Kitabı oku: «Serce», sayfa 9
W kuźni
18. sobota
Precossi przyszedł mi przypomnieć wczoraj, żebym obejrzał ich kuźnię, która jest w tej samej ulicy, na której mieszkamy. Więc dziś wychodząc z ojcem ze szkoły wstąpiliśmy tam na chwilę. Ale kiedyśmy się zbliżyli, spostrzegłem, że z kuźni wybiega pędem Garoffi, ze sporą paczką w ręku, przytrzymując poły wielkiego płaszcza, pod którym towary swoje zazwyczaj ukrywa.
– Ach, wiem teraz, skąd bierze te żelazne opiłki do polerowania, które sprzedaje potem za stare dzienniki, ten handlarz, Garoffi! To dopiero…
Zaraz ode drzwi kuźni zobaczyliśmy Precossiego, jak siedząc na ułożonych w kupkę cegłach uczył się lekcji z trzymanej na kolanach książki. Zerwał się i zapraszał do wejścia.
Była to izba pełna węglowego pyłu, na której ścianach sterczały młotki, cęgi, sztaby, zawiasy i różnych nie znanych mi kształtów żelastwo, w kącie zaś płonęło ognisko, które roziskrzał wielki miech rozdymany przez kowalczyka.
Ojciec Precossiego stał przy kowadle, a drugi pomocnik trzymał cęgami sztabę żelaza w ognisku.
– Ach! – zawołał kowal zobaczywszy nas i zdjął czapkę z głowy! – Oto dobry chłopczyna, co podarował tę kolej żelazną! Przyszedł popatrzeć, jak to w kuźni robota idzie, nieprawda? Zaraz, zaraz się to pokaże!
A mówiąc tak, uśmiechał się i zaraz zauważyłem, że nie ma już tej ponurej twarzy i nie patrzy spode łba jak dawniej.
Wtem chłopak wyjął z ogniska sztabę rozpaloną na jednym końcu, a kowal ją na kowadle oparł. Miał być z tej sztaby taki łuk żelazny, z jakich się robią altany w kształcie klatek owalnie u góry wygiętych. Za czym podniósł okrutnie wielki młot i zaczął nim walić w rozpalony koniec sztaby okręcając ją to w tę, to w ową stronę na kowadle i nadając jej przy tym coraz nowe kształty. Rozkosz była patrzeć, jak pod szybkimi, pewnymi razami młota żelazo gięło się, zaokrąglało i z wolna przybierało formę pierzastego liścia kwiatu, zupełnie tak, jakby to nie była twarda sztaba, ale miękkie ciasto ugniatane ręką podług woli.
A tymczasem syn patrzył na nas z jakąś dumą. Jak gdyby chciał powiedzieć: „Patrzcie tylko, co to mój ojciec potrafi”.
– No, cóż – rzekł wreszcie kowal – widział panicz, jak się to żelazo kuje?
I pokazywał mi sztukę, która wyglądała teraz jak pastorał biskupi. I zaraz ją odłożywszy na stronę93, drugą w ogień wsadził.
– Piękna robota! Tęga! – rzekł na to mój ojciec. I dodał:
– Wróciliście tedy do pracy? Wróciła wam do niej ochota?
– A wróciła! – odrzekł kowal ocierając pot z twarzy i wypoczywając chwilę. – A wiecie, panie, kto mi ją powrócił?
Ojciec mój udał, że o niczym nie wie.
– Ten poczciwy chłopak – rzekł kowal, palcem wskazując syna. – To dobre dziecko, co się przykładało do nauki i utrzymywało honor ojca, podczas gdy ojciec… co tam długo gadać, po szynkach pił, a syna jak psa traktował. Dopiero kiedym ten medal zobaczył…
Tu urwał, przełknął ślinę, a wielkie wąsy jego zadrgały jak od tłumionego płaczu. Ale wnet zwróciwszy się do chłopca mówił żartobliwie:
– A pójdź no tu, malcze! Pójdź no tu, mój wielkoludzie, nie większy od wróbla na dachu! Niech no na ten twój dzióbek popatrzę!
Chłopiec podbiegł, kowal go schwycił wpół i prosto przed sobą na kowadle postawił.
– No – rzekł – wyszoruj trochę facjatę94 temu niegodziwemu ojcu, kiedy tak!
A Precossi zaczął obsypywać pocałunkami czarną twarz ojca, a za chwilę i sam był zupełnie umorusany.
– Dobrze tak! – rzekł wtedy kowal i postawił chłopca na ziemi.
– Dobrze tak! Macie słuszność, Precossi! – zawołał z radością mój ojciec.
Pożegnawszy się z kowalem i z jego synem wyszliśmy z kuźni. Wszakże na progu dopędził nas mały Precossi, szepnął „przepraszam!” – i wsadził mi do kieszeni paczkę gwoździ. Podziękowałem mu serdecznie i zaprosiłem, żeby przyszedł zobaczyć karnawałowy pochód z naszego okna w ostatki95.
Gdyśmy już byli na ulicy, ojciec mój rzekł:
– Podarowałeś mu twoją kolej żelazną, mój chłopcze! Ale gdyby ona była nie z żelaza, tylko ze złota i z pereł, jeszcze byłaby darem zbyt małym dla tego świętego dziecka, które cierpieniem własnym i miłością tak odmieniło serce ojca swego!
„Pajacyk”
20. poniedziałek
Całe miasto aż się trzęsie od karnawałowej wrzawy, bo idą ostatki. Na wszystkich placach stoją budy linoskoków, kuglarzy, i przed naszymi oknami też stoi namiot z płótna, w którym daje widowiska cyrkowe małe towarzystwo z Wenecji, mające wszystkiego pięć koni. Ten cyrk jest w pośrodku placu, a przy nim stoją trzy zakryte wozy, gdzie się te linoskoki przebierają i w których śpią także. Zupełnie jakby trzy domki na kołach, każdy z kominem, z którego ciągle dym idzie, z okienkami; a między okienkiem a okienkiem suszą się na sznurku sukienki96 dziecinne. Jest tam kobieta, która karmi dzieciątko i gotuje, i tańczy na linie. Biedni ludzie! Bo to się mówi: „skoczek na linie” – jakby coś ubliżającego; a oni przecież uczciwie zarabiają na chleb, bawiąc wszystkich i ciężko pracując.
Cały dzień biegają od wozów do namiotu w obcisłych, cienkich trykotach, na takie zimno, przegryzą co nieco naprędce, nie siadając nawet między jednym widowiskiem a drugim; a nieraz, kiedy cyrk pełen, zrywa się wicher, targa płócienne jego ściany, gasi światło i bądź zdrów, holenderski śledziu97! Muszą oddawać pieniądze i pracować nocą, żeby na dzień jako tako znów wyporządzić budę. Mają ze sobą dwóch chłopców, którzy też pracują. Ojciec mój poznał mniejszego, kiedy przez plac szedł, bo to jest synek właściciela cyrku, ten sam, któregośmy widzieli przeszłego roku na placu Wiktora Emanuela, jak na koniu jeździł. Urósł, może ma z osiem lat i ładny z niego chłopczyna. Ma okrągłą buzię, smagłą98, z mnóstwem czarnych kędziorów, które spadają spod spiczastego kapelusza.
Przebrany jest za pajaca, jakby w biały, czarno wyszywany worek z rękawami, a trzewiki to ma z płótna, też białe. Istne diabłątko z niego. Wszystkim się podoba. Ciągle czymś zajęty.
Rankiem otulony w dużą chustę przynosi w garnuszku mleko do swego drewnianego domku; potem biegnie po konia do remizy przy ulicy Bertola; potem piastuje99 to najmłodsze, a jak matka weźmie je od niego, to znosi obręcze, drążki, kozły, sznury; czyści wozy, rozpala ogień, a jak ma wolną chwilę, to ciągle się matki trzyma.
Mój ojciec patrzy na niego z okna i raz w raz mówi o nim i o rodzicach jego, którzy zdają się być bardzo poczciwymi ludźmi i bardzo do tego chłopczyka przywiązanymi.
Poszliśmy do cyrku wieczorem. Było zimno, buda była jeszcze prawie pusta, ale mały pajacyk nie dał się nudzić i tej małej garstce widzów. Przewracał nadzwyczajne kozły, stawał na głowie, uwieszał się koniom u ogonów, chodził na rękach trzymając nogi w powietrzu, zwijał się jak skra, śpiewał, śmiał się, zajmował sobą wszystkich, z tą swoją śliczną, smagłą twarzyczką, a ojciec jego, który miał kurtkę czerwoną, białe skórzane spodnie, buty z cholewami i szpicrutę w ręku, też patrzył na pajacyka, ale był smutny.
Mój ojciec posmutniał także, a gdy się do nas zbliżył pan Delis, który jest malarzem, tak do niego mówił:
– Biedni ludziska, zabijają się tą pracą, a tak mało zarobić mogą! Taka pustka! A to maleństwo takie miłe! Żeby to można coś uczynić dla nich?
Malarz pomyślał i rzekł:
– Napisz o nich co ładnego do gazety, jak to ty potrafisz. Opowiesz śliczne rzeczy o pajacyku, a ja zrobię portrecik jego. Gazetę wszyscy czytają i przynajmniej raz ludzie się tu zlecą!
I tak zrobili. Mój ojciec napisał artykuł pełen ślicznych żarcików, i tak piękny, że aż się płakać chciało, i opowiedział w nim wszystko, cośmy widzieli z okna, i jaki ten mały jest miły, i jak go zobaczyć warto; a pan malarz naszkicował portrecik, bardzo podobny i ładny, i gazeta wszystko to wydrukowała w sobotę wieczorem.
Istotnie, na niedzielne widowisko przybyły tłumy.
Na afiszu było wydrukowane: „Przedstawienie na benefis100 pajacyka”.
Tak go nazwali, jak ojciec mój w gazecie.Cyrk był napchany, wiele osób trzymało w ręku gazetę i pokazywało ją pajacykowi, który był uszczęśliwiony, śmiał się i chodził od widza do widza.
Pomyśleć tylko! Jeszcze żaden dziennik tak go nie uhonorował, a i kasa była pełna. Ojciec mój siedział obok mnie. Między publicznością spostrzegłem dużo znajomych. Nauczyciel gimnastyki stał w pobliżu drzwi, którymi wprowadzano konie, ten sam, co to jeszcze pod Garibaldim101 służył, a naprzeciwko nas w drugich rzędach siedział Mularczyk, ze swoją okrągłą buzią, tuż przy swoim wielkoludzie-ojcu. Ledwiem spojrzał, zaraz mnie zobaczył i na znak powitania zrobił zajęczy pyszczek. Trochę dalej stał Garoffi i liczył widzów rachując, ile też towarzystwo linoskoków zarobić może.
Niedaleko nas, w pierwszym rzędzie, siedział także biedny Robetti, ten, co uratował malca, trzymając między kolanami obie swoje kule, przytulony do swego ojca, kapitana artylerii, który mu rękę na ramieniu trzymał.
Zaczęło się przedstawienie.
Pajacyk dokazywał cudów na koniu, na trapezie, na linie, a ile razy się pokazał – wszyscy bili brawo. Potem popisywali się inni, żonglerzy, ekwilibryści102, konnojeźdźcy ubrani w trykoty i błyszczący od srebra. Ale jak chłopca nie było na widowni, wszystkim się jakoś zaczynało nudzić. Aż naraz widzę, że nauczyciel gimnastyki, stając przy wejściu samym, szepce coś właścicielowi cyrku, a ten patrzy dookoła na widzów, jak gdyby szukał kogo. A oczy jego zatrzymały się na nas.
Spostrzegł to mój ojciec, domyślił się, że nauczyciel gimnastyki wskazał go jako autora owego artykułu, i żeby uniknąć podziękowań, wyszedł mówiąc do mnie:
– Zostań, Henryku! Poczekam na ciebie na ulicy.
Bo już się przedstawienie kończyło. Ale pajacyk, któremu ojciec także coś szepnął, raz jeszcze wystąpił. Pędząc na galopującym koniu, cztery razy zmieniał postać i ubranie ukazując się już jako pielgrzym, już jako marynarz, już jako akrobata, a ile razy przelatywał koło mnie blisko, zawsze patrzył na mnie.
Gdy z konia skoczył, zaczął obchodzić dokoła cyrku ze swoim spiczastym kapeluszem pajaca w rękach, a publiczność rzucała mu soldy103 i cukierki.
Trzymałem i ja przygotowane dwa soldy, ale gdy doszedł do mnie, spojrzał, usunął kapelusz za siebie i posunął się dalej. Byłę mi to przykre. Za cóż on mnie, pomyślałem, omija? A widowisko tymczasem się skończyło.
Właściciel dziękował publiczności, a wszyscy wstali i zaczęli się cisnąć do wyjścia. Zagarnięty tłumem znalazłem się już blisko drzwi, kiedy mnie ktoś trącił w rękę.
Odwróciłem się: to pajacyk z tą swoją miłą twarzyczką, z tymi lokami czarnymi, uśmiechał się do mnie trzymając pełne rączęta cukierków. Wtedym zrozumiał.
– Czy nie chciałbyś przyjąć od pajacyka tych cukierków?
Skinąłem głową i z nastawionych dłoni wziąłem trzy czy cztery.
– No, to weź jeszcze w dodatku całusa…
– Dawaj dwa! – i przychyliłem ku niemu twarzy.
Otarł sobie rękawem umączone usta. Objął mnie ramieniem za szyję i wycisnąwszy dwa głośne pocałunki na moich policzkach rzekł:
– Jeden tobie, a drugi twemu tatusiowi!
Ostatni dzień karnawału
21. wtorek
Widzieliśmy dziś w czasie pochodu masek bardzo smutną scenę. Dobrze się skończyła, ale mogło być wielkie nieszczęście.
Na placu Św. Karola (San Carlo), który cały był przystrojony w festony104 białe, żółte i czerwone, zebrało się mnóstwo ludzi. Kręciły się tam różnobarwne maski, przeciągały wozy złocone, obwieszone chorągwiami w kształcie pagód105, teatrzyków, łódek, pełne arlekinów106, rycerzy, kucharzy, marynarzy i pasterek. Taki ścisk, taki zamęt, że nie wiadomo było, na co patrzeć, a wrzask trąb, rogów, tamburynów, bębnów uszy po prostu rozdzierał. Maski na wozach skacząc i śpiewając zaczepiały pieszych i tych, co to patrzyli z okien, a oni też nie żałowali gardła krzycząc i ciskając w nie pomarańcze i cukierki. Za wozami zaś i za zbitym tłumem, jak okiem sięgnąć, widać było wiejące chorągiewki, błyszczące kaski, rozchwiane pióropusze, papierowe hełmy, olbrzymie czepce, nadzwyczajne zbroje, ogromne trąbiska, czerwone czapeczki, butle idące na nogach jak ludzie, kapelusze z dzwonkami, a wszyscy wyglądali jak wariaci.
Kiedy nasz powóz wjeżdżał na plac, jechał naprzeciw nas wspaniały wóz, zaprzężony w cztery konie pokryte makatami haftowanymi złotem, cały w girlandach róż sztucznych, na którym było kilkunastu panów, przebranych w stroje francuskiego dworu, w świetnych jedwabiach, w białych perukach, z kapeluszami składanymi pod pachami i szpadami u boków, z pękami wstążek i w koronkowych żabotach107 na piersiach – prześlicznych! Panowie ci chórem śpiewali francuską piosenkę i rzucali cukierki publiczności, która biła im brawo i krzyczała „wiwat”.
Wtem na lewo od nas człowiek jakiś podniósł ponad tłum małą dziewczynkę pięcio-, może sześcioletnią, niebożątko jakieś płaczące rozpaczliwie, które trzęsło rączkami jak gdyby w konwulsjach108. Człowiek ten przedarł się przez wszystkich do wozu tych panów, a gdy jeden z nich schylił się, ów zawołał głośno:
– Weźcie, panowie, tę dziewczynkę! Zgubiła matkę w tłumie. Podnieście ją na ręku, matka musi gdzieś tu blisko być, to zobaczy. Nie ma innej rady!
Jakiś pan wziął małą na ręce, inni przestali śpiewać, a dzieciak darł się wniebogłosy bijąc rękami i nogami w powietrzu. Pan zdjął maskę, a wóz posunął się powoli dalej.
Tymczasem na przeciwległym końcu placu jakaś uboga kobieta z na wpół obłąkaną twarzą przedzierała się przez tłum pięściami i łokciami, krzycząc przeraźliwie:
– Mańka! Mańka! Mańka! Dziecko zgubiłam! Porwali mi dziecko!… Zdusili!… Zdeptali!…
Krzyczała tak już od chwil paru, tu, to tam, popychana przez tłum, wśród którego chciała się gwałtem przedrzeć.
Tymczasem ów pan na wozie trzymał na rękach małą, przytulając ją do wstążek i koronek na piersiach, a wzrokiem szukając matki. Daremnie jednak chciał uspokoić dziewczynkę, która zakrywszy twarz rękami krzyczała, jakby jej serduszko pęknąć miało. Inni panowie z wozu dawali jej cukierki i pomarańcze, ale odtrącała wszystko, coraz bardziej przerażona i coraz niespokojniejsza.
– Ludzie! Szukajcie matki tego dziecka! – krzyknął pan.
Wszystkie głowy zwracały się to w prawo, to w lewo, matki nie było wszakże widać nigdzie. Nareszcie przy samym wylocie ulicy Rzymskiej na plac kobieta owa rzuciła się z krzykiem do wozu. Ach, nigdy jej nie zapomnę!
Niepodobna była do ludzkiej istoty.
Włosy rozpięte, zwichrzone, twarz wykrzywiona, odzież poszarpana a krzyk radości i trwogi, więcej do ryku zwierzęcia niż do głosu człowieczego podobny. Z rykiem tym wyciągnęła ręce, zakrzywiwszy palce jak szpony. Wóz stanął.
– Macie tu swoją małą! – rzekł pan i ucałowawszy dziewczynkę podawał ją matce. Kobieta chwyciła dziecko jak furia. Ale jedna z rączek maleńkiej nie mogła się przez chwilkę wyplątać z wstążek i koronek pana, który zdjąwszy z palca brylantowy pierścień włożył go szybkim ruchem na paluszek dziecka i rzekł:
– Masz! Będziesz miała na zaręczyny!
Matka podniosła głowę i stała jak wryta, a tłum widzów zaczął bić brawo. Wtedy pan włożył szybko maskę, towarzysze jego podjęli na nowo nutę francuskiej piosenki, a wóz, wśród okrzyków i oklasków, z wolna się oddalił.
Mali niewidomi
23. czwartek
Nauczyciel bardzo jest chory. Przysłał na swoje miejsce tego z czwartej klasy, który był dawniej nauczycielem w Instytucie Niewidomych, a jest najstarszy ze wszystkich i tak siwy, że zupełnie jakby miał perukę z bawełny, i jeszcze tak jakoś szczególnie mówi, że to jak gdyby śpiewał z wolna ogromnie smutną i melancholijną pieśń. Jest wszakże bardzo dobry i bardzo uczony. Zaledwie do klasy wszedł i zobaczył jednego z uczniów z zawiązanym okiem, zaraz się do niego zbliżył i zapytał, co mu jest w to oko.
– Szanuj, chłopcze, wzrok! Strzeż oczu! Dbaj o nie! – mówił mu dowiedziawszy się, że to nic wielkiego.
A wtedy Derossi zapytał:
– Czy to prawda, panie nauczycielu, że pan uczył niewidomych chłopców?
– Prawda. I przez długie lata.
A na to Derossi z cicha:
– To niech nam pan co o nich opowie!
Nauczyciel odszedł od ławki i siadł przy swoim stoliku.
Wtedy Coretti rzekł głośno:
– Instytut ślepych jest przy ulicy Nicejskiej.
Nauczyciel pokiwał siwą głową.
– Ślepych… ślepych… Tak mówisz: ślepych, jakbyś mówił chorych, biednych czy tam co… Ale czy ty dobrze rozumiesz znaczenie tego słowa? Pomyśl tylko: być ślepym… Nie widzieć nigdy, nigdy nic! Nie odróżniać dnia od nocy, nie widzieć słońca i nieba ani rodziców własnych, ani nic z tego wszystkiego, co nas otacza, czego się dotknąć można. Być pogrążonym w wieczystej ciemności i jak gdyby pogrzebanym we wnętrznościach ziemi. Spróbujcie na chwilę zamknąć oczy i pomyśleć, że tak zostaniecie na zawsze! Alboż nie czujecie przestrachu i zgrozy? Alboż wam się nie zdaje, że niepodobna109 tak wytrzymać, że zaczniecie zaraz krzyczeć, że zwariujecie chyba i pomrzecie…
A przecież, moje dzieci, kto wejdzie po raz pierwszy do Instytutu Niewidomych podczas rekreacji110, a posłyszy tych biedaków, jak grają na skrzypcach, na fletach, jak rozmawiają głośno i ze śmiechem, kto zobaczy, jak wbiegają na schody i zbiegają z nich szybkimi krokami, z jaką swobodą kręcą się po korytarzach, po sypialniach, ten nigdy by nie powiedział, że są tak nieszczęśliwi, jak są w istocie.
Trzeba im się tylko przypatrzeć.
Są tam młodzieńcy szesnasto- i osiemnastoletni, silni i weseli, którzy kalectwo swoje znoszą jakby od niechcenia, owszem, jakby z brawurą, ale widać z gorzkiego i dzikiego wyrazu ich twarzy, ile wycierpieli, ile przewalczyć musieli, zanim się pogodzili ze swoim nieszczęściem.
Są inni, z twarzą bladą i łagodną, w której uderza wielka rezygnacja, a przy tym taki przejmujący smutek, iż łatwo zrozumieć, że jeszcze nieraz płaczą nad sobą w ukryciu.
Ach, dzieci moje! Pomyślcie tylko, że wielu z tych nieszczęsnych straciło wzrok nagle prawie, w dni kilka, że inni znowu oślepli po latach męczeństwa, po różnych okropnych operacjach, które były daremne. Że jeszcze inni, a takich bardzo jest wielu, urodzili się już niewidomymi, w jakiejś straszliwej nocy, która już nigdy dla nich rozednieć nie miała, i że weszli w świat, jakby w wielki grób czarny, że nie wiedzą, jak twarz ludzka wygląda.
Wyobraźcie teraz sobie, co cierpieć muszą, kiedy pomyślą o tej różnicy, jaka zachodzi pomiędzy nimi a tymi, którzy świat ten widzą, i kiedy sami siebie pytają z goryczą: „Dlaczego? Cośmy zawinili komu?”
Więc kiedy pomyślę, ja, który na nich patrzyłem lat tyle, kiedy wspomnę wszystkie te oczy raz na zawsze zamknięte, wszystkie te źrenice bez wzroku, bez światła, bez życia, a potem spojrzę na was, to zdaje mi się niepodobieństwem, żebyście nie czuli, jak ogromnie szczęśliwi jesteście! Pomyślcie tylko: Jest we Włoszech około dwudziestu sześciu tysięcy niewidomych!
Dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, którzy nie widzą jasności dziennej! Rozumiecie? Przecież to cała armia, której przejście pod oknami naszej szkoły zabrałoby przynajmniej cztery godziny czasu!
Nauczyciel zamilkł. W całej klasie nie było słychać nawet i oddechu.
Po chwili Derossi przerwał tę ogólną ciszę pytając, czy prawda, że ociemniali mają zmysł dotykania delikatniejszy niźli ci, co widzą?
Nauczyciel rzekł:
– Prawda! I nie tylko dotykanie. Wszystkie inne zmysły doskonalą się w nich szybko, bo każdy z nich musi w pewnej mierze wzrok im zastępować. Wyćwiczone więc bywają nieraz tak, jak się nie zdarza nigdy u tych, którzy widzą.
Nieraz zbudziwszy się zapyta jeden drugiego w sypialni:
– Czy dziś słońce? – a który się prędzej ubierze, biegnie na dziedziniec, porusza w powietrzu rękami, żeby uczuć słoneczne ciepło, i wraca z dobrą nowiną: – Jest słońce!
Po głosie mówiącej osoby umieją wzrost jej rozpoznać. My z oczu, ze spojrzenia odgadujemy duszę człowieka, oni – z dźwięku mowy. Latami też całymi pamiętają brzmienie czyjegoś głosu, jego intonację. Rozpoznają też, czy w pokoju jest jedna osoba, czy więcej, choć jedna tylko mówi, a inni są całkiem nieruchomi. Dotknięciem samym miarkują, czy łyżka jest dobrze, czy źle oczyszczona. Małe dzieci rozróżnić potrafią, wziąwszy wełnę w palce, czy jest farbowana, czy też ma kolor naturalny. A gdy idą parami przez ulicę, rozróżniają powonieniem każdy sklep nieomal; taki nawet, w którym my żadnej nie czujemy woni.
Strzelają z procy i po świście pocisku wiedzą, gdzie padł, i prosto po niego idą. Biegają za kółkiem, grają w kręgle, skaczą przez sznur, wyrabiają pudełka, wyrzynają skrzypki, zupełnie jakby widzieli. Robią kobiałki, koszyki, przeplatając różnobarwną słomą dokładnie podług rysunku. Takie mają czucie w palcach! To czucie jest ich wzrokiem; jedną też z największych przyjemności jest dla nich dotykać jakiejś rzeczy i odgadywać w ten sposób jej kształt, jej wygląd zewnętrzny.
Ogromnie to wzruszający widok, kiedy ich poprowadzą do muzeum przemysłowego i pozwolą im tam dotykać wszystkiego! Trzeba widzieć, z jaką radością rzucają się na figury geometryczne, na sprzęty domowe, na instrumenty, narzędzia, na modele domów, kościołów! Z jaką uciechą obwodzą dłonią kształt każdy, jak pocierają przedmioty palcami, jak wszystko obracają w ręku, żeby widzieć, jak to jest zrobione!
Słuchaliśmy z największym zaciekawieniem, choć nauczyciel umilkł, gdy wtem Garoffi zapytał, czy to prawda, że niewidomi chłopcy daleko łatwiej uczą się rachunków.
Nauczyciel odpowiedział:
– Prawda. Z wielką łatwością uczą się arytmetyki. Mają do tego umyślnie przygotowane książki z wypukłym drukiem; posuwają po nich palcem, rozpoznają litery i wymawiają wyrazy. Czytają biegle. A jak się to biedactwo wstydzi każdej pomyłki! Jak się to zaraz czerwieni! A i piszą także.
Zadziwicie się może, gdy wam powiem, że piszą – bez atramentu.
Mają oto przed sobą gruby, twardy papier, z ruchomą ramką metalową, która odbija mnóstwo punkcików wklęsłych i ułożonych podług specjalnego alfabetu. Punkciki te wychodzą odbite wypukło po drugiej stronie papieru, tak że odwróciwszy arkusz i wodząc palcem po tych wypukłościach z łatwością czytać mogą i to, co sami napisali, i pismo innych także; tym sposobem piszą wypracowania, a także i listy pomiędzy sobą. Podobnież piszą liczby i robią rachunki. Pamięciowe zadania geometryczne odrabiają z niesłychaną łatwością, może dlatego, że nie przeszkadza im w zebraniu myśli żaden widok zewnętrznych przedmiotów, jak się to nam zdarza…
A żebyście wiedzieli, jak szalenie lubią słuchać, kiedy im kto czyta! Jak uważają, jak pamiętają wszystko, jak malcy nawet rozprawiają między sobą o gramatyce, o historii! Jak siedząc rzędem w jednej ławce i nie obracając się ku sobie rozmawia pierwszy z trzecim, drugi z czwartym albo z piątym, głośno, wszyscy razem, nie tracąc przecież jednego słówka, tak mają słuch bystry i czujny. I zapewnić was mogę, że więcej dbają o egzaminy niż wy i że przywiązują się daleko bardziej do swoich nauczycieli. Każdego nauczyciela rozpoznać potrafią po odgłosie kroków, po woni odzieży. Spostrzegają natychmiast, czy jest w złym, czy w dobrym humorze, czy surowy, czy pobłażliwy, po dźwięku jednego słówka. A gdy ich nauczyciel pochwali, kiedy ich zachęca, proszą, żeby ich dotknął, i głaszczą go po rękawach, żeby wyrazić swą wdzięczność.
I między sobą żyją zgodnie, życzliwie; dobrzy z nich koledzy!
W czasie rekreacji trzymają się zawsze razem albo też kupkami bliżej żyjących z sobą. Dziewczęta na przykład tworzą grupy podług instrumentów muzycznych, na których grają. Jest grupa skrzypaczek, flecistek, fortepianistek i te nie rozłączają się nigdy.
Już to jak kogo taki biedaczek pokocha, to – na amen! Przyjaźń jest dla nich ogromną pociechą. A umieją też między sobą oceniać się właściwie. Mają bardzo jasne, bardzo głębokie pojęcie złego i dobrego. Żaden też z was, moje dzieci, nie odczuwa tak żywo, z takim uniesieniem pięknego, szlachetnego czynu!
Vatini zapytał, czy dobrze grają.
– Muzykę miłują nadzwyczajnie! – odrzekł nauczyciel. – Muzyka to ich radość, ich życie! Mali ociemniali, zaledwie do Instytutu przybyli, zdolni są stać dwie, trzy godziny bez zmęczenia słuchając muzyki. Uczą się też jej łatwo i grają z namiętnym zamiłowaniem. Skoro któremu z nich nauczyciel powie, że nie ma do muzyki zdolności, sprawia mu to niesłychaną boleść, ale zaczyna uczyć się sam, oddzielnie.
Ach, żebyście wy kiedy słyszeć mogli tę ich muzykę! Żebyście mogli widzieć, jak oni tam grają z tym podniosłym czołem, z tym uśmiechem na ustach, zachwyceni jakby tą harmonią, którą rozlewają w nieskończonym mroku, jaki ich otacza.Dopiero byście uczuli, jaka to w muzyce słodycz i boska pociecha. A jacy szczęśliwi, jak promienieją radością, kiedy któremu z nich powie nauczyciel: „Zostaniesz artystą”. Dla nich ten, kto w muzyce pierwszy, czy to w grze na fortepianie, czy na skrzypcach – jest jakby królem. Kochają go, czczą niemal. Jeśli powstanie spór pomiędzy dwoma – idą do niego, żeby ich rozsądził. Jeśli się dwóch przyjaciół poróżni – idą do niego, żeby ich pojednał. A ci najmniejsi, których taki grać uczy, za ojca go mają. Nie pójdzie żaden spać, póki mu dobranoc nie powie. A i mówią też o muzyce ciągle. Już są w łóżkach, godzina późna, oni wszyscy zmęczeni nauką i pracą, wpółsenni – a jeszcze rozpowiadają sobie cichym głosem o operach, o kompozytorach, o instrumentach, o orkiestrze. Pozbawienie zaś lekcji muzyki i odczytywania nut jest dla nich karą tak ciężką i tak bolesną, że nie ma się prawie odwagi ukarać którego z nich w ten sposób.
Muzyka dla ich serca tym, czym światło jest dla naszych oczu…
Zamyślił się nauczyciel podparłszy głowę, gdy wtem Derossi zapytał, czy nie można by kiedy iść tam ich zobaczyć.
– Owszem, można – odpowiedział nauczyciel – ale wy, chłopcy, teraz jeszcze tam iść nie powinniście. Pójdziecie później, jak będziecie w stanie pojąć cały ogrom takiego nieszczęścia i uczuć całe współczucie dla tych, którzy są nim dotknięci.
To bolesny widok, moje dzieci.
Wszak przechodząc tam niekiedy widzicie chłopców siedzących w otwartych oknach dla odetchnięcia świeżym powietrzem, którzy, zdaje się, patrzą na szerokie zielone doliny, na błękit gór, które widzicie tam, z dala. I pomyśleć, że oni siedząc tak i patrząc nie widzą nic i nic nigdy nie zobaczą z tej niezmiernej piękności rodzinnego kraju, czy i to nie ściska duszy tak, jakbyście sami nagle wzrok stracili? Jeszcze ci, którzy się urodzili już ślepi, mniej budzą litości; nie widzieli nigdy nic, nie żałują niczego, bo oniczym wyobrażenia nie mają.
Ale tam są chłopcy, którzy zaniewidzieli od kilku, paru miesięcy; którzy wszystko mają w żywej pamięci i rozumieją doskonale to, co utracili! Którzy nadto z niezmierną boleścią spostrzegają, jak co dzień po trochu zacierają się w ich myśli najdroższe obrazy, którzy czują, że najmilsi, najbardziej kochani umierają jak gdyby w ich duszy…
Jeden z tych nieszczęsnych tak mówił do mnie pewnego dnia z niewysłowionym smutkiem:
– Chciałbym, pragnąłbym gorąco, choć na jeden moment odzyskać wzrok dawny, żeby zobaczyć twarz mamy, bo jej już nie pamiętam prawie!
A kiedy matka przyszła go odwiedzić, dotykał twarzy jej rękoma, od czoła wodząc dłonią aż do brody, żeby uczuć jej drogie rysy i jakby nie mogąc wyperswadować111 sobie, że jej nie zobaczy, wołał na nią: „Mamo!” – jak gdyby błagająco, żeby mu się dała widzieć, choć na jedną chwilkę.
Nawet obyci z nieszczęściami, zahartowanego serca ludzie płakali wyszedłszy stamtąd.
A kiedy się stamtąd wychodzi, to zdaje się, że ci, co widzą niebo, słońce i ludzi współbraci są jakimś szczęśliwym, niezasłużenie uprzywilejowanym wyjątkiem.
Pewien jestem, że nie ma wpośród was takiego, który by opuszczając tamte smutne progi nie chciał, nie pragnął oddać choć odrobinę swego wzroku tym nieszczęsnym dzieciom, dla których słońce nie ma światła, a matka nie ma oblicza!