Kitabı oku: «Germinal», sayfa 24
Za chwilę podniósł się okrzyk:
– Patrzcie! Patrzcie! Kot na dachu! Dalej w niego kamieniami!
Oblegający ujrzeli Maigrata na dachu komórki. Podniecony, mimo swej tuszy, prędko wydostał się na dach i pełzał po dachu i murze ku oknu. Ale przeprawa była trudna, brzuch mu zawadzał, więc ranił sobie ręce o cegły. Byłby się może mimo to wydrapał aż do góry, ale drżączka go napadła na myśl, że może zostać trafiony kamieniem. Nie widział tłumu pod sobą zwrócony doń grzbietem, ale słyszał krzyk:
– Kot! Dalej w niego kamieniem! Trzeba go strącić na dół!
Naraz stracił równowagę, stoczył się w dół jak kula, zrobił koziołka na rynnie, padł na mur, skośnie, tak że odrzucony ku ulicy spadł na nią, uderzając głową o kamień i zabił się na miejscu. Mózg wyprysnął, Maigrat nie żył. Spoza szyb nieruchoma patrzyła dalej żona jego.
Zrazu wszyscy zgłupieli, Stefanowi wypadła z rąk siekiera, Maheu, Levaque i inni zapomnieli o sklepie i patrzyli na mur, skąd ściekał cienki wężyk krwi. Krzyki umilkły, cisza głęboka zaległa ulicę, którą coraz bardziej zasnuwał mrok.
Ale niedługo krzyki wybuchły. Przyskoczyły do trupa kobiety rozszalałe widokiem krwi.
– Jest przecież sprawiedliwość! Nareszcie, sprośny wieprzu, przyszło ci na koniec!
Otoczyły ciepłe jeszcze zwłoki, śmiały się szyderczo, miotały obelgi i kopały martwe ciało tego, który za życia wzbraniał się dać chleba, gdy były głodne.
– Winnam ci była sześćdziesiąt franków, złodzieju! – krzyczała rozwścieklona na równi z innymi Maheude. – Już ci śmierć za mnie zapłaciła! Nie odmówisz teraz kredytu! Ale czekaj, czekaj, teraz ja muszę cię jeszcze nakarmić!
Paznokciami wydarła trochę zmarzłej ziemi i wepchnęła mu jej garść przemocą w otwarte usta.
– Nażryj się! Nażryj się, nędzniku!
Szyderstwa i obelgi stawały się coraz to gwałtowniejsze, a umarły leżał cicho, wpatrzony otwartymi oczyma w pociemniałe niebo. Ziemia, której miał pełne usta, to był teraz chleb jego. Bronił chleba nędzarzom, teraz takim chlebem żywić się będzie. Niewiele szczęścia przyniosło głodzenie biedaków.
Kobiety jednak nie nasyciły jeszcze swej zemsty. Krążyły dokoła niego, jak żądne krwi wilczyce. Rozmyślały, jaką by zadać mu obelgę, w jaki sposób dać wyraz swemu gniewowi.
Naraz wrzasnęła Brûlé:
– Trzeba go wykastrować jak wałacha!
– Tak, tak! Za dużo nabroił łajdak!
Mouquette ściągnęła mu spodnie, a Brûlé i Levaque rozłożyły nogi, po czym Brûlé kościstymi rękami wiedźmy chwyciła genitalia. Objęła je ręką i szarpnęła, aż wygiął się jej suchy grzbiet i strzeliły stawy rąk. Ale miękkie organy oparły się. Musiała chwycić jeszcze raz i ciągnąć długo, mim wreszcie wydarła krwawy, kosmaty ochłap mięsa. Poczęła nim wywijać w powietrzu wydając okrzyki tryumfu.
– Mam! Mam!
Wrzaski powitały ohydny łup.
– Wieprzu sprośny! Nie będziesz teraz już zapładniał naszych dziewcząt!
– Tak… koniec! Już nie będziemy zmuszone nadstawiać ci, by dostać bochenek chleba!
– Hę… słyszysz! Winnam ci dwa franki, może chcesz… à conto? Jeśli masz ochotę, to zgoda!
Dowcipy rozweseliły bardzo kobiety. Pokazywały sobie krwawy ochłap, jak złe zwierzę, które im się dało we znaki, potwora złośliwego, którego teraz trzymały pokonanego w rękach. Pluły nań i powtarzały z dziką radością:
– Już nie może! Już nie może! Już nie jest mężczyzną! Można ścierwo cisnąć do ziemi, by tam zgniło.
Brûlé zatknęła zdobycz na kij i niby z chorągwią poszła przodem, a za nią uformował się orszak wyjących wiedźm. Krople krwi ściekały po kiju, spoza szyb patrzyła bez ruchu żona Maigrata i w ostatnich przebłyskach zachodu zdawało się, iż się uśmiecha. Szyby zaszłe parą widocznie zmieniły obraz jej twarzy. Chociaż uciemiężona, bita, zdradzana i wyzyskiwana co dnia, biedna kobieta w głębi serca mogła się też cieszyć widokiem śmierci tyrana.
Reszta tłumu spoglądała w niemym osłupieniu na zwierzęce kaleczenie zwłok. Ni Maheu, ni Stefan nie mieli siły przeszkodzić straszliwej zemście i tańcowi wiedźm. Z progu gospody Tisona wyzierała blada z oburzenia twarz Rasseneura, zdumione twarze Zachariasza i Filomeny, obaj starzy poważnie potrząsali głowami, a Jeanlin trącał łokciem Béberta i zmuszał Lidię do patrzenia na ochłap wiszący na kiju. Kobiety zawróciły i korowodem przedefilowały popod oknami dyrekcji. Damy i panny patrzące poprzez żaluzję wyciągały szyje. Całej sceny nie widziały, gdyż przeszkadzał mur, a teraz ledwie widzieć mogły w mroku.
– Cóż te baby niosą na kiju? – spytała Cecylka, która odważyła się już patrzyć. Łucja i Janka oświadczyły, że musi to być skóra królika.
– Nie, nie – rzekła pani Hennebeau. – Splądrowali pewnie jatki, i niosą kawałek wieprzowiny.
W tej chwili zadrżała i umilkła. Pani Gregoire trąciła ją kolanem. Obie damy zdrętwiały, panny pobladły, nie pytały już i ścigały szeroko otwartymi oczyma krwawą wizję.
Stefan chwycił siekierę, ale niepodobna było rozbić sklepu. Trup zagradzał drogę. Wielu cofnęło się. Zemsta została nasycona. Wszyscy osmutnieli, Maheu stał ze spuszczoną głową, gdy nagle ktoś począł mu szeptać do ucha, by uciekał. Obejrzał się i zobaczył zadyszaną, ubraną ciągle jeszcze w strój roboczy Katarzynę. Gwałtownym ruchem odepchnął ją, nie chcąc słuchać, grożąc biciem. Spojrzała nań z rozpaczą, potem podbiegła do Stefana.
– Uciekaj, uciekaj – szepnęła. – Żandarmi idą!
Odpędzał ją też. Na jej widok przypomniał sobie otrzymany policzek. Ale nie poszła, wyrwała mu z rąk siekierę, porwała za ramię i pociągnęła za sobą.
– Mówię ci, że idą żandarmi! Słuchajże mnie! Chaval dał znać i prowadzi ich tutaj. Oburzyłam się i przybiegłam. Uciekaj! Nie chcę, by cię złapali!
I pociągnęła go za sobą w chwili, gdy w oddali rozległ się ciężki tętent pędzącego oddziału konnicy.
Zabrzmiał okrzyk:
– Żandarmi! Żandarmi!
Rzucono się do ucieczki z takim pośpiechem, że w dwie minuty droga była wolna i tak pusta, jakby przeszedł nią huragan. Na jasnym tle zmarzłej ziemi czarną plamą rysował się tylko trup Maigrata. Rasseneur, który sam jeden pozostał w gospodzie Tisona, oklaskiwał łatwe zwycięstwo siły zbrojnej, a mieszczuchy Montsou ocierali pot z czół, drżeli na całym ciele, dzwonili zębami i za nic na świecie nie odważyliby się wyjść na ulicę. Noc otuliła czarną wielką równię, zajaśniały na niej w dali gwiazdy czerwonych pieców pierścieniowych i baterii koksowych.
Oddział mimo galopu sunął powoli i gdy zjawił się na mieście, nie można już było w ciemności rozróżnić żołnierzy. A za oddziałem, pod jego osłoną przybył nareszcie wózek pasztetnika. Zeskoczył zeń chłopiec i wyjął spokojnie zamówione paszteciki.
Część szósta
I
Minęły pierwsze dwa tygodnie lutego. Mróz niezwykle silny nękał strajkujących. Władze zjechały do zagłębia. Zjawili się prefekt z Lille, sędzia śledczy i generał. Osądzono, że niedostateczną dla Montsou osłoną są żandarmi, odkomenderowano przeto cały pułk piechoty i rozkwaterowano go na przestrzeni od Beaugnies do Marchiennes. Teraz patrole strzegły kopalń, maszyny obstawiono żołnierzami, a budynek dyrekcyjny, warsztaty, a nawet i domy niektórych obywateli najeżone były bagnetami. Po bruku dudniły teraz kroki patroli. Na wale zsypiska węglowego stał żołnierz z wzrokiem utkwionym w równię, drżąc od wichru dmącego tam bez ustanku. Co dwie godziny grzmiały słowa komendy.
– Kto idzie? Stój! Parol?
Nigdzie roboty nie podjęto, przeciwnie, strajk się rozszerzył i objął Mirou, Crèvecoeur i Madeleine. Feutry-Cantel i Victoire miały co dnia mniej robotników, a nawet nie tknięta dotąd na serio kopalnia Saint-Thomas traciła z każdym dniem ludzi. Potędze militarnej przeciwstawiono głuchy, zacięty opór. Kolonie robotnicze były jak wymarłe. Górnicy nie wychylali się z domów, czasem tylko któryś drwiąco spojrzał z okna na czerwone pludry38. Ponury spokój, bierny opór i nienawiść do przemocy pokrywała obłudna uległość podobna do karności dzikich zwierząt nie spuszczających z oczów pogromcy, gotowych rzucić się nań, gdy się tylko obróci plecami. Kompania, której groziła ruina, puściła wieść, że sprowadzi robotników z Belgii. Ale uczynić tego nie śmiała i dalej trwała walka. Robotnicy siedzieli cicho w domach, a opustoszałych kopalń strzegło wojsko.
Pozorny ten spokój nastał nagle, zaraz nazajutrz po strasznym zajściu z Maigratem, a dyrektor tak był przerażony, że nie odważył się ni słówkiem wspomnieć o wyrządzonych szkodach. Śledztwo wykazało, że Maigrat zginął spadłszy z dachu, okaleczenie zaś zwłok pozostało niewyjaśnione. Krążyły o tym tylko legendy. Podobnie jak Kompania o szkodach, i Gregoire'owie nie pisnęli ni słowa o napaści na Cecylkę, nie chcąc córki zaplątywać w długi, skandaliczny proces. Przyaresztowano jednak kilku ludzi, niemal niewinnych, głupców, którzy sami wpadli żołnierzom w ręce. Ale nie mogli dać żadnych zeznań. Przez pomyłkę aresztowano Pierrona i w kajdanach na rękach i nogach wędrował do Marchiennes. Puszczono go, ale górnicy naśmiali się z niego do syta. Omal nie spotkało to i Rasseneura, ale w końcu dyrekcja poprzestała na sporządzeniu listy ludzi do zwolnienia. Było ich sporo. Stracił miejsce Maheu, Levaque i trzydziestu czterech innych z ich kolonii. Najsurowsza kara spaść miała na Stefana, ale znikł, jakby się zapadł w ziemię, i dotąd nie odkryto jego śladu. Chaval go zadenuncjował, ale na prośby Katarzyny, chcącej ratować rodziców, nie wydał innych. Dni mijały, wszyscy czuli, że na tym nie koniec, i czekano z niepokojem, co dalej nastąpi.
Mieszczanie Montsou co nocy zrywali się po kilka razy z pościeli, zdawało im się bowiem, że dzwony biją na alarm i dławi ich dym prochu. Największym strachem przejął ich następca proboszcza Joire, chudy, płomiennooki ksiądz Ranvier. Niczym nie przypominał uśmiechniętego zawsze, dyskretnego księdza Joire, który żył z wszystkimi w zgodzie! Ośmielił się stanąć w obronie tych zbójów niepokojących cały okręg! Znalazł argumenty na uniewinnienie ohydnych zbrodni strajkujących i nawet zaatakował mieszczaństwo, uczynił je odpowiedzialnym za to. Twierdził, że pozbawiło Kościół wolności dawnych, zagarnęło i wypaczyło jego władzę, a ze świata uczyniło piekło niesprawiedliwości i cierpienia. Ono to, wedle niego, winno jest katastrofy i sprowadzi jeszcze dużo większe, przeciągając strunę i uciemiężając, zamiast wrócić do tradycji pierwotnego chrystianizmu. Poważył się grozić bogaczom, powiedział, że jeśli będą dalej głusi na słowa boże i serca będą na nie mieć zatwardziałe, Bóg stanie po stronie nędzarzy i odda im dobra możnych, ku większej chwale swego imienia i na znak dla niewiernych.
Pobożni drżeli, a notariusz oświadczył, że to gorsze niż socjalizm, że niebawem może ujrzą księdza Ranvier na czele bandy z krzyżem w ręku niszczącego społeczeństwo, jakie powołał do życia rok 1789.
Gdy doniesiono o tym panu Hennebeau, wzruszył ramionami i rzekł:
– To są brednie nieszkodliwe. Gdy się nam sprzykrzy, napiszę do biskupa.
Podczas gdy po całej równi panoszył się militaryzm, Stefan mieszkał w głębi szachtu Requillart, w grocie Jeanlina. Skrył się tu, a nikomu na myśl nie przyszło, by tak bezczelnie pozostał na terytorium kopalni, i to zmyliło trop poszukiwań. Krzaki i zielska zasłaniały dostęp, zresztą nikt nie odważyłby się zejść na dół. By to uczynić, trzeba bowiem było wiedzieć, jak chwytać się korzeni drzew, jak rzucać się śmiało w głąb, by dostać do pierwszych niepołamanych szczebli, a wreszcie chroniło go jeszcze co innego, gorąco panujące w szachcie, głębokość stu dwudziestu metrów, trudność schodzenia i czołgania się na brzuchu ćwierć mili przez zgniecione naporem skał chodniki. A w ten tylko sposób dostać się było można do złodziejskiej kryjówki. Stefan żył w dostatku, znalazł tu bowiem resztkę ryby, jałowcówkę i inne zapasy. Łoże z siana było wyborne i nie czuł najlżejszego przeciągu w grocie, w której panowała ciepłota letniej łaźni. Jeanlin był jego dostawcą i dyskretny jak Indianin zacierał ręce na myśl figla, jaki spłatał żandarmom. Stefan cierpiał jedynie na brak światła. Jeanlin przynosił wszystko, nawet pomadę, ale nie mógł jakoś przyłapać paczki świec.
Tymczasem świecił wyłacznie przy jedzeniu, nie mogąc po ciemku przełknąć ni jednego kęsa. Ta zupełna, jednostajna ciemność bez końca ciężyła mu niezmiernie. Zdawało mu się, że przygniata myśli jego. Żył teraz z kradzieży i dręczyło go to tak, że ograniczał się do rzeczy najkonieczniejszych. Ale cóż było robić? Żyć przecież musiał. I jeszcze gnębiło go wspomnienie owego szału pijackiego, gdy po wypiciu na czczo jałowcówki rzucić się chciał z nożem na Chavala. Niezmierny strach go opanował na myśl o tej odziedziczonej skłonności do mordu po przełknięciu kropli spirytusu. Czyż skończy jako morderca? Wyczerpany i przesycony gwałtami, przez pierwsze dwa dni leżał jak martwy i spał. Rozstrój nerwowy przeciągał się, był jak rozbity, bolała go głowa, w ustach czuł gorycz jak po przepiciu. Doniósł Maheuom, gdzie jest, ale nie mogli mu posłać świecy, musiał więc jeść nawet po ciemku.
Po kilka godzin leżał wyciągnięty na sianie i przychodziły mu do głowy różne myśli, które w innych warunkach nigdy by nie powstały w jego mózgu. W miarę jak czytał, uczuwał co dnia wyższość nad innymi górnikami, a teraz po tym szalonym biegu od kopalni do kopalni poczuł do nich wstręt. Pytał się sam siebie, skąd się wzięło owo uczucie, i doszedł do wniosku, że zbudziła je w nim dzikość ich instynktów i uciech i wstrętny odór nędzy napełniający powietrze w koloniach. Zadrżał na myśl, że będzie zmuszony wrócić do nich. O, jakąż odrazę budziła ta czereda nędzarzy żyjących w brudzie! Ni słowa rozsądnego nie ma z kim zamienić, nic tylko głupota, odór cebuli i życie bydlęce! Pragnął teraz rozszerzyć ich światopogląd, skłonić ich do wykwintniejszego życia, wpoić im inne bardziej dystyngowane obejście, jednym słowem skalę ich życia zbliżyć do mieszczańskiej… uczynić ich panami. Ale jakże długiej pracy wymaga program taki! Nie czuł w sobie odwagi ni siły walczyć i oczekiwać zwycięstwa, żyjąc na galerach głodu. Z wolna przestał czuć się dumny z tego, że jest ich przywódcą, że za nich myśli i działa. To dziwne… Wydało mu się, że dusza jego z każdą godziną upodabnia się do dusz znienawidzonych kapitalistów.
Pewnego dnia przyniósł mu Jeanlin świecę skradzioną z powozowej latarni i było mu to wielką ulgą. Gdy go zmora przysiadła, grożąc szałem, zapalał świecę i to pomagało. Skąpił jej sobie bardziej jak chleba, była mu niezbędna do życia. Cisza dudniła mu w uszach. Nie było tu innych szmerów prócz drapania szczurów, trzasku starych belkowań i leciuchnego bardzo, ledwo dosłyszalnego skrzypu pająków tkających sieć. Pytał się siebie ciągle, co inni mogą robić tam na powierzchni ziemi. Na myśl mu nie przyszło wypierać się ich, opuszczać. To byłaby podłość. Skrył się po to jedynie, by być wolnym, móc radzić i działać. Wśród tych marzeń rosła w nim i dojrzewała ambicja. Chciał porzucić pracę fizyczną, dążyć do czegoś wyższego jak Pluchart, pracować politycznie i dalej, jak z tego wynikało, mieć swój własny schludny pokoik, gdyż praca umysłowa wymaga ciszy i spokoju.
W drugim tygodniu, upewniony przez Jeanlina, że żandarmi sądzą, iż uciekł do Belgii, odważył się opuścić swą kryjówkę. Chciał sobie zdać sprawę z sytuacji i przekonać się, czy należy wytrwać dalej w strajku. Z samego początku już uważał sprawę za straconą, teraz, gdy oprzytomniał po chwilowym upojeniu, poczuł dawne wątpliwości i pewny był, że Kompania nie ustąpi. Ale nie był w stanie przyznać się do tego, dręczony obawą nędzy, jaka teraz nastąpi, i odpowiedzialności, jaka nań spadnie. Duma jego poniosłaby klęskę, a on sam wrócić by musiał do porażającej pracy w kopalni. Upadek strajku oznaczał koniec jego roli. Toteż nie okłamując się, usiłował rzetelnie odzyskać wiarę w powodzenie oporu, przywodząc sobie na myśl, że kapitał paść musi równocześnie z bohaterskim samobójstwem pracy.
W całej okolicy fabryki zamykano, bankructwa następowały po sobie bez przerwy i Stefan czuł tę ogólną ruinę, błądząc po polach nocą jak wilk, co się wychylił z kniei. Pod czarnym niebem stały martwe fabryki, trupy murszejące i rozpadające się w pył. Ucierpiały zwłaszcza cukrownie. Firmy Hoton i Fauvelles ogłosiły swą upadłość, w młynie parowym u Dutilleula stały maszyny od tygodnia, a dostarczająca kopalniom lin walcownia firmy Bleuze upadła zniszczona strajkiem. W kierunku Marchiennes było jeszcze gorzej. W hucie Gagebois pogaszono ognie, w fabryce ciesielskiej w Sonneville zredukowano produkcję, z trzech pieców fabryki kutych narzędzi żelaznych jeden tylko funkcjonował, a na całym horyzoncie nie tliła ni jedna bateria koksowa. Strajk w Montsou mający swe źródło w kryzysie przemysłowym zaostrzył go jeszcze i przyśpieszył ruinę fabryk okolicznych. Do dawniejszych przyczyn kryzysu, to jest braku zamówień z Ameryki i braku kapitału przez nadmierne inwestycje pożartego, przyłączyła się jeszcze jedna… brak węgla… tego chleba codziennego maszyn… kopalnie go przestały dawać… więc mowy o produkcji być nie mogło. Kompania produkowała w nie objętych strajkiem kopalniach tak mało, że od grudnia nie miała kawałka węgla zapasowego. Jedno wywoływało drugie, klęski następowały co dnia, a katastrofa dosięgła miast pobliskich, jak Lille, Douai i Valenciennes, gdzie jeden po drugim uciekali bankierzy, podkopując byt wielu rodzin.
Stefan z rozkoszą wdychał wraz z lodowatym powietrzem nocy ów powiew nicości, a w sercu jego rozkwitała nadzieja, że nadejdzie dzień, kiedy świat stary legnie w gruzach, rozpadną się majątki i przeznaczenie skosi wszystko jak łan pszenicy. Najbardziej jednak ciekawiły go kopalnie Kompanii i w czarne noce zwiedzał jedną po drugiej, radując się bardzo, ilekroć posłyszał o nowej szkodzie. Im dłużej chodniki stały opuszczone, tym częściej następowały zgniecenia i zapadania się. I tak, ponad północną galerią Mirou ziemia tak się obniżyła, że na przestrzeni stu metrów zapadła się droga wiodąca do Joiselle. Kompania bez targowania się płaciła właścicielom za grunty, obawiając się, by nie dostały się do dzienników alarmujące wieści. Crèvecoeur i Madeleine leżące w kruchych warstwach zasypywała ziemia z każdym dniem więcej, a nawet podobno w Victoire skały zgniotły w sztolni dwu nadzorców. Prócz tego, woda zalała zupełnie Feutry-Cantel, a w Saint-Thomas nowe stemplowanie okazało się tak słabe, że musiano obmurować główną galerię jezdną, aby kiedyś przynajmniej móc rozpocząć akcję ratunkową. Wobec tego, każda niemal godzina kosztowała Kompanię sumy ogromne, a wartość denara Montsou, zwiększona stokrotnie, spadała i groziła zniknięciem zupełnym.
Na widok tylu nieszczęść zbudziła się w duszy Stefana nadzieja. Sądził teraz, że trzeci miesiąc oporu unicestwiłby owego potwora – bożka skrytego w niedostępnym przybytku. Pomiędzy dziennikami rządowymi a opozycyjnymi wrzała walka. Największe okropności opowiadano o Międzynarodówce, której cesarstwo zaczynało się obawiać, chociaż wcześniej ją popierało. Rada nadzorcza nie mogła już udawać głuchej, wysłała więc delegatów. Traktowali oni jednak całą sprawę z taką pobieżnością, że po trzech dniach, wyraziwszy swój żal, wrócili do Paryża i zdali relację, że sprawa stoi doskonale. Ale krążyły też i inne wieści. Doniesiono Stefanowi, że obojętność była obłudą, a delegaci Rady nadzorczej pracowali gorączkowo przez cały czas, nie wtajemniczając jednak nikogo. Stefanowi więc ich rychły wyjazd wydał się sromotną ucieczką i pewny był zwycięstwa, mierząc tę pewność przypuszczalną trwogą delegatów.
Ale następnej nocy zwątpił znowu. Kompania miała tęgi kark i skręcić go było trudno. Mogła rzucić miliony i ściągnąć je potem z płac głodowych górników. Tej nocy zaszedł aż do Jean-Bart i dowiedział się, że była mowa o zakupie tej kopalni przez Kompanię. Deneulin podobno znajdował się w okropnych stosunkach, był chory, postarzał się, a córki walczyły z wierzycielami, by ocalić przynajmniej rzeczy najniezbędniejsze do życia. Mniejsza była nędza po koloniach, niż u tych mieszczan, gdzie kryć się musiano z tym, że pito wodę. Kopalnia stała, mimo bowiem szybkiego naprawienia wielkim kosztem pompy w Gaston-Marie, woda ją zalała. Deneulin wreszcie poprosił Gregoire'ów o pożyczkę 100.000, a odmowa, której zresztą był pewny, pogrążyła go do reszty. Motywowali odmowę tym, że chcą mu oszczędzić walki z koniecznością i radzili sprzedać. Wzbraniał się jeszcze. Do pasji go doprowadzało, że będzie musiał opłacić koszta strajku, i był pewny, że umrze tknięty paraliżem, w ataku wściekłości. Ale nie było rady. Musiał wysłuchać propozycji. Dręczono go, obniżano wartość znakomitego łupu, kopalni nowo urządzonej, wyposażonej we wszystkie maszyny i ulepszenia, dla eksploatacji której brakło mu jedynie kapitału obrotowego. Powinien być, jak mu mówiono, szczęśliwy, że zdoła zaspokoić wierzycieli, kłócił się przez dwa dni z delegatami, do pasji doprowadzony ich zimnym okrucieństwem i wreszcie donośnym głosem wrzasnął: Nie!
Na tym się na razie skończyło i delegaci wrócili do Paryża, by przeczekać ostatnie podrygi Deneulina. Stefan zrozumiał, że ta transakcja będzie nowym nieszczęściem dla górników Montsou i zamyślił się nad niezwyciężoną siłą wielkiego kapitału, który pasie się klęskami mniejszych, z ich trupów ciągnąc swe odżywcze soki.
Rano przyniósł mu Jeanlin dobrą wieść. W Voreux poczęto się obawiać, by nie runęło rusztowanie szachtu zjazdowego. Z wszystkich szczelin tryska woda i stu sprowadzonych cieśli pracuje nad naprawą dzień i noc.
Dotąd omijał Stefan Voreux, niepokoiła go bowiem sylwetka stojącego na nasypie żołnierza. Nie można było obejść patrolu, tkwił jak sztandar pułkowy widoczny z dala. Widział wszystko. Ale dziś noc była czarna, więc poszedł na kopalnię, gdzie towarzysze potwierdzili mu wieści, dodając, że pogniły też deski szalowania i praca ta zajmie ze trzy miesiące. Stefan krążył długo, nadsłuchując uderzeń młotów ciesielskich dochodzących z szachtu. Rana ta cieszyła go. Już świtało, gdy wracał. Żołnierz zobaczył go niewątpliwie. Stefan począł rozmyślać nad owymi synami ludu, używanych przeciw ludowi. O jakże łatwy byłby tryumf rewolucji, gdyby armia przeszła na jej stronę. Wystarczyło, by obywatel w kasarni39 przypomniał sobie swe pochodzenie. To napełniało najwyższą trwogą mieszczuchów. Na myśl tę zębami dzwonili. We dwie godziny runęłaby ich egzystencja pełna użycia, oparta na przemocy. Podobno całe już pułki są uświadomione socjalistycznie! Tak mówią, ale czy to prawda? Czy rozdzielone przez burżuazję naboje obrócą się przeciw niej? Stefan począł marzyć, jakby to było pięknie, gdyby stacjonujący tu pułk pierwszy oświadczył się za strajkującymi, wystrzelał właścicieli Kompanii i oddał kopalnie górnikom.
Głowa mu zapłonęła i nim się opamiętał, począł wstępywać na nasyp. I czemuż by nie mógł zaczepić tego wojaka, przekonać się, co myśli? Z niewinną miną, jakby miał tylko zamiar zbierać drobne kawałki węgla, zbliżył się do nieruchomego żołnierza.
– Hej, cóż tam bracie… Psie powietrze… ha? Spadnie śnieg, myślę!
Żołnierz był niskim, szczupłym blondynem o twarzy piegowatej. Stefan widząc, jak niezdarnie otula się płaszczem, poznał w nim rekruta.
– I ja tak sądzę – odparł cicho.
Spojrzał jasnymi oczyma na szare już niebo, czarne i sine chmury leżące w dali na ziemi ciężko, jak ołowiane.
– To dopiero rozum – ciągnął Stefan dalej – stawiać cię tam na górze, gdzie możesz na śmierć zamarznąć! Cóż to, czy mają nadejść kozacy?
Żołnierz drżał z zimna i milczał. Stała tam wprawdzie buda, do której się czasem w burzę krył Bonnemort, ale dano rozkaz, by nie opuszczać grzbietu nasypu, i żołnierz nie ruszył się, choć mu ręce tak zesztywniały, że nie czuł karabinu. Należał on do oddziału sześćdziesięciu ludzi strzegących Voreux i często przychodziła nań kolej stać tu. Odmroził już nogi i był półmartwy, ale dyscyplina wymagała ślepego posłuszeństwa, stał więc, bąkając słowa odpowiedzi głosem zaspanego dziecka.
Daremnie wysilał się Stefan, by poznać jego przekonania polityczne. Odpowiadał tak… i… nie… bez śladu zrozumienia, o co idzie. Kamraci mówią, że kapitan jest republikanin, ale jemu to obojętne, nie ma żadnych przekonań. Gdy każą strzelać, będzie strzelać z obawy kary. Stefan zadrżał gniewem dziecka ludu, nienawiścią do tych ludzi, którym odmieniono serca.
– Jak ci na imię, bracie?
– Julian.
– Skąd jesteś?
– Z Plogof… tam!
Wskazał ręką, sam nie wiedząc gdzie. Było to gdzieś w Bretanii, więcej nie wiedział. Ale na wspomnienie ożywił się, począł się śmiać.
– Mam matkę i siostrę. Czekają na mnie z utęsknieniem… Ale nieprędko jeszcze wrócę! Gdym odjeżdżał, odprowadziły mnie do Pont L'Abbé… Pożyczyliśmy konia od Lepalneka. Mało sobie nóg nie połamał na stoku Audierne. Kuzyn Karol traktował nas kiełbaskami, ale płakaliśmy… nie mogliśmy przełknąć… O Boże… Boże miły! Jakże to daleko moja ojczyzna!
Łzy mu napłynęły do oczu, choć nie przestawał się uśmiechać. Plogof, cypel Razu szarpany falami, przedstawiał mu się w aureoli słońca w porze kwitnienia wrzosów.
– Powiedz mi – dodał – czy sądzisz, że dostanę w ciągu dwuletniej służby miesiąc urlopu, gdy się będę dobrze sprawiał?
Stefan począł też opowiadać o Prowansji, którą dzieckiem opuścił. Zatopili się we wspomnieniach i nie widzieli lecących z góry gęstych płatów śniegu. Naraz Stefan ujrzał, że Jeanlin skrada się i daje mu znaki. A prawda, pomyślał, i na cóż fraternizować się z żołnierzami, potrzeba by było długich lat, by ich przekonać. Pojął teraz sygnały Jeanlina. Miano zluzować posterunek. Szybko pożegnał się i podążył do Requillart, a serce tłukło mu się, jakby poniósł klęskę. Jeanlin biegł za nim i klął na to bydlę-kaprala, który z daleka dawał żołnierzowi znaki, by strzelał do nich obu.
Julian stał na grzbiecie nasypu nieruchomy, wpatrzony w zawieję śnieżną. Zbliżył się sierżant, zamieniono regulaminowe wyrazy.
– Kto idzie? Stój! Parol!
Kroki z wolna oddaliły się. Zupełnie jak w kraju zdobytym. Mimo że dzień się zrobił jasny, kolonie były ciche, górnicy drzemali, zgrzytając tylko przez sen zębami, gdy ich doszedł odgłos kroków żołnierskich.