tak, jak postępują inni? Tak mało ci potrzeba, żeby cię polubili wszyscy, i zobaczyłbyś, jak tobie samemu byłoby z tym miło. No jakże? Nie masz mi nic do powiedzenia?

A Nobis, który stał ze swoją lekceważącą miną, odrzekł zimno:

– Nie, panie!

– Siadaj! – powiedział nauczyciel. – Żal mi cię. Jesteś chłopiec bez serca!

I wszystko zdawało się skończone, kiedy nagle Mularczyk, który siedzi w pierwszej ławce, zwrócił swoją okrągłą twarz do Nobisa, siedzącego w ostatniej, i zrobił tak wyborny i pocieszny zajęczy pyszczek, że cała klasa wybuchnęła śmiechem.

Krzyknął na niego nauczyciel, sam jednak musiał usta ręką zasłonić, żeby śmiech swój ukryć.

Roześmiał się wreszcie i Nobis, ale jakoś kwaśno.

Ranni na polu pracy

13. poniedziałek

Ten Nobis to mógłby z Frantim chodzić w parze! Ani jednego, ani drugiego nie wzruszył okropny widok, na któryśmy dzisiaj patrzyli. Było tak:

Wyszedłszy ze szkoły, przystanęliśmy na chwilę z ojcem, żeby popatrzeć, jak kilku wstępniaków z drugiego oddziału rzuciło się na kolana, czapkami i pelerynami garnąc topniejące kawałki lodu, żeby woda prędzej ściekać mogła, kiedy nagle, w głębi ulicy, pokazał się tłum ludzi śpiesznie idących, zafrasowanych, przelękłych, mówiących półgłosem.

Wśród tłumu widać było straż miejską, a za nią dwóch mężczyzn dźwigających nosze. Chłopcy biegli ze wszystkich stron, a tłum zbliżał się ku nam.

Na noszach leżał wyciągnięty człowiek, blady jak trup, z głową zwieszoną na ramię, z rozwichrzonymi i zakrwawionymi włosami, a krew dobywała mu się z ust i z uszów. Przy noszach szła kobieta z dzieckiem na ręku, która wyglądała jakby obłąkana i od czasu do czasu krzyczała:

– Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!

Za kobietą dreptał mały chłopczyna z książkami pod pachą i głośno płakał.

– Co się stało? – zapytał mój ojciec.

– A to murarz – odrzekł ktoś z bliżej stojących – z czwartego piętra spadł przy budowie domu.

Tymczasem ludzie idący z noszami stanęli, a wiele osób odwracało oczy, nie mogąc znieść strasznego widoku. Właśniem zobaczył tę małą nauczycielkę z czerwonym piórem, podtrzymującą starszą, z pierwszej wyższej, która mdlała prawie, kiedy mnie ktoś łokciem trącił.

Był to Mularczyk, blady i cały drżący. Niezawodnie musiał myśleć o swoim ojcu. I pomyślałem także zaraz o nim. Ja przynajmniej siedząc w szkole mogę być spokojny, bo wiem, że mój ojciec jest w domu i pisze przy swoim biurku, z dala od wszelkiego niebezpieczeństwa; ale iluż to moich kolegów drżeć musi wiedząc, że ojcowie ich pracują w tymże czasie na najwyższych rusztowaniach albo w pobliżu rozpędzonych kół jakiejś maszyny i że jeden ruch, jeden krok fałszywy może ich o śmierć przyprawić. Zupełnie jakby byli synami żołnierzy bijących się na wojnie.

Mularczyk tymczasem patrzył, patrzył i drżał coraz mocniej; spostrzegł to mój ojciec i rzekł:

– Idź do domu, chłopcze! Idź prędko do ojca, przekonaj się, że jest zdrów i cały. Idź, dziecko!

I Mularczyk poszedł z wolna, oglądając się za każdym krokiem.

Ale tłum poruszył się znowu, a nieszczęśliwa kobieta przy noszach wołała rozdzierającym głosem:

– Nie żyje! Umarł! Nie żyje!

– Ale żyje! Nie umarł! Nie! – mówili ludzie, żeby ją pocieszyć. Wszakże kobieta nie zważała, targając włosy w rozpaczy.

