Kitabı oku: «Germinal», sayfa 22

Yazı tipi:

IV

Tłum rozlał się po nagiej równi pobielałej od mrozu, połyskującej jasną plamą w promieniach słońca.

Począwszy od Fourche-aux-Bœufs objął znowu przywództwo Stefan. Nie zatrzymując się w biegu, wydawał rozkazy i organizował marsz. Jeanlin galopował przed wszystkimi i grał straszliwie na swoim rogu. Na przedzie pędziły kobiety zbrojne częściowo w kije, a wśród nich rozszalała Maheude z rozgorzałymi, w dal utkwionymi oczyma, jakby wypatrywała na horyzoncie miasto sprawiedliwości, o którym jej mówiono.

Brûlé, Levaque i Mouquette maszerowały, sadząc ogromne kroki. Niechby zjawili się żandarmi. Okaże się, czy odważą się zaatakować kobiety. Za kobietami bez żadnego porządku sunęli mężczyźni, zbrojni w broń różnoraką i ciężkie sztaby żelaza, a ponad ich głowami górowała siekiera Levaque'a, w której ostrzu przeglądało się słońce. Pośrodku biegł Stefan, nie spuszczając z oka Chavala i zmuszając go, by biegł przed nim, a z tyłu pilnował go Maheu, rzucając groźne spojrzenia na Katarzynę, jedyną kobietę nie biegnącą na przedzie. Nie pozwoliła się odpędzić od Chavala, chciała go bronić. Wielu nie miało kapeluszy, wiatr szarpał ich włosami, a wszyscy biegli niby stado dzikich zwierząt w ślad za chrapliwym odgłosem rogu Jeanlina.

Nagle podniósł się okrzyk:

– Chleba! Chleba!

Stefan, który nie przyjął rano swej porcji chleba, uczuł w żołądku ból szarpiący. Słońce stało już wysoko i po sześciu tygodniach strajku głód począł gryźć żołądki wszystkich, podniecone szybkim a długim biegiem po równi. Kilka skórek, odrobinę kasztanów Mouquette strawiono już dawno. Żołądki dopominały się pokarmu i to zaogniało jeszcze bardziej zawiść do zdrajców. Wołano:

– Do kopalń! Nie ma już pracy! Chleba!

Stefan mechanicznym ruchem podnosił od czasu do czasu do ust manierkę z jałowcówką. Drżał z zimna i zdawało mu się, że go to rozgrzeje. Policzki mu rozgorzały, oczy poczęły połyskiwać. Ale nie zakręciło mu się w głowie, chciał powstrzymywać od zniszczenia. Nie dał się unieść zemście.

Gdy tłum mijał drogę do Joiselle, nadbiegł hajer z Vandame, który dla zemsty nad swym chlebodawcą chciał pociągnąć w swą stronę strajkujących. Począł wołać:

– Do Gaston-Marie! Zniszczyć pompy, by woda zalała Jean-Bart!

Grupa biegnących skierowała się w tę stronę mimo protestów Stefana. I na cóż niszczyć galerię? Mimo wściekłości obudziła się w nim odraza do niszczenia tego, czego dokonała ciężka praca górnika. Poparł go Maheu. Czyż rozumnie jest mścić się na maszynie? Ale hajer ciągle nawoływał, tak że Stefan musiał kategorycznie rozkazać:

– Do Mirou! Tam pracują zdrajcy! Do Mirou! Do Mirou!

Ruchem ręki skierował tłum na drogę w lewo, a Jeanlin pobiegł naprzód, dmąc w róg co siły. Tłum zakotłował na miejscu, wreszcie usłuchał Stefana, Gaston-Marie na razie ocalała.

Cztery kilometry do Mirou przebyto w niespełna pół godziny. Drogę brzeżył wąski pas kanału pokrytego lodem. Monotonny krajobraz ożywiały jedynie rzadko stojące bezlistne drzewa, które mróz zmienił w wielkie kandelabry. Zresztą aż po kraj horyzontu nic, tylko biała równia, gdyż nawet Marchiennes i Montsou zasłaniały niskie, ledwo odznaczające się płaskowzgórza.

Przybyli do kopalni i ujrzeli na pomoście wiodącym do sortowni stojącego dozorcę. Wszyscy znali ojca Quandieu, najstarszego wiekiem dozorcę w całym zagłębiu. Miał białe włosy, białą skórę na twarzy i co dziwniejsze, mimo siedemdziesiątki i kilkudziesięciu lat pracy w kopalni, cieszył się wyśmienitym zdrowiem.

– Czegóż to, gałgany, chcecie… ha? – zawołał.

Wstrzymali się. To już nie był szef. Był to robotnik, osiwiały w pracy i wzbudzający szacunek.

– Ludzie są na dole! – rzekł Stefan. – Każ im wyjechać.

– To prawda, jest ich tam trochę – odparł ojciec Quandieu – nie dużo, najwięcej ze sześć tuzinów. Reszta boi się was, gałgany! Ale mówię wam, że nie pozwolę im wyjechać. Ani jeden nie wyjedzie albo… ze mną sprawa, gałgany!

Powstał hałas, tłum począł napierać, co widząc dozorca szybko przeszedł most, zamknął bramę i stanął przed nią.

Maheu chciał pośredniczyć.

– Stary, słuchaj. Mamy słuszność, chcemy poprawić swój los. Ale strajk musi być ogólny.

Stary milczał chwilę. Ale nieznajomość zasad zmowy była snadź u niego wielka, bo odparł:

– Może i macie słuszność, nie przeczę. Ale ja muszę spełnić swój obowiązek. Jestem tu sam, ludzie będą pracować do trzeciej i przed trzecią nie wyjedzie ani jeden.

Ostatnie słowa utonęły we wrzasku strajkujących. Grożono pięściami, kobiety przyskakiwały do starego, tak że czuł ich gorący oddech na twarzy. Mimo to nie ustąpił, podniósł głowę pokrytą białym włosem i z piersi wezbranej męstwem krzyknął:

– Przysięgam, że nie przestąpi żaden z was progu kopalni! Przysięgam na to słońce, co świeci, że prędzej zginę, niźli wam dam tknąć lin. Usuńcie się albo w waszych oczach skoczę do szachtu.

Dreszcz przebiegł tłum. Wszyscy cofnęli się, a stary mówił:

– Któż jest tak głupi, by tego nie zrozumiał?… Ja jestem jak wy robotnikiem. Kazano mi pilnować, więc pilnuję i basta!

Dziwna logika podziałała. Trudno zresztą było coś wskórać z ojcem Quandieu, którego inteligencja nie mogła wznieść się ponad ślepe wojskowe pojmowanie obowiązku. W ciasnej czaszce starca, w jego czarnych oczach osmutniałych i zmąconych od długiej pracy w kopalni nie było miejsca na co innego. Górnicy patrzyli na starca. Wyczuli w tonie jego głosu jakby pogłos czegoś im znanego, zrozumieli owo ślepe posłuszeństwo, ową moc i poświęcenie w chwili niebezpieczeństwa. Myślał, że wahają się jeszcze, więc powtórzył:

– W oczach waszych skoczę do szachtu!

Tłum cofnął się. Każdy odwrócił się na pięcie i począł się znowu galop polami na przełaj. Z tysiąca piersi rozległ się krzyk:

– Do Madeleine! Do Crèvecoeur! Nie ma już pracy! Chleba! Chleba!

Ale wśród tłumu powstało teraz szamotanie. Chaval podobno chciał skorzystać ze zwrotu i uciec. Stefan trzymał go za ramię i groził połamaniem kości, gdyby raz jeszcze spróbował zdrady. Chaval bronił się, protestował rozwścieklony.

– Daj mi spokój! Każdy człowiek jest wolny! Drżę z zimna od godziny. Muszę się umyć. Puść mnie.

Dokuczała mu istotnie skorupa pyłu węglowego i potu, która utworzyła mu się na skórze, a kaftan nie chronił go od zimna.

– Naprzód, marsz, albo… obmyjemy cię sami! – wołał Stefan. – Nic sobie nie robimy z krwi takiego nędznika.

Porwano ze sobą Chavala. Stefan zwrócił się do Katarzyny, biegnącej ciągle za nimi. Złościł go widok biedaczki drżącej z zimna, okrytej pyłem węglowym, okrytej ledwo kaftanem i powalanymi spodniami. Musiała być śmiertelnie znużona, a ustąpić nie chciała.

– Odczep się! Idź do domu! – rzekł do niej.

Zdawało się, że nie słyszy. Oczy tylko utkwiła w nim na chwilę, jakby mu czyniła wymówkę, i biegła dalej. Czemuż żąda, by opuściła kochanka? To prawda, Chaval bywał czasem niedobry, bił ją. Ale był jej kochankiem, posiadał ją pierwszy i oburzało ją, że było ich tysiąc przeciw jednemu. Chciała go bronić, powodowana ambicją, a nie miłością.

– Idź! – krzyknął Maheu.

Na rozkaz ojca zatrzymała się na chwilę. Zadrżała, a oczy jej napełniły się łzami. Ale zaraz poczęła biec dalej mimo obawy. Nie zwracano już na nią uwagi.

Tłum minął drogę wiodącą do Joiselle, pędził czas jakiś drogą do Cron, potem skręcił ku Cougny. Na horyzoncie zarysowały się kominy fabryczne, szopy drewniane, cegielnie. Przy drodze stały niskie domki położonych tu dwu kolonii robotniczych, oznaczonych liczbami 180 i 76. Na dźwięk rogu Jeanlina wychodzili z domów robotnicy, dzieci, kobiety i łączyli się wszyscy z tłumem, który w chwili przybycia do Madeleine liczył przeszło tysiąc pięćset głów. Droga wiła się lekkim spadkiem na dół. Musiano obejść wielkie zsypiska węgla, nim dotarto do kopalni.

Było ledwo po drugiej. Ale już dozorcy powiadomieni zarządzili wyjazd górników, który też kończył się właśnie w chwili nadejścia strajkujących. Ostatnich dwudziestu właśnie wychodziło z klatek windy. Uciekli, a w ślad za nimi posypał się deszcz kamieni. Jednego obito, drugi zostawił w rękach napastników rękaw kaftana i w ten sposób się uratował. Pogoń za ludźmi ochroniła instalację kopalni. Nie tknięto ni lin, ni kotłów. Za chwilę tłum odpłynął ku kopalni sąsiedniej.

Crèvecoeur leżała w odległości pół kilometra od Madeleine. I tu zastano wyjazd w pełnym toku. Kobiety pochwyciły jedną przesuwaczkę, zdjęły jej spódnicę i wybiły po gołej skórze, a mężczyźni śmiali się. Chłopców potraktowano policzkami, a kilku hajerów uciekło, unosząc sińce i rozbite nosy, z których ciekła krew. Żądza zemsty nie wygasła, rozległy się okrzyki zwiastujące śmierć zdrajcom, żądanie chleba, o który wołały puste żołądki. Na nowo wezbrała fala nienawiści, rzucono się przecinać liny, ale pilnik był tępy, więc trwało to za długo i porzucono robotę, gdyż gorączka pędziła wszystkich naprzód. Mimochodem tylko strzaskano wentyl kotła i zalano ogniska, tak nagle, że rozżarzone ruszty popękały.

Postanowiono teraz iść do Saint-Thomas. Była to kopalnia najkarniejsza, strajkiem dotąd nie objęta i obiecywano sobie złapać tam przy pracy przeszło 700 górników. Gotowano się do regularnej walki na kije i naprzód obliczano szanse zwycięstwa. Ale ktoś puścił wieść, że w Saint-Thomas są żandarmi, ci sami żandarmi, z których się naśmiewano rano. Któż tę wieść podał? Nie wiedziano, ale mimo to wszyscy poczuli strach i uradzili udać się raczej do Feutry-Cantel. Ogarnął ich szał, gdy tylko mieli jasno wytknięty cel zemsty. Rozległ się na gościńcu łopot sabotów i okrzyki:

– Do Feutry-Cantel!

Tam znajdą w każdym razie ze 400 pracujących. Będzie niezła zabawa. Oddalona o trzy kilometry kopalnia Feutry-Cantel leżała skryta w zagłębieniu równi nad Skarpą. Już tłum począł płynąć płaskim stokiem wzgórza, gdy ktoś wyraził przypuszczenie, że w Feutry-Cantel są dragoni. Powtórzono tę wieść w całym tłumie, pochód zatrzymał się, zwichrzył, zapanowała panika. Istotnie jakże stać się mogło, że od kilku godzin chodząc po całej równi nie natrafili na żołnierzy. Bezkarność wydała im się dziwna. Pewnie gdzieś zrobiono zasadzkę, by ich wszystkich dostać w ręce.

Nie wiadomo, jak się stało, dość, że padło nowe hasło i powstał krzyk:

– Do Victoire! Do Victoire!

Więc tam nie było żandarmów ani dragonów? Nikt nie wiedział, ale wszyscy się uspokoili i zwrócili do Beaumont na przełaj przez pola, by wydostać się na drogę do Joiselle. Kolej zastąpiła im drogę, obalono otaczający ją parkan. Tłum zbliżył się do Montsou i z małej wyniosłości zobaczono to miasto i całą równię, aż po Marchiennes.

Victoire oddalona była o dobre pięć kilometrów. Wszyscy pędzili z taką furią, że nie czuli znużenia, nie bolały ich poranione nogi. Ciągle przyłączali się nowi ochotnicy z pobliskich kolonii. Gdy przekroczono most na kanale i znaleziono się pod kopalnią Victoire, tłum liczący już dwa tysiące głów doznał rozczarowania. Minęła już trzecia i w kopalni nie było górników. Musiano zadowolić się okrzykami i poczęstowaniem gradem cegieł zaczynających właśnie pracę robotników ziemnych. Rozsypano się po zdobytej bez wysiłku kopalni. W braku zdrajców poczęto mścić się na urządzeniu. Żądza niszczenia wzbierała ciągle jeszcze. Długie lata nędza przygotowywała ich do tego dnia, w którym mogli użyć sobie na zemście.

Za szopą zobaczył Stefan dwu ludzi, ładujących węgiel na wozy.

– Uciekajcie co prędzej! – zawołał. – Ani kawałek węgla nie wyjdzie z kopalni!

Na krzyk jego nadbiegło około stu strajkujących i ładownicy mieli ledwie czas umknąć. Wyprzęgnięto konie. Uciekły przerażone krzykami i biciem. Obalono wóz i złamano dyszel.

Levaque począł silnymi ciosami siekiery rąbać belki podtrzymujące most. Ale nie dość sporo mu to szło, wpadł przeto na myśl zniszczenia szyn kolejki okrążającej podwórze kopalni. Niebawem wszystko rzuciło się do roboty. Maheu żelazną sztabą jak dźwigarem podważał progi i wyrywał szyny, a Brûlé tymczasem z innymi kobietami pośpieszyła do lampiarni. Niedługo szkło lamp pokryło podłogę. Maheude rozszalała rozbijała lampy na wyprzódki z panią Levaque. Wszystkie obryzgały się oliwą, a Mouquette obcierała ręce w koszulę, rada niezmiernie, że taka brudna. Jeanlin, chcąc jej dogodzić, wylał jej za kołnierz zawartość jednej lampy.

Ale zemsta nie nasyciła próżnych żołądków, które wołały coraz to głośniej o jedzenie. Dominował teraz krzyk:

– Chleba! Chleba!

Opodal kopalni była kantyna jednego starego dozorcy. Zapewne musiał uciec ze strachu, opuszczając swą budę. Gdy kobiety wróciły z lampiarni, a mężczyźni skończyli niszczyć kolejkę, rzucono się na kantynę. Okiennice szybko ustąpiły pod naciskiem kilkuset rąk. Ale nie znaleziono chleba, jedynie dwa kawałki surowego mięsa, worek ziemniaków i około pięćdziesięciu flaszek jałowcówki, która też znikła w oka mgnieniu, jak kropla wody w piasku.

Stefan napełnił powtórnie swą manierkę. Z wolna poczęło go ogarniać pijackie podniecenie wygłodniałego człowieka. Oczy zaszły mu krwią, a zęby łyskały spomiędzy warg jak wilkowi. Nagle spostrzegł, że wśród zamieszania Chaval znikł. Zaklął, kilkunastu pobiegło szukać zbiega. Wyciągnięto ich oboje z Katarzyną spoza sągu drzewa, gdzie się skryli.

– Ty nikczemniku! – wrzasnął Stefan. – Uciekasz? Boisz się narazić swoim chlebodawcom? A czemuż to wczoraj w lesie żądałeś strajku maszynistów, chciałeś, by pompy stanęły. Czekaj, wrócimy do Gaston-Marie i musisz sam zniszczyć pompę! Tak, sam musisz ją zniszczyć!

Stefan był pijany, szczuł teraz tłum na pompę, którą niedawno sam ocalił.

– Do Gaston-Marie! – krzyknęli wszyscy i rzucili się na drogę, popychając i szarpiąc Chavala, który ciągle wyrywał się i prosił, by mu pozwolono umyć się.

Maheu, widząc, że Katarzyna ciągle biegnie z nimi, krzyknął:

– Wynoś się!

Nie wstrzymała się nawet, rzuciła tylko ojcu płomienne spojrzenie i biegła dalej.

I znowu przebiegano równię, to drogą ciągnącą się daleko, aż na skraj horyzontu, to na przełaj przez pola. Wybiła czwarta, słońce poczęło zachodzić, a na zamarzłej ziemi wydłużały się coraz to bardziej cienie lecących z wrzaskiem ludzi.

Obeszli Montsou, zwrócili się znowu na drogę ku Joiselle i niedługo doszli do Piolaine. Gregoire'ów nie było w domu. Przed obiadem u państwa Hennebeau wypadło im odwiedzić notariusza. Dom stał cichy, jakby opuszczony, aleja lipowa i ogród, pozbawione liści, zdawały się drzemać. Okna pozamykane zasnute były rosą, świadczącą, jak wewnątrz musi być ciepło. Patrząc na Piolaine, odczuwało się wygodę życiową tam panującą, wyśmienite łóżka, doskonałą kuchnię, spokój i ciszę, w których płynęło życie właścicieli.

Strajkujący, nie zatrzymując się, rzucali ponure spojrzenia na dom, żelazne kraty i usiane złomkami szkła mury. Znowu podniósł się okrzyk:

– Chleba! Chleba!

Odpowiedziało im jedynie zapalczywe ujadanie psów, dwu dużych żółtawych duńskich dogów, rzucających się za kratą wejścia. Za firanką stały kucharka Melania i pokojówka Honorka zwabione zgiełkiem i z przerażeniem patrzyły na rozszalały tłum, pędzący ulicą. Usłyszawszy brzęk stłuczonej szyby, padły na kolana w oczekiwaniu śmierci.

Jeanlin zrobił sobie procę z kawałka sznurka i w przelocie posłał z niej na dobry wieczór kamień Gregoire'om. Za sekundę dął znów w swój róg, zapomniawszy o wszystkim. Tłum poszedł, a z dali dolatywał jeszcze okrzyk:

– Chleba! Chleba!

Gdy znaleźli się w Gaston-Marie, było ich przeszło dwa tysiące pięćset. Szalony pęd niósł ich teraz niby burzę. Niszczyli wszystko, obalali wszystko. Przed godziną byli tu żandarmi, ale zmyleni opowiadaniem chłopów popędzili ku Saint-Thomas, w pośpiechu zapomniawszy zostawić posterunku z kilku ludzi choćby złożonego. W niespełna kwadrans ognie zostały pogaszone, kotły opróżnione, budynki zalane wodą i zniszczone. Ale celem głównym wyprawy była pompa. Nie zadowolono się tym, że z wypuszczeniem pary stanęła, rzucono się na maszynę, jak na człowieka, by ją zlinczować.

– Pierwszy musisz uderzyć! – wołał Stefan, wkładając w rękę Chavala młot. – Dalej, przysiągłeś!

Chaval zadrżał, rzucił się w tył i w zamieszaniu upuścił młot. Ale inni, nie czekając, poczęli sztabami żelaza, cegłami, wszystkim, co wpadło pod rękę, walić w pompę. Śruby puściły, płyty stalowe i miedziane, pozbawione oparcia, odrywano rękami. Straszliwy cios kilofa strzaskał rezerwuar z lanego żelaza, woda trysnęła i pompa, zacharczawszy po raz ostatni, jak umierający, przestała istnieć.

Załatwiwszy się z tym, tłum zebrał się koło Stefana trzymającego ciągle Chavala. Rozległy się głosy:

– Śmierć zdrajcy! Do szachtu z nim!

Chaval śmiertelnie blady bąkał coś i ciągle prosił, by mu się dano umyć. Powtarzał jedno w koło jak wariat, opanowany manią prześladowczą.

– Ano poczekaj! – rzekł Levaque. – Możemy ci dogodzić. Patrz, oto tu jest miednica.

Woda z pompy wypuszczona utworzyła kałużę, która się pokryła już cienką warstwą lodu. Wepchnięto tam Chavala, lód się załamał. Zmuszono go zanurzyć głowę.

– Pij! – ryczała Brûlé. – Do licha, pij, bo ci pomożemy! Tak, tak… łyknij sobie jak bydlę, z nosem w wodzie.

Musiał pić na czworakach. Wszyscy śmiali się i drwili z niego w sposób barbarzyński. Jedna z kobiet ciągnęła go za uszy, inna zebrała w dłoń garść świeżego kału końskiego i rzuciła mu w twarz. Kaftan podarto na nim w strzępy, omglonym wzrokiem patrzył wokoło, szukając, którędy by mógł wymknąć się swym prześladowcom.

Maheu kopał go, Maheude wiodła rej pośród tych, którzy się nad nim znęcali. Mścili się oboje za dawne sprawki nędznika. Nawet Mouquette zwykle życzliwie usposobiona dla swych dawniejszych kochanków wpadła w pasję i radziła, by mu ściągnąć spodnie i zobaczyć, czy jest naprawdę mężczyzną.

Stefan nakazał wszystkim milczenie.

– Dość tego! – krzyknął. – Nie potrzebujecie wszyscy rzucać się na jednego… Wiesz co… możemy sprawę załatwić obaj między sobą.

Pięści mu się zaciskały kurczowo, oczy płonęły żądzą morderczą, pijany łaknął krwi.

– Czyś gotów? Jeden z nas musi zginąć… Dajcie mu nóż! Ja mam swój.

Katarzyna, mimo śmiertelnego znużenia, spojrzawszy na Stefana, zerwała się. Przypomniała sobie, co jej opowiadał. Znała tę jego żądzę zabijania, gdy wypił trochę więcej, znała ten instynkt odziedziczony po rodzicach nałogowi oddanych. Skoczyła więc, wymierzyła mu policzek i podniecona oburzeniem krzyknęła:

– Tchórzu! Tchórzu! Nie dość ci tego wszystkiego, coś z nim wyrabiał, chcesz go zabić, teraz, gdy nie może utrzymać się na nogach?

Zwróciła się do ojca, matki, do wszystkich.

– Wszyscyście tchórze! Rzucacie się kupą na jednego! Chcecie go zabić? Więc musicie zabić i mnie! Oczy wydrapię każdemu, kto się go tnie! Spróbujcie, tchórze!

Zasłoniła sobą Chavala, broniła go. Zapomniała o nędzy, o biciu, jedno tylko pamiętała. Była jego kochanką. Wziął ją. Więc hańba jego spada także i na nią. Stefan blady jak śmierć stał, gotów każdej chwili zabić dziewczynę. Po chwili obtarł ręką twarz i wśród głębokiej ciszy rzekł spokojnym, trzeźwym głosem:

– Ona ma słuszność. To wystarczy. Idź precz!

Chaval ruszył cwałem, a za nim Katarzyna. Widać bał się, by Stefan nie zmienił zdania. Wszyscy patrzyli za nimi w milczeniu, póki nie znikli na zakręcie drogi, tylko Maheude rzekła półgłosem:

– To nierozważny czyn. Należało go związać i przytrzymać. Jestem pewna, że zdradzi natychmiast po raz drugi.

Ale tłum już ruszył z miejsca. Wybiła piąta, a słońce słało czerwone, skośne promienie po całej równi. Przekupień wędrowny ostrzegł strajkujących, że dragoni posuwają się ku Crèvecoeur, więc padło hasło:

– Do Montsou!

– Do dyrekcji!

– Chleba! Chleba! Chleba!

V

Pan Hennebeau wyglądał chwilę oknem za powozem wiozącym jego żonę do Marchiennes na proszone śniadanie i za jadącym konno u drzwiczek Négrelem, potem usiadł spokojnie przy biurku. Dom po ich odjeździe zapadł w milczenie, furman pojechał, Rózia pokojówka miała urlop do piątej, został więc tylko kamerdyner Hipolit, cicho w pantoflach snujący się po pokojach, i kucharka zajęta od rana obiadem, na który przyjechać mieli goście. Pan Hennebeau zamierzał skorzystać z tej ciszy i pracować intensywnie do wieczora.

Około dziewiątej pozwolił sobie Hipolit, wbrew zakazowi wpuszczania kogokolwiek, zaanonsować Dansaerta, który przynosił ważne nowiny. Dozorca powiedział dyrektorowi o wczorajszym zgromadzeniu w lesie, a relacja Dansaerta była tak ścisła, że pan Hennebeau domyślił się, jaką drogą doń przyszła. Co tydzień niemal listy anonimowe oskarżały dozorcę o miłostki z żoną Pierrona. Naturalnie z łóżka do łóżka wieść doszła aż do dyrektora. Skorzystał z tego, by oświadczyć dozorcy, że wie o wszystkim, ale poprzestał na zaleceniu mu ostrożności i unikaniu skandalu. Dansaert dziwił się, że raport jego wywołał takie uwagi, zaczerwienił się i nie bardzo nawet wypierał, zadowolony, że na tym poprzestaje pan Hennebeau, który był niezwykle surowy w takich razach, z całym przeświadczeniem słuszności karcił miłostki dozorców z robotnicami, sam czując się bez zarzutu pod tym względem. Rozmowa zeszła na strajk i obaj wyrazili przekonanie, że zgromadzenie to dzieło kilku krzykaczy, bez większego znaczenia. Pod wrażeniem porannej defilady dragonów górnicy kilka dni co najmniej będą siedzieli cicho.

Panu Hennebeau, gdy został sam, przyszło mimo to na myśl wysłać depeszę do prefekta, ale powstrzymała go obawa zdradzenia własnego niepokoju. Nie mógł sobie dotąd darować, że miał tak zły węch i wszystkim rozpowiadał, a co gorsza napisał do rady nadzorczej, że strajk ustanie do dni czternastu. Oto trwa już niemal dwa miesiące ku jego wielkiemu zdumieniu. Z każdym dniem znaczenie upada, traci swój wpływ! Pan Hennebeau uczuł, że musi się odznaczyć czymś niezwykłym, jeśli zrehabilitować się ma w oczach rady. W ostatnim liście prosił o wskazówki na wypadek zaburzeń. Odpowiedzi nie było. Może ostatecznie nadejdzie dziś pocztą popołudniową. Będzie przecież i tak dość czasu na depeszę z żądaniem wojska dla ochrony kopalń! Był pewny, że wojsko sprowokuje robotników, że krew popłynie, zrobi się wielka awantura, a mimo swej energii nie chciał brać na siebie odpowiedzialności.

Aż do jedenastej pracował bez przeszkody. Ciszę przerywał jedynie skrzyp szczotek, którymi Hipolit wycierał podłogę oddalonego pokoju na pierwszym piętrze. Nagle dostał razem niemal dwie depesze. Pierwsza donosiła o napadzie na Jean-Bart dokonanym przez strajkujących z Montsou, druga zawierała szczegóły o przecięciu lin, zgaszeniu ogni i spustoszeniu. Nie mógł pojąć. Czegóż chcieli strajkujący od Deneulina? Czemu raczej nie rzucili się na którąś z kopalń Kompanii? Zresztą tym lepiej! Niech całe Vandame przewrócą do góry nogami, to przyśpieszy tylko spełnienie jego planów. O dwunastej sam zjadł śniadanie w pustej jadalni, a służący obsługiwał go tak cicho, że nawet szmeru pantofli słychać nie było. Zasmuciła go ta cisza, a wreszcie przeraziło wprowadzenie dozorcy, który przybiegł co sił w nogach i przyniósł mu wieść o pochodzie strajkujących na Mirou. Nim skończył kawę, dostał depeszę, że Crèvecoeur i Madeleine zagrożone. To wprawiło go w desperację. Poczta z Paryża nadejść mogła dopiero po drugiej. Czy telegrafować po wojsko, czy czekać rozkazów? Poszedł do swej pracowni, by przeczytać list do prefekta zredagowany dnia poprzedniego przez Négrela. Nie znalazł go i przyszło mu na myśl, że Négrel zostawił może brulion w swym pokoju na górze, gdzie często późno w noc pisywał. Nie rozstrzygnąwszy co do depeszy, myśląc o liście, poszedł go szukać do pokoju Négrela.

Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był nieporządek panujący w pokoju. Niezawodnie Hipolit zapomniał albo lenił się. Było tu gorąco, gdyż dotąd nie zamknięto kaloryfera i całe powietrze przepojone było silnym zapachem perfum. Pan Hennebeau przypisywał to zaperfumowaniu wody, której pełna była miednica. Nieporządek panował tu wielki, walały się po meblach części ubrań, z poręczy krzeseł zwisały wilgotne ręczniki, łóżko rozburzone było, a prześcieradło jednym końcem dotykało dywanu leżącego na podłodze. Niewiele na to wszystko zważając, pan Hennebeau zbliżył się do stołu zarzuconego papierami i brał do ręki jedną ćwiartkę po drugiej, szukając listu. Nie znalazł go. Gdzież u licha mógł go zapodziać ten wartogłów Paweł?

Wrócił na środek pokoju i powiódł wzrokiem po meblach. Wtem na rozburzonym łóżku dostrzegł coś połyskującego. Zbliżył się mimo woli i wziął w rękę porzucony tam złoty flakonik. Była to własność jego żony. Nie rozstawała się z tym gracikiem. Nie mógł pojąć, skąd się to wzięło w łóżku Négrela? Nagle pobladł… Tak, żona jego spędziła tu noc.

– Przepraszam – ozwał się poprzez drzwi Hipolit – widziałem, że pan dyrektor idzie na górę, więc…

Hipolit wszedł. Zmartwił go nieład panujący w pokoju.

– Ach, Boże, pokój nie posprzątany! Ta Rózia wszystko spycha na mnie! Ot i dziś wyszła…

Pan Hennebeau ukrył flakonik w dłoni, ściskając go kurczowo.

– Czego chcesz?

– Panie dyrektorze! Przyszedł posłaniec z Crèvecoeur! Ma list.

A więc żona jego spędziła noc w tym łóżku? Zaryglował drzwi i otworzył dłoń, na której odcisnęły się czerwono kontury flakonika. Nagle zrozumiał wszystko, czego dawniej pojąć nie mógł. Wiarołomstwo trwało już od szeregu miesięcy. Przypomniał sobie owe szelesty kobiecych spódnic po korytarzu, stąpanie bosych nóg w nocy. Tak, to żona jego tu chodziła, tutaj spędzała noce.

Upadł na stołek naprzeciw łóżka i siedział zgnębiony długą chwilę. Szmer się rozległ, potem pukanie do drzwi i głos Hipolita.

– Panie dyrektorze!… Ach, pan dyrektor zamknął się!

– Cóż tam znowu? – spytał.

– Zdaje się, że sprawa nagląca. Robotnicy niszczą wszystko. Jest dwu nowych posłańców. I depesze też nadeszły.

– Daj mi spokój! Idę zaraz!

Zdrętwiał na myśl, że Hipolit, sprzątając rano, mógł znaleźć flakonik. Zresztą prawda. Służący musiał wiedzieć. Ze dwadzieścia już razy pewnie słał łóżko gorące jeszcze od uścisków, znalazł pewnie włosy kobiece na poduszkach, ślady na prześcieradle. Może przeszkadzał mu teraz ze złośliwości. Może nieraz zabawiał się podsłuchiwaniem pod drzwiami, delektując się wybrykami swej pani!

Nie ruszał się, patrzał na łóżko. Długa historia cierpień przemknęła mu w pamięci. Małżeństwo, potem nieporozumienia, zerwanie, kochankowie żony, o których nie wiedział, i ten kochanek, którego tolerował przez całe dziesięć lat. Dalej przyjazd do Montsou, nadzieje uleczenia, spodziewany wpływ zmiany otoczenia, wiek, który, jak mu się zdawało, położy wszystkiemu koniec. Wreszcie przyjazd Pawła, któremu chciała być matką. Jej opowiadania o sercu zamarłym, przysutym popiołem. A on, ślepy mąż, nie widzący, że żona jego!… Ubóstwiał ją z namiętności, której się wstydził. Byłby padł na kolana, gdyby chciała mu oddać jeszcze te resztki po innych. A oto te resztki ona dawała temu chłopcu.

Drgnął na odgłos dzwonka, którym kazał zawsze oznajmiać przybycie listonosza. Wstał i począł głośno wyrzucać z piersi słowa dławiące go w gardle.

– A, do licha z waszymi depeszami! Niech was biorą diabli!

Szał go ogarnął, szał rozpaczy. Dom jego był więc plugawą kloaką, żona heterą! Do obłędu doprowadzała go myśl, że z taką dobrocią, z taką słodyczą zajęła się małżeństwem Pawła z Cecylką. A więc nie miłość nawet popychała ją do występku, nie czuła zazdrości! Była to przewrotna zabawka, przyzwyczajenie obrzydliwe, smakoszostwo. Całą winę jej przypisywał. Paweł był jedynie narzędziem jej zbudzonego na nowo w późnym wieku apetytu, zielonym jabłkiem, które skradła po drodze i wbiła weń zęby. Kogóż obdarzy swymi względami, gdy zbraknie jej tego siostrzeńca tak mało skrupulatnego, który przywłaszczył sobie mieszkanie, jedzenie i żonę wuja.

Szelest u drzwi rozległ się znowu. Hipolit mówił przez dziurkę od klucza.

– Panie dyrektorze… są listy! Przyszedł też pan Dansaert. Zaszedł wypadek zabójstwa.

– Do stu tysięcy diabłów, daj mi spokój! Idę zaraz!

Cóż miał uczynić? Czy wygnać ich jak psy wściekłe, gdy wrócą? Czy wziąć kija i krzyknąć, by sobie szli gdzie indziej ze swą plugawą zabawką? Ta duszna woń pokoju, ciężkie powietrze, to ich oddechy, ich spazmy namiętne. Przenikliwy zapach piżma, który bił zawsze od jego żony, to dowód nowy jej przewrotnego, przytępionego węchu, wymagającego ostrych odurzających woni. Zmysłowość znamionowały porozstawiane naczynia, pełna miednica, porozrzucana odzież, meble tego pokoju. W bezsilnej złości rzucił się na łóżko i tłukł w nie pięściami, tam, gdzie dostrzegł odcisk kobiecego ciała. Ale puchowe poduszki i materace poddawały się miękko, bezwładnie jego uderzeniom, jakby wyczerpane całonocną orgią miłosną.

Wydało mu się, że Hipolit idzie znowu. Wstał zawstydzony. Stał chwilę zadyszany, ocierał pot z czoła. Serce jego poczęło tętnić wolniej. W lustrze widział swą pobladłą, zmienioną do niepoznania twarz. Potem, zmuszając się siłą woli do spokoju, zszedł na dół.

Czekało pięciu posłańców nie licząc Dansaerta. Wszyscy przynieśli niepokojące wieści o marszu strajkujących od kopalni do kopalni. Dansaert opowiadał szczegółowo, co zaszło w Mirou, jak Quandieu taktownym zachowaniem ocalił kopalnię. Pan Hennebeau słuchał, potrząsał głową, ale nie słyszał nic. Myśli jego były ciągle jeszcze tam na górze. Wreszcie odprawił posłańców, został sam i, usiadłszy przy biurku, wsparł głowę na rękach. Siedział tak, jakby spał. Wreszcie machinalnie wziął w rękę list rady nadzorczej. Czytał… nie rozumiał. Po chwili pojął, że ci panowie właściwie życzą sobie walki i krwi. Wprawdzie proszono, by sprawy nie zaostrzał, ale dawano do zrozumienia, że interwencja wojska zakończyłaby strajk, umożliwiając szybką represję. Ach, jeśli tylko chcą… i owszem, pomyślał i bez namysłu pchnął depeszę do Lille do prefekta do komendy w Douai, do Marchiennes po żandarmów. Na rękę mu to było, mógł się zamknąć, wszystkim rozpowiedziawszy, że cierpi na reumatyzm. Całe popołudnie siedział przy biurku, o niczym nie myśląc, przebiegając tylko oczyma napływające listy i depesze. W ten sposób szedł za tłumem strajkujących z Madeleine do Crèvecoeur, stamtąd do Victoire, z Victoire do Gaston-Marie. Dowiedział się też o niepowodzeniach żandarmów i dragonów, którzy źle informowani ciągle odwracali się plecami od zagrożonych kopalń i ciągle przybywali albo za wcześnie, albo za późno. A niech tam wszyscy się wymordują wzajem. Cóż go to mogło obchodzić? Siedział z twarzą w rękach ukrytą, a z kuchni dochodził szczęk garnków gotującej obiad kucharki.

Już mrok począł zapadać, gdy nagle obudził go z głębokiej zadumy hałas jakiś. Zerwał się sądząc w pierwszej chwili, że wracają Négrel i żona jego. Ale tumult rósł z każdą chwilą i właśnie gdy wyjrzał przez okno, zahuczał potężny okrzyk z trzech tysięcy piersi:

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
28 mart 2017
Hacim:
540 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre