Kitabı oku: «Germinal», sayfa 23
– Chleba! Chleba! Chleba!
Strajkujący zalali Montsou i oblegli budynek dyrekcji. W tejże samej chwili żandarmi, przekonani, że tłum zamierza zniszczyć Voreux, ruszyli tam galopem.
W odległości dwu kilometrów od pierwszych domów Montsou, niedaleko skrzyżowania się gościńca z drogą do Vandame, pani Hennebeau i wszyscy wycieczkowicze mieli sposobność przyjrzenia się z bardzo bliska tłumowi strajkujących. Dzień im upłynął w Marchiennes bardzo przyjemnie. Po śniadaniu u dyrektora hut zwiedzono warsztaty, przypatrzono się wyrobowi szkła i już słońce zachodziło, gdy jechali z powrotem. Po drodze Cecylka zaproponowała, by napić się mleka w małym folwarczku, gdzie właśnie dojono krowy.
Damy wysiadły, Négrel także zeskoczył z konia, a gospodyni zaskoczona tak wykwintną wizytą chciała nakryć stół obrusem. Ale Łucja i Janka chciały przypatrzyć się dojeniu, więc wszyscy udali się do stajni z garnuszkami w rękach. Śmiano się z tej idylli wiejskiej i wszyscy grzęźli w słomie, wędrując przez boisko otwarte, przytykające do stajni.
Pani Hennebeau z miną macierzyńskiej pobłażliwości umoczyła usta w mleku, gdy nagle zaniepokoił ją hałas dochodzący od drogi.
– Cóż się stało? – spytała.
Stodoła i stajnia stały przy samej drodze, a do nich przypierała wozownia posiadająca wielką bramę. Dziewczęta wyjrzały i ze zdumieniem ujrzały po lewej stronie ogromną falę ludzi płynącą od Vandame z wielkim krzykiem.
– A do licha! – zawołał Négrel, wyjrzawszy także. – Czyżby nasi krzykacze nareszcie zamyślali o czymś na serio?
– To pewnie górnicy – rzekła gospodyni. Już drugi raz przechodzą tędy. Niech państwo się schowają lepiej. Z nimi nie ma żartów.
Wymawiała każde słowo z rozwagą i badała, jakie wrażenie wywrze na gościach. Widząc, że pobledli z przerażenia, dodała szybko:
– To draby! To draby!
Négrel, widząc, że za późno wsiadać do powozu i uciekać do Montsou, rozkazał woźnicy szybko wjechać w podwórze i skryć powóz za stodołą. Sam uwiązał też swego konia, którego dotąd trzymał chłopiec. Gdy wrócił, zastał kobiety przerażone i wybierające się z gospodynią do jej mieszkania. Ale prosił, by zostały. Tu, zdaniem jego, daleko bezpieczniej. Nikt nie mógł się domyślić, że są tutaj w stajni. Brama nie domykała się, a przez szpary można było widzieć spory kawał drogi.
– Odwagi! – rzekł Négrel. – W każdym razie drogo sprzedamy życie.
Żart ten zwiększył jeszcze przerażenie kobiet. Krzyki wzmogły się. Nic jeszcze widać nie było, ale czuło się, że nadciąga chmura brzemienna piorunami.
– Nie, nie chcę się patrzyć! – zawołała Cecylka i poszła zagrzebać się w słomie.
Pani Hennebeau blada siedziała pod ścianą i miotała wściekłe spojrzenia na bramę, a Łucja i Janka mimo strachu wyglądały przez szpary, nie chcąc stracić żadnego szczegółu.
Burza nadciągnęła, rozległ się tupot nóg, od którego zdało się, że drży ziemia, ukazał się biegnący na czele, dmący w róg Jeanlin.
– Ma pani flakonik z perfumami? – spytał Négrel pani Hennebeau. – Lud francuski wydziela odór niezbyt miły!
Mimo zasad republikańskich lubił drwić z hołoty.
Ale dowcipy jego zgłuszył łomot nóg i ryki rozszalałego tłumu.
Ukazały się kobiety biegnące na przedzie. Było ich z tysiąc. Leciały jak furie z rozwianym włosem, okryte łachmanami, przez które przeglądało ciało nagie, ciało nędzarek zaludniających świat głodomorami. Niektóre niosły na rękach dzieci, podnosząc je w górę i wywijając nimi niby sztandarami smutku i zemsty. Inne, młodsze, z obnażonymi piersiami potrząsały kijami, a stare wiedźmy darły się i wyły jak wilki, aż im nabrzmiały grube żyły na piersiach. Za nimi pędziło przeszło dwa tysiące rozszalałych mężczyzn w tak zbitej masie, że nie można było odróżnić ani ich wypełzłych spodni, ani podartych w strzępy kaftanów. Była to jedna plama koloru ziemi. Oczy ich pałały, usta były szeroko otwarte. Śpiewali, a raczej ryczeli Marsyliankę bezdźwięcznymi, ochrypłymi głosami, a śpiew głuszył łomot ciężkich sabotów po twardej ziemi.
Górą sterczał las sztab żelaznych, a pośród niego w powietrzu zawieszona niby sztandar rysowała się na tle jasnego nieba jedna jedyna siekiera, ponura i krwi łakoma jak brzeszczot gilotyny.
– Co za straszne twarze! – wyjąkała pani Hennebeau.
Négrel syknął przez zęby:
– To ciekawe, nie mogę rozpoznać ani jednego z nich! Skądże się wzięli tu ci rozbójnicy.
Wściekłość, głód kilkutygodniowy i znużenie zmieniły w istocie dobroduszne zazwyczaj twarze górników Montsou w paszcze dzikich zwierząt. W tej chwili zachodzące słońce rzuciło na białą równię snop czerwonych blasków. Wszystko spłynęło krwią, droga, lecące jak furie kobiety, mężczyźni, siekiera, wszystko zajaśniało purpurą.
– Cudny widok! – szepnęły Łucja i Janka półgłosem, tknięte malowniczością widowiska.
Ale przerażone cofnęły się zaraz ku pani Hennebeau wspartej o dzieżę. Na myśl, że któryś z pędzących drogą mógłby je dojrzeć w stodole… zdrętwiały. Śmierć była wówczas pewna. Négrel sam, choć zazwyczaj odważny, czuł, że blednie. Nie mógł się oprzeć drżeniu, choć się go wstydził, Cecylka zakopana w sianie leżała bez ruchu, a panny Deneulin odwracały głowy od straszliwego widoku, choć oczy ich rwały się patrzyć.
Była to wizja rewolucji, która kiedyś niechybnie przyjdzie i zmiecie posiadających z powierzchni ziemi. Tak, nadejdzie na pewno czas, gdy lud zleje ulice ich krwią, podrzucać będzie w górę ściętymi ich głowami, grzęznąć w błocie rozbitych kas. Kobiety tak będą wyły, mężczyźni tak błyskać zębami będą i pędzić w łachmanach z gromowym łoskotem nóg. Dzika horda zatrutym oddechem świat zamieni w grób. Nie zostanie kamień na kamieniu z tego, co było. Pożary obejmą świat, a ludzkość zamieszka w lasach i na pogorzeliskach miast obróconych w perzynę. W ciągu jednej nocy nędzarze wypiją wino i zgwałcą córki i żony posiadających. Nic nie zostanie, ani grosz zarobiony, ani tytuł pracą zdobyty… wszystko runie… a z popiołów, niby feniks, powstanie świat nowy.
Krzyk straszny zgłuszył słowa Marsylianki.
Łucja i Janka przypadły do mdlejącej niemal pani Hennebeau, a Négrel stanął przed nimi zasłaniając je swym ciałem. Czyż, myślał, dziś już w gruzy się ma rozlecieć społeczeństwo? Tłum przebiegł mimo i pojedynczo tylko biegli opóźnieni, a wśród nich Mouquette. Pozostała w tyle, wypatrując skrytych za firankami mieszczuchów. Gdy tylko którego ujrzała, nie mogąc mu plunąć w twarz, podkasywała się i raczyła ich tym, co uważała za szczyt pogardy. Niewątpliwie dostrzegła przez szpary skrytych w stodole, gdyż nagle podniosła spódnicę wraz z koszulą, obróciła się na pięcie i ukazała im swój olbrzymi, oświetlony krwawo promieniami słońca, nagi tyłek.
Gest był tak straszliwy, tak dziki, że nikomu na myśl nie przyszła nieprzyzwoitość tego postępku.
Tłum znikł na drodze do Montsou obsiadłej gęsto przez małe domki pomalowane jaskrawo. Powóz wyjechał znowu na drogę, ale furman wyraził przekonanie, że póki strajkujący są panami drogi do Montsou, pani i panienki nie mogą jechać bez narażenia na szwank swego życia. A jak na złość nie było innej drogi.
– Musimy przecież wrócić do domu, obiad czeka na nas – rzekła pani Hennebeau drżąc jeszcze ze strachu. – Ci oberwańcy wybrali sobie właśnie dzień, w którym mam gości. I takiej hołocie ma się świadczyć dobrodziejstwa?
Łucja i Janka usiłowały wykopać Cecylkę ze słomy. Broniła się, myśląc, że dzicy idą ciągle jeszcze, i powtarzała, że nie chce patrzyć na nich.
Wreszcie damy wsiadły do powozu, Négrel dosiadł konia i wpadł na pomysł, by powrócić drogą na Requillart.
– Jedź ostrożnie – rzekł do furmana – droga bardzo zła. Jeślibyś widział większe gromady robotników i nie mógł zjechać na drogę pod samym domem, to stań poza starą kopalnią, dojdziemy do domu pieszo i wejdziemy furtką ogrodową. Powóz i konie umieścisz potem gdziekolwiek, w jakiej szopie czy gospodzie.
Ruszyli. W dali widać było tłum zalewający Montsou.
Mieszkańców ogarnęła panika już na sam widok przelatujących ulicami dragonów i żandarmów. Obiegały straszne pogłoski. Mówiono o plakatach grożących mieszczanom rozpruwaniem brzuchów. Nikt ich nie czytał, a jednak cytowano ustępy dosłownie. Notariusza zwłaszcza ogarnął wielki strach, gdyż dostał list anonimowy z doniesieniem, że w piwnicy pod jego domem znajduje się beczka prochu i wyleci w powietrze, jeśli nie stanie po stronie ludu.
Gregoire'owie, których wizyta przeciągnęła się skutkiem tego listu, uśmiechali się i tłumaczyli mu, że list jest dziełem żartownisia, który chciał mu napędzić strachu wobec zbliżającego się tłumu robotników strajkujących. Nawet patrząc na wkraczający do miasta tłum, Gregoire'owie nie czuli żadnego niebezpieczeństwa. Byli pewni, że wszystko się dobrze skończy. Była dopiero piąta, więc czekali, aż droga się opróżni, by udać się do stojącego naprzeciwko budynku dyrekcyjnego, gdzie, jak mniemali, oczekuje ich już Cecylka. Ale nikt w Montsou nie podzielał ich zapatrywań. Biegano, szeptano, zamykano drzwi i okna. Maigrat naprzeciwko zasuwał drzwi wielkimi sztabami żelaza, a drżał przy tym tak, że mała słabowita żona musiała mu pomagać zasuwać rygle.
Tłum obiegł budynek dyrekcyjny i z wszystkich piersi podniósł się okrzyk:
– Chleba! Chleba! Chleba!
Pan Hennebeau stał właśnie przy oknie, gdy Hipolit wszedł, by zamknąć okiennice, z obawy, że kamienie mogą potłuc szyby. Zamknął wszystkie na dole i poszedł na piętro. Niebawem dobiegł szelest spuszczanych żaluzji, skrzyp okiennic obracających się na zawiasach. Niestety nie można było zamknąć okna kuchni w suterenie, a właśnie ogień pod blachą musiał zaraz wpaść w oczy oblegającym.
Pan Hennebeau, chcąc się przypatrzyć zbiegowisku, poszedł na drugie piętro i mimo woli wszedł do pokoju Pawła. Stąd widać było całą drogę, aż do warsztatów Kompanii. Stanął za firanką i patrzył. Ale pokój zajął na nowo jego myśli. Miednica była pusta i czysta, łóżko wystygło, prześcieradła porządnie złożone, kołdra bez jednego fałdu. Zaciekłość jego też zmieniła się w wielkie znużenie. Dusza jego, podobnie jak ten pokój, ostygła, znikł z niej brud tego ranka, wrócił mu spokój, był poważny, sztywny jak zawsze. I po cóż miał wywoływać skandal? Czyż co zmieniło się w tym domu? Żona jego miała jednego kochanka więcej i koniec. Faktu tego nie czyniło wiele dramatyczniejszym to, że wybrała go sobie spośród członków rodziny. To lepiej nawet może, przynajmniej ludzie nie będą paplali. Hennebeau począł wstydzić się swej zaciekłej zazdrości. Tolerował tamtego, będzie znosił i tego. Jakże śmieszny był waląc pięściami w łóżko! Trochę więcej pogardy dla tej kobiety i koniec. Gorycz zalała mu serce. Jakże bezcelowe było to wielkie długie cierpienie całego jego życia? Jakże upadlała go ta miłość i to pożądanie kobiety okrywającej go hańbą. Nagle pod oknem zagrzmiał okrzyk:
– Chleba! Chleba! Chleba!
– Ot głupcy! – mruknął przez zęby.
Słuchał, jak go przezywano próżniakiem, żarłokiem, podłą świnią zapychającą się specjałami, podczas gdy nędzarze giną z głodu. Kobiety spostrzegły kuchnię i na widok piekącego się bażanta wybuchły przekleństwami. A przekleństwom towarzyszył bezustanny okrzyk:
– Chleba! Chleba! Chleba!
– Ot głupcy! – powtórzył pan Hennebeau. – Czyż ja jestem szczęśliwy?
I ogarnął go gniew na tych ludzi nie znających jego cierpień. Chętnie podarowałby im swe wielkie dochody, gdyby mógł rozpocząć życie, jakie wiedli. Chętnie by posadził ich u stołu przy bażancie, a sam poszedł szukać miłosnych przygód z jakąś przesuwaczką, która by się mu cała oddała niepodzielnie. Dałby wszystko za życie wedle instynktu, wolne od tej męki, wyrzekłby się dla niego wykształcenia, wychowania, wszystkiego. Ot i teraz, zamiast męczyć się, będąc którymś z nich, dałby po prostu żonie w twarz i poszedł do sąsiadki na noc. Chętnie zgodziłby się na głód. Zawrót głowy spowodowany pustką żołądka zgłuszyłby ból serca. Ach tak, żyć jak bydlę, nie mieć nic, snuć się po polach… wszystko, byle nie cierpieć!
– Chleba! Chleba! Chleba! – zawrzało znowu.
Rozzłościł się i krzyknął.
– Chleba? Czyż to wystarczy, głupcy?
On wszak miał dość chleba, a upadł pod ciężarem życia. Na myśl o pustce, która go otaczała w tym pięknym, zasobnym, pełnym ludzi domu, ściskało mu się serce. I cóż z tego, że miał co jeść? Cóż za głupcem jest ten, który sądzi, że dostatek może dać szczęście. O, ci rewolucjoniści chcący zniszczyć świat stary, by w nowym każdemu wetknąć w rękę kromkę chleba z masłem, choćby postawili na swoim, nie będą w stanie usunąć ni jednego cierpienia, ni jednego rozetlić promienia radości w sercu zbolałym. O, nie w rozszerzeniu życia i jego namiętności leży szczęście, ale w wyrzeczeniu się ich. Najlepiej byłoby nie istnieć, lub istnieć jak drzewo, jak kamień, ziarnko piasku, które deptane stopą przechodnia nie spłynie krwią.
Poczucie nieuleczalności jego bólu napełniło oczy jego łzami. Mrok zapadł, a równocześnie po ścianach i okiennicach poczęły bębnić kamienie. Bez gniewu już teraz, przejęty tylko bólem własnym, powtarzał przez łzy szeptem.
– Ot głupcy… głupcy!
Ale z piersi kilkutysięcznej masy głodomorów uparcie wydzierał się zawsze ten sam dziki okrzyk:
– Chleba! Chleba! Chleba!
VI
Doprowadzony do przytomności otrzymanym od Katarzyny policzkiem, Stefan stanął znowu na czele tłumu i donośnym głosem wykrzyknął, by ruszano do Montsou. Równocześnie głos jakiś wewnętrzny począł mu szeptać słowa rozwagi. Nie chciał uczynić tego wszystkiego, co się stało. To dziwne! Wyruszył przecież do Jean-Bart po to, by zapobiec nadużyciom, a oto potem brał udział w szeregu gwałtów, zagrzewał do nich nawet i w tej jeszcze ostatniej chwili rzucił hasło udania się do Montsou, by dzień okropny zakończyć obleganiem budynku dyrekcyjnego.
Mimo tego głosu wewnętrznego zatrzymał tłum przed dyrekcją, choć w drodze miał zamiar iść ku warsztatom i zapobiec zdemolowaniu, na co sobie tłum ostrzył zęby. Teraz, gdy rozpoczęła się kanonada do domu, daremnie szukał oczyma, na co by mógł skierować zawiść tłumu, daremnie myślał nad jakimś mniej karygodnym wybrykiem. Wtem zawołał nań stający w progu kawiarni Tisson człowiek jakiś. Właścicielka zamknęła okiennice, drzwi jedynie były nieco uchylone.
– Hej, to ja! Chodź no tu!
Był to Rasseneur. Około trzydziestu ludzi z kolonii robotniczych, którzy pozostali rano w domu, przyszło tutaj po nowiny. Za zbliżeniem się tłumu wpadli tutaj, by się ukryć. Siedział tu przy stole Zachariasz, Filomena i Pierron z żoną. Ci dwoje odwrócili się od wchodzącego i ukryli twarze w dłoniach.
– Niemiły ci mój widok? – mówił Rasseneur do Stefana. – Aha, rozumiem to! A co, nie mówiłem, rozpoczynają się głupstwa. Krzyczcie o chleb do końca świata… dostaniecie tylko ołowiu!
Stefan tymczasem odwrócił się od niego. Rzucił przez ramię tylko:
– Niemiły mi widok tchórzów, którzy z założonymi rękami przypatrują się, jak my narażamy życie.
– Więc masz zamiar splądrować dyrekcję? – spytał Rasseneur.
– Mam zamiar wytrwać do końca z towarzyszami, choćby przyszło umrzeć.
Zrozpaczony, gotów na wszystko, wmieszał się w tłum. Na drodze troje dzieci rzucało kamieniami. Kopnął każde po kolei i mruknął, że bicie szyb do niczego nie doprowadzi.
Bébert i Lidia uczyli się od Jeanlina używać procy. Każde ciskało kamień o zakład, które zrządzi większe spustoszenie. Lidia niezręcznym rzutem nabiła guza jednej z kobiet, a chłopcy śmiali się z tego, trzymając się za brzuchy. Poza nimi siedzieli obok siebie na ławce stary Mouque i Bonnemort. Nogi Bonnemorta ledwo zdołały dostawić go tutaj. Nie wiadomo nawet, czy go to wszystko interesowało, twarz jego bowiem miała obojętny, tępy wyraz, jak zawsze w dniach, kiedy nie mówił.
Nikt nie słuchał już Stefana. Kamienie padały gradem na dom, a on stał zrozpaczony pośród rozszalałych, których gniew budził się tak powoli, ale raz zbudzony nie znał granic. Tam, na południu zapalono się łatwiej, ale wyrządzano mniej szkód, tutaj krew ludu potrzebowała miesięcy, by się rozgrzać, ale potem szalała, aż do chwili, gdy wściekłość zwierzęca znużyła się własnym szałem. Musiał przemocą wydzierać Levaque'owi siekierę, uspokajać Maheuów rzucających oburącz kamienie. Niepokoiły go zwłaszcza kobiety, Levaque, Mouquette i inne. Opanowała je żądza mordu. Zgrzytały zębami, ściskały pięści i szczekały jak suki smagane dzikimi słowami starej Brûlé, która je podniecała bez przestanku.
Nagle zapanował spokój. Zdumienie dokazało tego, czego dokonać nie mogły zaklęcia Stefana. Na ulicy zjawili się Gregoire'owie. Postanowili raz wreszcie udać się do państwa Hennebeau i kroczyli z minami ludzi przekonanych, że cała awantura to tylko żart zacnych górników, których pokora i rezygnacja żywiła ich od stu lat. Strajkujący zgłupieli i zaprzestali rzucać kamieniami, z obawy, by nie trafić tego jegomościa i tej damy poważnej, którzy spadli jakby z nieba. Dali im spokojnie wejść do ogrodu, na schody i zadzwonić do zabarykadowanych drzwi. Właśnie wróciła też z urlopu pokojówka Rózia. Pochodziła z Montsou, znała wszystkich górników, uśmiechała się więc do nich. Uderzeniami pięści zmusiła Hipolita do otworzenia drzwi. Ostateczny był też czas na to, bo ledwo znikli Gregoire'owie, grad kamieni sypnął się na nowo. Tłum oprzytomniał i rozszalały jeszcze bardziej krzyczał:
– Śmierć mieszczuchom! Niech żyje republika socjalistyczna!
Rózia uśmiechała się dalej, idąc korytarzem. Rozśmieszyła ją przygoda i odezwała się do przerażonego służącego:
– O, oni nie mają nic złego na myśli! Znam ich!
Pan Gregoire spokojnie zawiesił kapelusz na wieszadłach. Potem pomógł żonie zdjąć gruby, sukienny płaszcz i rzekł:
– Oczywiście, robią głupstwa, krzyczą i na tym koniec. Wykrzyczą się i pójdą potem na kolację.
Zjawił się pan Hennebeau. Widział scenę z góry. Przyjął gości ze zwyczajną chłodną grzecznością i tylko bladość twarzy świadczyła o łzach przelanych przed chwilą. Teraz był to już tylko urzędnik, dyrektor, świadomy swych obowiązków i swej odpowiedzialności.
– Panie nie wróciły jeszcze! – rzekł.
Gregoire'ów opuścił nagle spokój. Cecylki jeszcze nie było! Cóż się z nią stanie, jeśli te głupstwa potrwają czas jakiś?
– Miałem najszczerszą chęć rozpędzić tę hałastrę – dodał pan Hennebeau – ale niestety jestem sam i nie wiem nawet, w którą stronę wysłać służącego po żandarmów.
Pokojówka Rózia, która przysłuchiwała się, wtrąciła:
– O, oni nie mają na myśli nic złego!
Dyrektor potrząsnął głową. Zgiełk wzrastał ciągle, kamienie tłukły o okiennice.
– Różnie to można brać! – odparł. – Ktoś musiał w nich wmówić, że jesteśmy ich gnębicielami. Ja tymczasem mam odpowiedzialność za spokój… a to straszne! Wiem, że żandarmi od rana jeżdżą po wszystkich drogach, i właśnie ja tylko nie mam do dyspozycji ani jednego! Ale proszę państwa do salonu. Niemiło jest tutaj w tym zgiełku.
Wtem zjawiła się kucharka. Była zrozpaczona i oświadczyła, że nie może brać na siebie odpowiedzialności za obiad, gdyż dotąd nie przybył chłopiec od pasztetnika z Manchiennes z obstalowanymi na czwartą pasztecikami w kruchym cieście. Niezawodnie po drodze napadli go ci rozbójnicy… splądrowali jego koszyk. Zdawało jej się, że paszteciki tłum wziął szturmem, a potem pożarł je i nasycił się. Na każdy sposób ulżyła sobie. Pan dyrektor wiedział teraz, jak sprawa stoi. Jej miłość własna była ocalona. Wolałaby bowiem raczej rzucić cały obiad do pieca, jak zepsuć go.
– Cierpliwości! Cierpliwości! – odparł. – Pasztetnik może się jeszcze zjawić.
Pan Hennebeau otworzył drzwi do salonu. Wtem ujrzał w mroku korytarza siedzącego na ławce człowieka.
– To ty, Maigrat? Cóż tam nowego?
Maigrat wstał. Blada, tłusta jego twarz wyrażała przestrach wielki. Stracił pewność siebie i pokornie począł mówić, że przyszedł prosić pana dyrektora o pomoc przeciw rozbójnikom.
– Jakże dam pomoc? – odparł dyrektor. – Sam, jak widzisz, jestem zagrożony i nie mam obrony. Trzeba było zostać w domu i pilnować towarów.
– O, zasunąłem żelazne wrzeciądze i zostawiłem żonę.
Dyrektor nie mógł ukryć pogardy i zniecierpliwienia. Jak to, tę nędzną, wycieńczoną biciem istotę zostawił na obronę domu?
– Mówię ci raz jeszcze – rzekł – że nie mogę nic poradzić. Próbuj się sam bronić. Radzę, idź natychmiast do domu. Słyszysz? Znowu wołają o chleb?
Zgiełk wzrósł jeszcze i Maigratowi zdało się, że słyszy, jak go wołają po nazwisku. Wracać nie mógł, byliby go rozszarpali, a do rozpaczy i szaleństwa doprowadzała go myśl, że splądrują sklep. Przyłożył twarz do szyby drzwi wejściowych, pokrytej kratą, i patrzył, a Gregoire'owie przeszli do salonu.
Pan Hennebeau silił się na spokój, zabawiał gości, ale daremnie. Tak zabarykadowany, przed nastaniem wieczoru oświetlony pokój tętnił okrzykami tłumu, a wrzaski te i uderzenia kamieni, mimo że zgłuszone okiennicami i portierami, dolatywały tu przecież, tym groźniejsze nawet i bardziej niepokojące, że głuche, niewyraźne. Rozmowa obracała się ciągle dokoła tego rozruchu niespodzianego. Pan Hennebeau mówił, że nie przeczuwał nic podobnego, ludzie bowiem jego nic takiego nie przewidywali. Niewątpliwie ten przeklęty Rasseneur jest wszystkiemu winien! Zresztą za chwilę przybędą żandarmi. Jest to zgoła niemożliwe, by go miano zostawić na pastwę tłumu. Gregoire'owie myśleli o córce. Co się stanie? A ona biedaczka taka lękliwa! Może jednak wobec niebezpieczeństwa panie zawróciły do Marchiennes. Oczekiwano jeszcze z kwadrans. Wrzask wzrastał ciągle, kamienie bębniły po okiennicach, pobyt w domu stał się męką nie do zniesienia. Pan Hennebeau podał już projekt, by wyjść, rozpędzić napastników i pójść na spotkanie powozu, gdy w tejże chwili wpadł Hipolit z krzykiem:
– Panie dyrektorze! Pani wróciła! Zabijają panią!
Powóz nie mógł przebyć napełnionej groźnymi grupami drogi z Requillart. Négrel wykonał drugi pomysł, przebyto więc pieszo przestrzeń stumetrową, dzielącą ich od budynku dyrekcyjnego. Miano zapukać do bocznej furtki ogrodowej. Pewnie ogrodnik lub który inny usłyszy i otworzy. Zrazu wszystko szło dobrze. Zapukano do furtki, ale nagle kilka kobiet spostrzegło przybyłych i wpadło w uliczkę. Sprawa poczęła się psuć. Nikt nie otwierał, Négrel nie mógł mimo wysiłków drzwi wyważyć, a tłum dokoła nich wzrastał z każdą chwilą. Négrel bał się, że ich tu otoczą, a więc powziął myśl desperacką przejścia środkiem oblegających do drzwi frontowych. Popychał przed sobą damy. Ale powstał ścisk, bo zewsząd począł napierać tłum, gapiąc się na te postrojone panie, ugrzęzłe w tłumie. Zamęt powstał taki, że stało się coś, czego sami biorący udział w zajściu pojąć nie mogli. Łucja, Janka i pani Hennebeau dotarły do drzwi półotwartych przez Rózię i wśliznęły się do środka. Za nimi wszedł Négrel i zaryglował drzwi, pewny, że widział Cecylkę wchodzącą nasamprzód. Ale nie było jej. Zginęła po drodze. Tak się przeraziła, że obróciła się tyłem do drzwi i rzuciła potem w sam tłum.
Na widok bezbronnej ofiary powstał krzyk.
– Niech żyje republika socjalistyczna! Śmierć mieszczuchom!
Niektórzy uważali dziewczynę za panią Hennebeau, inni za jej przyjaciółkę. Nie poznano Cecylki, gdyż miała woalkę na twarzy. Ale nie szło o to, kim była, wściekłość tłumu wzniecił widok jej sukni jedwabnej, futra, białych piór na kapeluszu, zapach perfum, bijący od niej, zegarka, białej cery i delikatnych rąk próżniaczki, która nie tknęła się nigdy węgla.
– Czekaj! – wrzeszczała Brûlé. – Przypniemy ci gdzieś twoje koronki!
– Nam skradła to wszystko, łajdaczka! – wołała Levaque. – Patrzcie ubiera się to w futra, gdy my giniemy nieledwie z zimna. Rozbierzmy ją do naga i dajmy jej nauczkę?
Nadbiegła Mouquette.
– Tak! – zawołała. – Trzeba ją osmagać!
Wyciągnęły się dłonie. Każda z nędzarek chciała dostać część toalety Cecylki. O, pewnie naga nie będzie ładniejsza od innych. Mówią, że często bogaczki jedwabiami zakrywają zgniliznę. Dość niesprawiedliwości! Teraz te damy, które płacą po pięćdziesiąt sous za upranie spódnicy, będą musiały ubierać się jak robotnice!
Cecylka drżała ze strachu. Nogi jej jakby w ziemię wrosły. Nie ruszała się, powtarzając jedynie w kółko:
– Proszę was, panie! Nie róbcie mi nic złego! Proszę was, panie!
Nagle wydała chrypliwy okrzyk. Szyję jej objęły ręce. Uczynił to stary Bonnemort, którego tłum zbliżył do Cecylki. Chwycił ją za gardło.
Głód i półwiekowa uległość uczyniły go wpół idiotą. Jakaż moc wyrwała go z tego odrętwienia i kazała zostać mścicielem? Sam nie umiałby objaśnić ten starzec, który dla ratowania towarzyszów pracy narażał wiele razy swe życie. Działał pod przymusem jakimś. Fascynowała go biała szyja dziewczyny. Bez słowa wbił pazury w jej ciało jak chora bestia jakaś, którą nawiedziło wspomnienie własnej mocy.
– Nie, nie! – wołały kobiety. – Rozebrać do naga! Rozebrać!
Négrel i pan Hennebeau, spostrzegłszy się, otworzyli drzwi i mężnie usiłowali przyjść Cecylce z pomocą. Ale tłum przyparł ich do kraty ogrodowej i ruszyć się nie mogli. Walczono, a przerażeni Gregoire'owie ukazali się na ganku.
– Puść ją, stary! – krzyknęła Maheude. – To panna z Piolaine!
Poznała Cecylkę, gdyż zdarto jej woalkę z twarzy.
I Stefan zrozpaczony był, że tłum mścić się chce na tym dziecku. Wysilał się, by odwrócić uwagę od ofiary. Nagle błysła mu myśl, podniósł w górę siekierę Levaque'a i krzyknął:
– Do Maigrata! Do Maigrata! Tam chleba dość! Do Maigrata!
Szybko począł rąbać drzwi sklepu. Znaczna część tłumu poszła za nim, a pośród innych Levaque i Maheu.
Ale kobiety nie odstąpiły swej ofiary, która z rąk Bonnemorta przeszła teraz w ręce starej Brûlé. Na czworakach Bébert, Lidia i Jeanlin wpełzli jej pod spódnicę, by zbadać, czy dama jest tak samo zbudowana jak robotnica. Poczęto ją szarpać, suknie trzeszczały już, gdy nagle zjawił się jeździec, wbił konia w tłum i walił szpicrutą tych, którzy nie dość szybko się rozstępowali.
– A kanalie! Rzucacie się więc także na nasze córki!
Był to Deneulin, przybywał na obiad proszony. Szybko zeskoczył z konia, objął Cecylkę ramieniem, a drugą ręką kierował koniem, posługując się nim niby klinem. Zwierzę poczęło wierzgać, a zwarta masa oblegających cofnęła się na przyzwoitą odległość. U bramki ogrodowej ponowiła się walka, ale przeszedł, gniotąc kilka ramion, nabijając parę sińców. Ta niespodziana pomoc uwolniła pana Hennebeau i Négrela, walczących na pięści z rozżartymi robotnikami. Négrel wziął na ręce omdlałą, a Deneulin zakrywał dyrektora potężnymi barkami. Gdy znikali w drzwiach, trafił go w ramię kamień.
– Dobrze, rozbijcie mi ramię, gdyście już porozbijali maszyny!
Zatrzasnął drzwi. Posypał się na nie grad kamieni.
– Cóż za wariaty. Minuta spóźnienia, a byliby mi strzaskali czaszkę jak wydrążoną dynię! Nie ma z nimi co mówić. Powariowali. Strzelać, to jedyna rada.
W salonie Gregoire'owie płakali nad Cecylką, choć przyszła do siebie i nie poniosła żadnego szwanku. Przerażenie ich wzrosło jeszcze bardziej, gdy weszła ich kucharka, Melania, i doniosła, że robotnicy zdemolowali Piolaine. Nie dostrzeżono jej, gdy wśród największego ścisku przedostała się tu i wśliznęła przez na pół uchylone drzwi. W jej wyobraźni kamień Jeanlina, który stłukł jedną szybę, zmienił się w kanonadę, która podziurawiła mury. Poglądy pana Gregoire'a uległy wstrząśnieniu. Chciano rozszarpać jego córkę, zburzono dom! Więc w istocie robotnicy mieli mu za złe, że żyje z ich pracy, jak przystało na porządnego człowieka?
Pokojówka przyniosła serwetę zmaczaną w wodzie kolońskiej i odezwała się:
– Robią głupstwa, ale nie mają nic złego na myśli.
Pani Hennebeau była bardzo blada, nie mogła dotąd przyjść do siebie i dopiero gdy poczęto winszować Négrelowi męstwa, uśmiechnęła się swobodniej. Małżeństwo było sprawą postanowioną. Pan Hennebeau spoglądał to na żonę, to na młodego człowieka, którego chciał zabić dziś rano, to znów na dziewczynę, która go od niego uwolni. Nie śpieszno mu do tego było! Bał się raczej, że po utracie kochanka żona stoczy się niżej jeszcze, może padnie w objęcia lokaja…
– A jakże wy się czujecie, dziewczęta? – spytał Deneulin córek. – Nie poturbowano was?
Bały się, ale zarazem uradowane były bardzo, że raz zdarzyło im się widzieć coś takiego. Śmiały się teraz z niebezpieczeństwa.
– Sapristi! – mówił dalej Deneulin. – Ładny to był dzień… ani słowa! Wiecie co – moje panny córki? Jeśli chcecie mieć posagi, to musicie je sobie same zdobyć!… Ba, nie koniec na tym! Przygotujcie się na to, że będziecie musiały utrzymywać starego ojca!
Usiłował żartować, ale głos mu drżał. Dziewczęta rzuciły mu się na szyję. Łzy napełniły jego oczy.
Pan Hennebeau posłyszał wyznanie i twarz mu pojaśniała, Vandame wpadnie w ręce Montsou! Oto nagroda za strajk, oto sposób uzyskania względów rady nadzorczej. Ilekroć trafiały go nieszczęścia życiowe, cofał się w swą skorupę urzędniczą i udziałem szczęścia swego mienił wtedy precyzyjne, gorliwe spełnianie rozkazów przełożonych.
Uspokojono się, w salonie jasno oświeconym zapanowała cisza, słychać było jedynie niby ciosy siekiery rąbiącej drzewo. Cóż się więc stało z krzyczącymi? Kamienie nie tłukły już o okiennice. Zaciekawieni wyjrzeli wszyscy przez szyby ganku. Ale niewiele widać było, więc udano się na górę, by spojrzeć poprzez listwy żaluzji.
– O, widzisz pan tego szubrawca Rasseneura? Stoi w progu szynku naprzeciwko! – rzekł pan Hennebeau do Deneulina. – Wiedziałem, że jest wszystkiego sprężyną!
Ale nie był to Rasseneur, lecz Stefan, który rąbał drzwi sklepu Maigrata, wołając do górników, że mają wszelkie prawo odebrać złodziejowi te zapasy, szubrawcowi, który głodził ich na jedno skinienie Kompanii. Wszyscy odbiegli od budynku dyrekcyjnego i rzucili się na sklep. Ponowiły się okrzyki: Chleba! Chleba! Tam, za tymi drzwiami jest chleba dość. Głód ogarnął wszystkich. Nikt nie chciał czekać, czując, że za chwilę padnie omdlały na ziemię. Ścisk się zrobił taki, że Stefan nie mógł rąbać, bojąc się kogoś skaleczyć.
Maigrat z korytarza domu dyrektora wyniósł się do kuchni. Ale stąd nic nie widział, fantazja tylko malowała mu najokropniejsze obrazy napadu na jego magazyn. Wyszedł więc na podwórze, by skryć się za studnią. Ale posłyszał trzask drzwi własnych, wrzaski i powtarzane swe nazwisko. Więc to nie był sen? Nie widział, ale słyszał wszystko. Każdy cios siekiery czuł w sercu. Teraz pewnie puszczą deski! Jeszcze pięć minut i po wszystkim. Wyobraził sobie, co się stanie. Wpadną zbóje, wypróżnią szuflady, worki, wszystko wypiją i zjedzą, zniszczą sam nawet dom i nie zostawią mu nawet kija żebraczego, by z nim mógł chodzić od wsi do wsi. Nie mógł wytrzymać. Nie, raczej zginąć, jak dać się zrujnować. Przez szyby widocznego stąd okna swego domu widział twarz żony. Stała i czekała jak zawsze na ciosy, mające spaść na nią. Pod owym oknem stała komórka i można było po parkanie podwórza dyrekcyjnego dostać się na jej dach, a potem, po dachu i grzbiecie muru dojść aż do okna. Powziął myśl wrócenia tam, skąd oddalił się lekkomyślnie. Może czas jeszcze zabarykadować drzwi meblami? Przyszły mu na myśl bohaterskie sposoby obrony, płonąca nafta, gorący olej i inne. Chciwość walczyła w nim z tchórzostwem, aż jęczał. Wreszcie na odgłos silniejszego ciosu siekiery chciwość zwyciężyła. Tak, położy się wraz z żoną na workach z chlebem… nie ustąpi!