Wtem usłyszałem głos oburzony.

– Śmiejesz się? – i w tej samej chwili zobaczyłem jakiegoś pana z brodą, który patrzył prosto w twarz Frantiego, a Franti uśmiechał się jeszcze.

Wtedy pan z brodą zrzucił mu laską czapkę z głowy i krzyknął:

– Odkryj głowę, hultaju, kiedy niosą ranionego na polu pracy!

A tłum oddalił się już i widać było w pośrodku ulicy długą smugę krwawą…

Więzień

27. piątek

Nie! Coś podobnego chyba się jeszcze nigdy nie zdarzyło!

Ojciec mój poszedł ze mną wczoraj z rana w stronę Moncalieri, żeby obejrzeć willę, która była do wynajęcia na przyszłe lato – bo tego roku nie jedziemy już do Chieri – i okazało się, że klucze miał jeden z nauczycieli będący zarazem sekretarzem właściciela willi. Oprowadził nas po całym domu, a potem zaprosił do swego pokoju, gdzie nam podano wyborną limonadę. Na stole pomiędzy szklankami stał drewniany kałamarz, wysmukłego kształtu, bardzo szczególnie rzeźbiony. Widząc, że ojciec mój na ten kałamarz patrzy, nauczyciel tak się odezwał:

– To pamiątka. Ciekawą historię ma ten drewniany kałamarz.

I tak nam opowiadać zaczął:

Przed kilku laty, kiedy był nauczycielem w Turynie, chodził przez zimę dawać lekcje więźniom.

Lekcje odbywały się w kaplicy więziennej, która jest budynkiem zupełnie okrągłym; dookoła w nagich i wysokich ścianach ma kwadratowe okienka, zakratowane dwiema sztabami na krzyż, a każde z okienek wychodzi na maleńką celkę.

Więc nauczyciel wykładał swoją lekcję chodząc po tej kaplicy zimnej i mrocznej, a uczniowie jego stali wprost tych zamkniętych sztabami okiennic, tak że nic widać nie było w pomroku, tylko twarze wynędzniałe, ponure, tylko brody roztargane, siwe, tylko oczy nieruchome zbójców i złoczyńców. Ale pomiędzy wszystkimi najuważniej słuchał tych lekcji jeden, oznaczony 78 numerem, który widocznie bardzo pragnął z nich skorzystać i patrzył na nauczyciela wdzięcznym i pełnym szacunku wzrokiem.

Był to młodzieniec z czarnym zarostem, nie tak może zły, jak nieszczęśliwy, stolarz, który w przystępie szalonego gniewu cisnął heblem w majstra, co go prześladował od jakiegoś czasu, i tak nieszczęśliwie, że zadał majstrowi temu śmiertelną ranę, za co skazany został na kilka lat więzienia.

Był tak zdolny, że w trzy miesiące nauczył się czytać i pisać, książek nie można mu było nastarczyć, a im więcej się uczył, tym stawał się łagodniejszy, lepszy i tym mocniej żałował występku swojego. Pewnego dnia, po skończeniu lekcji, dał znak nauczycielowi, żeby się do okienka zbliżył, i oznajmił mu ze smutkiem, że jutro będzie wywieziony do Wenecji, aby odbyć resztę kary w tamtejszym więzieniu, i żegnając go prosił pokornym, wzruszonym głosem, aby mógł dotknąć jego ręki. Nauczyciel rękę wyciągnął, więzień ucałował ją, po czym rzekł: „Dziękuję! Dziękuję!” – i zniknął w swej celce. Ręka nauczyciela była od łez więźnia mokra. I już go nauczyciel nie widział więcej.

Ubiegło lat sześć.

– Już zapomniałem o tym nieszczęśliwym – mówił nauczyciel – kiedy wczoraj z rana spotkałem się oko w oko przed samym moim progiem z jakimś nieznajomym, licho odzianym, z dużą, czarną, nieco już szpakowatą brodą, który rzekł:

– Czy to pan jest tym a tym nauczycielem?

A ja na to:

– Któż wy jesteście?

– Ja jestem więzień 78 numer – odrzekł. – Pan mnie przed sześciu laty nauczył pisać i czytać. Może pan pamięta, jak pan do mnie rękę na ostatniej lekcji wyciągnął. Odsiedziałem karę i teraz jestem tutaj i przyszedłem prosić, żeby pan przyjął ode mnie tę małą pamiątkę… drobnostkę, którą zrobiłem w więzieniu… Niech mi pan nie odmawia, panie nauczycielu!

Oniemiałem na to ze zdumienia. A on myśląc, że przyjąć pracy jego nie chcę, popatrzył na mnie ze smutkiem, właśnie jakby mówił: „Sześć lat cierpienia, męki i nie zdołały rąk moich oczyścić?” A tyle było w oczach jego bólu, żem natychmiast rękę wyciągnął i dar jego przyjął. Oto on…

Spojrzeliśmy na kałamarz. Zdawał się być wyrzeźbiony ostrzem gwoździa z nadzwyczajną cierpliwością i wytrwałym trudem. Rzeźba przedstawiała pióro leżące na kajecie91, a dokoła taki był napis:

„Mojemu nauczycielowi. Pamiątka numeru 78 – sześć lat”. A pod spodem drobnymi literkami: „Praca i nadzieja”.

Wyszliśmy pożegnawszy się z nauczycielem, który milczał wzruszony.

Ale przez całą drogę z Moncalieri do Turynu nie mogłem sobie wybić z głowy tego więźnia z przyciśniętą do okienka twarzą, tego pożegnania z nauczycielem, tego kałamarza zrobionego w więzieniu, który mówił tyle, tyle rzeczy, i wszystko to mi się w nocy jeszcze śniło, i rankiem też myślałem o tym, nie domyślając się bynajmniej, jaka niespodzianka czeka mnie dziś w szkole.

Zaledwiem odrobił arytmetyczne zadanie na miesięczny egzamin siedząc obok Derossiego w mojej ławce, kiedym zaraz opowiedział koledze całą historię o więźniu i o kałamarzu, i jak ten kałamarz był zrobiony z tym piórem na kajecie i z tym napisem dokoła: „sześć lat”!

Zaledwiem to rzekł, Derossi skoczył i zaczął bystro patrzeć to na mnie, to na Crossiego, synka zieleniarki, który siedział w ławce przed nami, zgarbiony nad kajetem i zagłębiony w swoim zadaniu.

– Cicho! – wyrzekł nagle stłumionym głosem, chwytając mnie za ramię. – Wiesz? Crossi opowiadał mi przedwczoraj, że taki właśnie kałamarz widział ukradkiem w ręku ojca, który wrócił z Ameryki. Kałamarz był jak wieżyczka, ręcznie rzeźbiony, z wyobrażeniem kajetu i pióra; to ten sam! A te „sześć lat”, wiesz, co to mówił, że ojciec jego jest w Ameryce, to on był w więzieniu!

Crossi był wtedy zupełnie mały, nie pamięta! Matka kryła to przed nim i on o niczym nie wie… Zmiłuj się, nie piśnij ani słówka o tym!

Oniemiałem ze zdumienia, patrząc nieruchomo na zgarbione plecy Crossiego. A wtedy Derossi, który już skończył zadanie, przelazł pod ławką, usiadł przy Crossim, wziął mu z rąk opowiadanie miesięczne, które Crossi miał przepisać, żeby za niego odrobić tę pracę, pogłaskał go, uściskał, dał mu piórnik i ołówek, a ode mnie wziął słowo honoru, że nikomu nie powiem ni słowa. Kiedyśmy zaś mieli wychodzić ze szkoły, szepnął mi z pośpiechem:

– Ojciec jego był tu wczoraj, żeby go odprowadzić, i dziś pewno przyjdzie… Co ja zrobię, i ty rób także, pamiętaj!

Wyszliśmy na ulicę. Ojciec jego stał cokolwiek na stronie i czekał. Był to człowiek z czarną brodą, trochę już szpakowaty, licho odziany, z twarzą znędzniałą i zadumaną.

Derossi uściskał rękę Crossiego w taki sposób, że blady człowiek musiał to widzieć, i rzekł głośno:

– Do widzenia, Crossi! Do widzenia, drogi kolego! – I pogłaskał go pieszczotliwie po twarzy.

Ja za nim tak samo.

Ale mówiąc to i czyniąc, Derossi zaczerwienił się jak ogień. Ja także. Ojciec Crossiego patrzał na nas bystro, a w spojrzeniu jego, chociaż przyjaznym, tyle było podejrzliwego niepokoju, że aż mróz serce przenikał.

Przy łożu „taty”

Opowiadanie miesięczne

Pewnego ranka, w dżdżystym dniu marcowym, mały chłopiec w wieśniaczej odzieży, przemokły i zabłocony, z zawiniątkiem pod pachą, stanął przed odźwiernym „Szpitala Pielgrzymów” w Neapolu i zapytał o swego ojca, podając list, który przyniósł z sobą. Chłopiec miał twarz pociągłą, smagłą, bladawą, z zamyślonymi oczyma i zawsze wpółotwartymi grubymi wargami, przez które widać było bardzo białe zęby. Przyszedł z wioski leżącej w okolicach Neapolu. Ojciec jego, wydaliwszy się z domu w roku zeszłym, żeby szukać zarobku we Francji, powrócił był do Włoch i mało co przedtem wylądował w Neapolu, gdzie niespodzianie złożony niemocą, tyle tylko miał czasu, żeby w paru słowach zawiadomić rodzinę o powrocie i o tym, że leży w szpitalu.

Żona jego, zrozpaczona tą wiadomością, a nie mogąc ruszyć się z domu, bo miała córeczkę słabą, a najmłodszą dziecinę na ręku, wysłała do Neapolu najstarszego synka, dawszy mu na drogę kilka soldów, żeby pilnował ojca, „tatusia”, jak tam mówią. I tak chłopczyna przywędrował dziesięć mil piechotą i stanął w nieznanym mieście.

Odźwierny rzuciwszy na list okiem zawołał dozorcę chorych i powiedział mu, żeby zaprowadził małego do ojca.

– Do jakiego ojca? – zapytał dozorca.

Chłopczyna drżąc cały, żeby się nie dowiedzieć czego złego, powiedział nazwisko. Ale dozorca takiego nazwiska nie przypomniał sobie.

– Taki stary robotnik wędrowny? – zapytał.

– Robotnik – odrzekł chłopiec jeszcze bardziej zalęknionym głosem – ale nie bardzo stary… Wędrowny robotnik… Tak.

– Kiedy przyszedł do szpitala?

Chłopiec rzucił okiem na list.

– Z pięć dni temu będzie.

Dozorca stał chwilę drapiąc się w głowę, po czym jakby nagle przypomniawszy coś sobie:

– Aha! – rzekł. – Już wiem! Czwarta sala, łóżko w rogu.

– A czy bardzo chory?… Jak się ma? – zapytał trwożliwie chłopczyna.

Dozorca spojrzał na niego i nie odpowiedziawszy na pytanie rzekł:

– Pójdź ze mną!

Wstąpili na schody, przeszli szeroki korytarz i stanęli w otwartych drzwiach sali, skąd było widać łóżka ustawione we dwa długie rzędy.

– Pójdź! – powtórzył dozorca wchodząc.

Chłopiec zebrał odwagę i szedł za nim, w prawo i w lewo rzucając wystraszone spojrzenia na mizerne, blade twarze chorych. Jedni z nich mieli oczy zamknięte i wyglądali jakby już nieżywi, inni patrzyli przed siebie błyszczącym od gorączki, przerażonym wzrokiem, jeszcze inni jęczeli i skarżyli się jak dzieci. Sala była mroczna, powietrze przesycone ostrą wonią lekarstw; dwie siostry miłosierdzia kręciły się około chorych z flaszeczkami w ręku. Doszedłszy w głąb sali dozorca zatrzymał się przy jednym z łóżek, rozsunął firankę i rzekł:

– Oto twój ojciec!

Chłopak uderzył w płacz, wypuścił zawiniątko spod pachy i uchwyciwszy rękę chorego, bezwładnie na kołdrze leżącą, głowę do jego piersi przytulił.

Chory nie poruszył się nawet.

Podniósł się chłopczyna, popatrzał na ojca i znowu płaczem wybuchnął – a wtedy zwrócił na niego chory przeciągłe spojrzenie i zdawał się go poznawać.

Usta jego nie poruszyły się jednak. Biedny tata, jakże był zmieniony. Syn nigdy by go nie poznał.

Posiwiały mu włosy, broda urosła, miał twarz spuchniętą, rozczerwienioną, z naciągniętą i silnie błyszczącą skórą, usta zgrubiałe, oczy widne zaledwie, wszystkie rysy zupełnie zmienione. Tylko czoło i czarne łuki brwi zostały te same. Oddychał z trudem.

– Tatusiu! Mój tatusiu! – zawołał chłopczna. – To ja! Czy mnie poznajesz, tato? Ja Szymuś, twój Szymuś… Przyszedłem ze wsi… mama mnie przysłała. Przyjrzyj mi się, drogi tatusiu! Przemów słowo!

Ale chory, popatrzywszy na niego uważnie, oczy zamknął.

– Tatusiu, co wam, tatusiu!… Ja jestem synek wasz, Szymuś!…

Wszkże chory nie poruszył się i tylko dyszał ciężko.

Wtedy, płacząc, przysunął sobie chłopiec stołek, usiadł i czekał, nie zdejmując oczu z twarzy ojca.

„Pewno doktor przyjdzie – myślał sobie – to mi co powie”.

I pogrążył się w smutnym rozmyślaniu przypominając sobie, jak to się ojciec w świat puszczał, jak się żegnał z dziećmi na statku, jak go potem wyglądali wszyscy z dobrą myślą i jak przyszła wiadomość, że chory, i jak matka wtedy gorzko płakała…

I znów przychodziły mu na myśl straszne rzeczy. Widział ojca swojego umarłym, matkę w żałobie, całą ich gromadkę w nędzy…

Długo tak siedział osłupiały, aż uczuł lekkie dotknięcie ręki na ramieniu. Odwrócił się żywo: była to zakonnica.

– Co jest mojemu ojcu? Na co chory? – zapytał z pośpiechem.

– To twój ojciec? – zapytała zakonnica.

– Tak, ojciec… Przyszedłem ze wsi… Co mu jest? Na co on chory?

– Nie smuć się, chłopcze! Bądź dobrej myśli. Zaraz tu przyjdzie doktor.

I oddaliła się, nic nie mówiąc więcej.

W pół godziny potem posłyszał dzwonek i ujrzał wchodzącego do sali doktora z asystentem swoim. Zakonnica i dozorca szli za nimi. Tak idąc przez długą salę zatrzymywali się przy każdym łóżku. Biednemu chłopcu zdawało się, że nigdy chyba do ojca jego nie dojdą, a za każdym krokiem lekarza trwoga jego rosła wraz z oczekiwaniem.

Nareszcie stanęli u sąsiedniego łóżka. Lekarz był starcem wysokim, przygarbionym nieco, a twarz miał poważną. Zanim się od owego łóżka oddalił, chłopczyna powstał ze stołka, a gdy się lekarz do ojca jego zbliżył, nie mogąc łez powstrzymać, zapłakał.

Stary pan popatrzył na niego.

– To synek chorego – rzekła zakonnica – przyszedł ze wsi dziś rano.

Lekarz położył chłopcu rękę na ramieniu, po czym pochylił się nad chorym, pomacał puls jego, dotknął czoła i zadał kilka pytań siostrze miłosierdzia, która odpowiedziała:

– Wszystko jak było…

Wtedy lekarz zamyślił się, po czym rzekł:

– Jeszcze to samo trzeba robić dalej…

Tu chłopiec odważył się i zapytał drżącym głosem i z twarzą zalaną łzami:

– Co jest mojemu ojcu?

– Uspokój się, dziecko! – rzekł doktor kładąc mu znowu rękę na ramieniu. – Ojciec twój ma różę w twarzy. Niebezpieczna to rzecz, ale jest jeszcze nadzieja. Pilnuj go. Zostań przy nim. Twoja obecność ulgą jest dla niego.

– Ale kiedy mnie ojciec nie poznaje! – zawołał chłopiec zrozpaczonym głosem.

– Ale cię pozna. Nie bój się! Może cię jutro pozna. Miejmy nadzieję i bądź dobrej myśli.

Chłopiec chciałby się jeszcze o niejedno zapytać, ale nie śmiał. Tymczasem lekarz poszedł dalej, a on rozpoczął swoje czuwanie przy chorym.

Nie mogąc wiele pomóc, poprawiał mu kołdrę, dotykał delikatnie jego ręki, opędzał go z much, pochylał się nad nim za każdym stęknięciem, a kiedy siostra dawała choremu napój lub lekarstwo, odbierał od niej szklankę, łyżeczkę lubo92 też je podawał.

Zdarzało się, że chory otwierał oczy i patrzył na niego; ale nie dał dotąd żadnego znaku, że go poznaje, chociaż spojrzenie jego zatrzymywało się na nim coraz dłużej, zwłaszcza gdy chłopiec płacząc chusteczką oczy zakrywał.

I tak przeszedł dzień pierwszy.

Noc przespał chłopczyna skulony na dwóch zestawionych w kącie sali krzesłach, a ledwo rozedniało, znów się zabrał do swojej posługi przy ojcu.

Dnia tego zdawało się, że spojrzenie chorego zaczyna być jakby przytomniejsze. Zdawało się, że pieszczotliwe słowa dziecka budzą jakiś błysk wdzięczności w jego źrenicach. Poruszył raz nawet wargami, jak gdyby coś chciał powiedzieć.

Kiedy po krótkim osłupieniu znów otworzył oczy, zdawało się, że wzrok jego szuka małego dozorcy.

Doktor był tego dnia dwa razy przy chorym i zauważył w stanie jego nieco polepszenia. Pod wieczór, zbliżając do nabrzmiałych ust ojca lekarstwo, spostrzegł chłopczyna jak gdyby lekki uśmiech na nich. Nabrał więc ducha i dobrej nadziei. Zaraz też spodziewając się, że chory słowa jego coś niecoś zrozumie, zaczął mu opowiadać o matce, o małej siostrzyczce, o tym, jak to oni powrócą obaj do domu, i zaklinał ojca, żeby był dobrej myśli, głosem wzruszonym i w pełnych miłości wyrazach. A choć chwilami wątpił, czy jest rozumiany, mówił przecież, bo mu się zdawało, że chory, nie rozumiejąc go nawet, z jakąś ulgą i przyjemnością słucha głosu jego, w którym drżało głębokie przywiązanie, smutek – i nadzieja. I tak przeszedł dzień drugi i trzeci, i czwarty wśród małych polepszeń, pogorszeń nagłych, a chłopiec tak był swoim zajęciom oddany, że ledwie dwa razy na dzień przełknął kawałek chleba z serem, który mu przyniosła zakonnica, i prawie że nie widział i nie słyszał, co się w sali dzieje;ani umierających, ani pośpiesznych kroków sióstr wśród nocy, ani łkania rozpaczliwego tych, co odchodzili stąd od bliskich swoich bez nadziei żadnej, ani tych wszystkich bolesnych i strasznych scen życia szpitalnego, które w innych okolicznościach przykułyby go do ziemi niewymowną zgrozą.

Godziny i dnie przechodziły, a on był ciągle tam, przy swoim tatusiu, baczny, staranny, drżący za każdym westchnieniem chorego, za każdym jękiem jego; żyjąc pomiędzy nadzieją, która mu dodawała siły, a zwątpieniem, które mu mroziło serce.

Ale piątego dnia uczyniło się choremu nagle gorzej.

Doktor przyszedł, popatrzał i zwiesił głowę, jakby chciał rzec, że wszystko skończone, a chłopczyna padł na stołek wybuchając łkaniem.

Wypłakał się biedak, po czym rozmyślać począł. Pocieszała go rzecz jedna. Bo przy pogorszeniu tym nawet zdawało mu się, że chory jest jakby przytomniejszym. Coraz bardziej patrzył na chłopca, z coraz widoczniejszym rozrzewnieniem; ani lekarstwa, ani napoju nie chciał brać, jak tylko od niego, i coraz częściej poruszał z wysiłkiem usta, jakby chciał przemówić, a nieraz czynił to tak wyraźnie, że syn chwytał jego rękę, podniecony nagłą otuchą, i wołał radośnie:

– Tatusiu! Drogi tatusiu! Niedługo już będziesz zdrowy! Wrócimy na wieś, do domu, do mamy!… Będziemy się cieszyli wszyscy! Niedługo!… Niedługo!…

Była czwarta z południa, kiedy właśnie w takim przystępie rozczulenia i radosnej nadziei chłopiec posłyszał nagle u najbliższych drzwi sali kroki ciężkie i silny głos, który mówił:

– Żegnam siostrę!

Były to tylko dwa słowa, a przecież chłopiec drgnął cały, a głos mu zamarł w piersiach.

W tejże chwili wszedł do sali człowiek z dużym zawinięciem w ręku, a za nim weszła zakonnica.

Chłopiec krzyknął przenikliwie, porwał się, lecz jakby wrósł w ziemię. Człowiek obejrzał się, popatrzył przez chwilę i krzyknąwszy gwałtownie: – Szymuś! – rzucił się ku niemu. Malec padł w ramiona ojca łkając, bez tchu prawie.

Zakonnice, dozorcy, asystenci zbiegli się i stali zdumieni. Chłopiec nie mógł przemówić ni słowa.

– Mój Szymuś! Mój Szymuś! – powtarzał ojciec i patrzał nie rozumiejąc na łóżko chorego, i znów syna ściskał i całował.

– Powiedzże mi – rzekł wreszcie – co to wszystko znaczy? Przecież ciebie zaprowadzili do innego łóżka! A ja sypiać po nocach nie mogłem, bo tu matka pisze: Posyłam go, a ciebie nie ma i nie ma. Odkądżeś ty tutaj, chłopcze?… Jak się to stać mogło? A ja ledwom się wygrzebał!… Ale teraz, ho! ho!… A mama? A Kostusia? A braciszek? Jakże się mają?… Ale po co my tu jeszcze w szpitalu! Pójdźmy, chłopcze! Jezus, Mario! Kto by to powiedział!…

Nareszcie chłopiec ochłonął i opowiedział naprędce o domu, orodzinie, po czym rzekł:

– Jakim ja szczęśliwy! Jaki szczęśliwy! Jakże to smutne dnie były! Jakie ciężkie! – I znowu całował ojca, oderwać się od niego nie mogąc. Ale jednak nie ruszał się z miejsca.

– No to pójdźmy! – rzekł ojciec. – Jeszcze tej nocy zajdziemy do domu. Pójdź!

I wziął chłopca za rękę.

Chłopiec odwrócił głowę i na chorego patrzał.

– No! Idziesz, czy nie idziesz? – zapytał ojciec zdziwiony.

Chłopiec raz jeszcze na chorego spojrzał, a ten w tymże momencie otworzył oczy i też na chłopca patrzył. A wtedy potok słów rzucił się chłopcu do ust z głębi duszy:

– Nie, tato! Zaczekaj… Nie mogę… Nie mogę… Ten starzec, widzisz… Od pięciu dni jestem przy nim. Ciągle patrzy na mnie… Myślałem, że to ty… Pokochałem go. Widzisz, jak patrzy na mnie… Dawałem mu pić, byłem ciągle przy nim… On bardzo chory… Miej cierpliwość, tato! Ja nie wiem… Ja nie mogę… Ja nie mam serca odejść tak od niego… Zostawić… Jutro do domu wrócę… Trochę jeszcze pobędę przy nim tutaj. Widzisz, jak patrzy ciągle… Nie wiem, kto jest, ale gdyby tak umarł… sam miałbyś żal do mnie… Pozwól mi zostać przy nim, tato, pozwól!…

– Dzielny malec! – zawołał asystent.

A ojciec stał, niepewny, co czynić, patrząc to na syna, to znów na chorego.

– Co to za jeden? – zapytał wreszcie asystenta.

– Wieśniak jak i wy. Tak samo jak wy wracał z wędrówki i tegoż dnia do szpitala zapisany został. Przynieśli go bezprzytomnego. Nie przemówił dotąd. Może i on ma gdzieś rodzinę, dzieci. Może mu się zdawało, że wasz chłopiec to jedno z dzieci jego.

A gdy tak mówił asystent, chory patrzył na chłopca wytężonym wzrokiem.

– To zostań! – rzekł ojciec do Szymusia.

– Nie na długo już… – szepnął z cicha asystent.

– Zostań! – powtórzył ojciec. – Masz dobre serce, chłopcze!

Ja zaraz idę do domu, żeby pocieszyć jak najprędzej matkę. Masz tu talara na swoje potrzeby. Bądź zdrów! Bądź zdrów, dobre dziecko!

Uściskał go, popatrzył na niego z rozrzewnieniem, raz jeszcze ucałował go w czoło i poszedł.

Chłopiec zbliżył się do łóżka, a chory, patrzący dotąd niespokojnie, zdawał się uciszać w uczuciu błogości i pociechy.

Tak tedy Szymuś powrócił do swego zajęcia dozorcy nieznanego starca, nie płacząc już, ale z tą samą baczną tkliwością, z tym samym wytrwaniem co i przedtem. I znowu poprawiał mu kołdrę, znowu głaskał jego rozpaloną rękę i słodkimi słowy pocieszał go, dodawał odwagi. I tak go pilnował przez dzień ten cały i na tę noc przy łóżku jego pozostał, i przez dzień następny.

Ale choremu było coraz gorzej. Twarz jego posiniała okropnie, oddech był utrudniony, rzucał się, wydawał niezrozumiałe okrzyki, a wzrastająca puchlina czyniła go strasznym.

Podczas wieczornej wizyty swojej powiedział doktor, że biedak nie przeżyje nocy. A wtedy Szymuś podwoił starania i oczu nie spuścił z niego. Chory też patrzył a patrzył na chłopca i od czasu do czasu poruszał wargami, jakby coś chciał rzec, a wyraz niezmiernej czułości błyskał wtedy w jego rozszerzonych źrenicach, które jakby uciekały w czaszkę.

I tej nocy także chłopiec go nie odstępował ani na chwilę, póki świt nie zaczął szarzeć w oknach i nie pojawiła się na sali siostra.

Zaledwie jednak siostra podeszła do łóżka i rzuciła na chorego okiem, natychmiast poczęła wołać lekarza dyżurnego i dozorcę, który przyniósł światło.

Zbliżył się lekarz dyżurny, spojrzał i rzekł:

– Kona.

Wszyscy milczeli. Chłopiec ujął rękę chorego, jakby go chciał od śmierci bronić. Chory otwarł na chwilę oczy, spojrzał na niego iznowu je zamknął.

Ale chłopcu zdawało się, że w tej krótkiej chwili czuje uścisk jego ręki.

– Ścisnął mi rękę! – zawołał.

Lekarz pochylił się nad chorym, słuchając jego oddechu, po czym wyprostował się z wolna. Zakonnica zdjęła krucyfiks ze ściany.

– Umarł! – krzyknął z boleścią chłopczyna.

– Idź, dziecko! – rzekł lekarz. – Twoja święta praca już skończona. Idź i bądź szczęśliwy, bo zasługujesz na to. Niech cię Bóg błogosławi. Bądź zdrów!

Ale siostra, która się oddaliła przed chwilą, podeszła do Szymusia trzymając bukiecik fiołków, wyjęty ze stojącego na oknie kubka.

– Nie mam ci co dać, dziecko! – rzekła. – Weź chociaż te kwiatki na pamiątkę ze szpitala.

– Dziękuję! – odpowiedział, biorąc bukiecik jedną ręką, a drugą ocierając oczy. – Ale ja mam tak daleko iść, że zgubiłbym go w drodze…

I rozwiązawszy kwiateczki, posypał je po łóżku, przy którym stali, mówiąc:

– Zostawię je memu biednemu zmarłemu…

I zaraz żegnać się począł.

– Dziękuję, siostro! Dziękuję, panie doktorze!

Wtem zwrócił się do zmarłego:

– Żegnam cię… – i urwał szukając w myśli, jakby go tu nazwać.

A wtedy, wprost z serca przyszło mu na usta słodkie imię, którym go przed pięciu dniami w łzach witał:

– Żegnam cię, biedny tatusiu!

I wziął swoje zawiniątko pod pachę i wolnym krokiem wyszedł ze szpitalnej sali.

Świtało.

91.kajet (daw., z fr.) – zeszyt. [przypis edytorski]
92.lubo (daw.) – albo. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
330 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre