Kitabı oku: «Germinal», sayfa 29

Yazı tipi:

II

W niedzielę z zapadnięciem nocy wykradł się Stefan z kolonii. Niebo było jasne, gwiazdy świeciły. Stefan poszedł wzdłuż kanału, a potem zwrócił się w stronę Marchiennes. Była to jego ulubiona przechadzka, kroczył więc wolno urwistym brzegiem ponad kanałem odciętym na płaszczyźnie geometryczną linią, podobnym do niezmiernie długiej sztaby srebra.

Nie spotykał tu nigdy nikogo i niemile uderzyło go, gdy ujrzał kogoś idącego naprzeciw. Dopiero gdy stanęli obok siebie, poznali się przy słabym świetle gwiazd.

– A, to ty? – rzekł Stefan cichym głosem.

Souvarine skinął głową. Chwilę stali w milczeniu, potem poszli obaj w stronę Marchiennes. Każdy snuł wątek własnych myśli, jakby nie byli razem.

– Czytałeś w dziennikach o powodzeniu Plucharta w Paryżu? – spytał wreszcie Stefan. – Czekano na ulicy, zrobiono mu owację u drzwi lokalu w Belleville, gdzie przemawiał. Ciągle przemawia mimo chrypki. O, ten człowiek zajdzie daleko!

Maszynista wzruszył ramionami. Pogardzał mówcami, owymi ludźmi, którzy biorą się do polityki jak do adwokatury i na frazesach robią majątki.

Stefan czytał teraz Darwina a raczej popularny wyciąg z jego dzieł, małą książeczkę za pięć sous, i owocem tej źle pojętej lektury była rewolucyjna teoria walki o byt, wedle której chudzi niewątpliwie pochłoną tłustych, czyli lud, składający się z bladych głodomorów, rumianą burżuazję. Ale Souvarine gniewał się i miotał klątwy na głupich socjalistów, którzy akceptowali Darwina, owego naukowego apostoła nierówności, którego słynna teoria doboru podobać się mogła jedynie arystokratycznym filozofom. Stefan upierał się przy swoim, chciał udowadniać słuszność twierdzeń, więc Souvarine wątpliwości, jakie miał, wyraził w formie hipotezy. Przypuściwszy, że starego społeczeństwa już nie ma, że wymieciono je doszczętnie, czyż nie należało się obawiać, że w nowym świecie rozwiną się z wolna te same formy niesprawiedliwości, że zawsze będą chorzy i starzy, głupi i leniwi, więc zręczniejsi i rozumniejsi pochwycą władzę, a tamtych zamienią w niewolników. I przerażony obrazem tych stosunków wykrzyknął, że jeśli niemożliwa jest w społeczeństwie sprawiedliwość, to człowiek jako taki wytępiony być powinien. Ile razy rozwinie się społeczeństwo złe, tyle razy należy je zniszczyć, aż do zgładzenia ostatniego indywiduum.

Zamilkli obaj.

Souvarine długo kroczył po trawie cicho ponad samą wodą, jak lunatyk kroczy po rynnie ponad przepaścią, pewnym, spokojnym krokiem. Po chwili, bez widocznej przyczyny drgnął, jakby potknąwszy się o cień, podniósł oczy na niebo i bardzo blady, cichym głosem spytał Stefana:

– Czy opowiadałem ci, jak umarła?

– Kto?

– Moja kobieta… tam w Rosji.

Stefan spojrzał zdumiony. Dziwiło go drżenie głosu Souvarina, zwierzenie człowieka, którego zazwyczaj na słowo wyciągnąć było trudno. Stefan wiedział tylko, że kochankę Souvarina powieszono w Moskwie.

– Przedsięwzięcie nie powiodło się – opowiadał Souvarine z oczyma utkwionymi w kanał. – Z piwnicy podkopywaliśmy przez dwa tygodnie nasyp kolejowy, nie dworski jednak, ale zwykły pociąg osobowy wyleciał w powietrze… Aresztowano Anuszkę… Przynosiła nam chleb co wieczora przebrana za chłopkę, ona też zapaliła lont, gdyż kobieta mniej budziła podejrzenia. Słuchałem ukryty wśród widzów procesu w…

Porwał go kaszel gwałtowny.

– Dwa już razy miałem się rzucić ku niej przez tłum, by razem z nią umrzeć. Ale to byłoby bezrozumne! Jeden człowiek mniej, to jeden bojownik mniej. Rozumiałem, że mówi oczyma: Nie! …gdy spojrzenia nasze się spotykały.

Zakaszlał znowu.

– Byłem i tam… przy egzekucji. Deszcz padał, a kat stracił głowę. Dwadzieścia minut wieszał czworo innych. Urwał się z czwartym sznurek. Anuszka stała i czekała. Nie mogła mnie zrazu dostrzec w tłumie. Wstąpiłem na kamień, ujrzała mnie i odtąd oczy nasze się nie rozłączyły. Patrzyła na mnie po śmierci jeszcze… Zdjąłem kapelusz i odszedłem.

Znowu zapanowało milczenie. Biały pas kanału ciągnął się w nieskończoność, mężczyźni bez szelestu kroczyli po trawie zatopieni znowu w swe myśli. Zdawało się, że w dali srebrna igła wody przeszywa horyzont.

– To była nasza kara! – rzekł silnym głosem Souvarine. – Zasłużyliśmy na karę, gdyż kochaliśmy się… Tak, tak… dobrze, że umarła… Z krwi jej zrodzą się mściciele, a ja nie mam już podłości na sercu… Ach, nic!… Rodziców, kobiety, przyjaciela! Nic… od czego ręka by mi zadrżała w dniu, kiedy przyjdzie poświęcić życie innych lub własne!

Stefan stanął. Drżał z chłodu nocnego. Nie odpowiedział na słowa Souvarina, rzekł tylko:

– Odeszliśmy daleko, może by zawrócić?

Zawrócili ku Voreux, a Stefan po chwili spytał:

– Czytałeś nowe afisze?

Mówił o afiszach, które Kompania dziś rozlepiła. Ton ich był przyjaźniejszy, treść zrozumialsza. Obiecywano przyjąć książki robotników, którzy by jutro stawili się do pracy. Nawet najbardziej skompromitowanym obiecywano przebaczenie.

– Czytałem je! – odparł maszynista.

– Więc cóż myślisz?

– Myślę, że już koniec… trzoda zjedzie w głąb. Jesteście wszyscy nikczemni tchórze!

Stefan gorąco bronił towarzyszy. Pojedynczy człowiek może być mężny, ale mrący głodem tłum nie ma sił.

Powolnym krokiem doszli do Voreux i gdy stanęli przed budynkami kopalni, Stefan poprzysiągł nie stanąć do roboty. Ale przebaczał tym, którzy zjadą jutro, trudno… to są ludzie głodni! Dowiadywał się też, ile prawdy jest w pogłosce, że cieśle nie mieli czasu naprawić oszalowania szachtu zjazdowego. Pytał, czy prawdą jest, że ciśnienie warstw skalnych na ściany z drzewa, które stanowią niejako koszulę szachtu, wygięło je do wewnątrz, tak że klatki trą o ścianę na przestrzeni pięciu metrów. Souvarine odpowiadał teraz krótko. Wczoraj był w służbie i istotnie, klatki trą o ściany, tak że musiał puścić maszynę z podwójną szybkością, by przeszły. Ale na wszystkie uwagi przełożeni odpowiadali, że przede wszystkim teraz trzeba węgla, a potem poczną się naprawki.

– Ach, gdyby tak wszystko licho wzięło! – szepnął Stefan. – Co za radość, co za radość!

Souvarine spojrzał na kopalnię śpiącą w ciemności i rzekł spokojnie, kończąc myśl Stefana:

– Gdyby wszystko wzięło licho, poginęliby też i górnicy, którym radzisz stanąć do roboty.

Z wieży w Montsou wybił zegar dziewiątą. Stefan powiedział, że chce już iść spać, a Souvarine rzekł, nie podając mu ręki:

– Bądź zdrów. Odjeżdżam stąd.

– Co? Ty stąd odjeżdżasz?

– Tak, zażądałem książki… odchodzę na inne miejsce.

Stefan patrzył nań zdziwiony i podniecony. Po dwugodzinnej rozmowie mówi mu to teraz i to głosem tak spokojnym, gdy jemu na myśl o rozłące serce bić przestaje. Żyli przecież razem, cierpieli razem, cóż dziwnego, że smutno się rozstawać?

– Odjeżdżasz? A dokądże to?

– Nie wiem.

– Zobaczymy się przecież kiedyś?

– Nie, nie zdaje mi się.

Milczeli i patrzyli na siebie, nie wiedząc co sobie powiedzieć.

– Ano to bądź zdrów.

– Bądź zdrów.

Stefan zwrócił się ku kolonii, Souvarine poszedł znów wzdłuż kanału. Chodził tak samotny bez przestanku tam i z powrotem, niknąc w ciemności i wyłaniając się z niej znowu. Stanął wreszcie, policzył uderzenia zegara i przekonawszy się, że północ, wszedł do kopalni.

O tej godzinie nie było tu nikogo. Spotkał jedynie zaspanego dozorcę. Pod kotłami palić zaczynano dopiero o drugiej. Powiedział dozorcy, że zapomniał w szafie kamizelki, i poszedł też po nią. W kamizelkę zawinięte były narzędzia, świder, obcęgi, mała, bardzo silna stalowa piłka, młotek i dłuto. Potem zamiast wyjść z kopalni udał się do szachtu drabinowego. Bez lampy, z kamizelką pod pachą począł schodzić w głąb, licząc drabiny. Wiedział, że klatka natrafia na wygięcie ścian szachtu w głębokości trzystu siedemdziesięciu czterech metrów przy piątym stopniu. Odliczywszy pięćdziesiąt cztery drabiny począł macać rękami i natrafił na wydęte deski. To tutaj, pomyślał.

Z pewnością i zimną krwią wprawnego robotnika wziął się do wykonania widocznie dobrze obmyślanego planu. Wyciął w ścianie przytykającej do szybu zjazdowego kwadratowy otwór. Pracował, zapalając od czasu do czasu zapałki.

Na przestrzeni od Calais do Valenciennes natrafiono swego czasu przy biciu szachtów węglowych na niesłychane trudności, gdyż przedsiębiorcy stanęli wobec kwestii, jak przedostać się przez rozległe i głębokie warstwy jezior podziemnych, leżących pod poziomem najgłębszych dolin całej okolicy. Kwestia była bardzo trudna i po ogromnych kosztach i wysiłkach rozwiązano ją, budując specjalny rodzaj ogromnych beczek bez dna i wierzchu. Klepki tych beczek ujęte w mocne obręcze u góry i dołu izolowały szacht, klatki przechodziły środkiem, a o ściany tłukły fale czarnych wód nie widzących nigdy słońca. W Voreux musiano zamykać wodę w dwu poziomach. W górnym poziomie szacht przechodził przez warstwy kruchego piaskowca, białej gliny i kredowatego, gąbczastego i wodą przesiąkłego marglu. W drugim poziomie wodnym, leżącym tuż ponad złożami węgla natrafiono na lotny, miałki jak mąka piasek, który lał się jak woda przez najdrobniejsze szczeliny. Była to tak zwana przez górników kurzawka i na jej pokładzie rozlewała się toń na trzysta metrów głęboka ukrytego pod powierzchnią ziemi morza. Był to postrach kopalń północy, ocean niezbadany, poruszany do głębi burzami i kataklizmami, a choć ściany oszalowań beczkowych wytrzymywały wielkie ciśnienie, ciągle bano się ruchu terenów przyległych, wstrząsanych zapadaniami się starych, opuszczonych chodników. Przy takich bowiem okazjach skały pękały, a tworzące się szczeliny wydłużały się, dochodząc aż do ścian szachtu poniżej beczkowania. Ciągle wobec tego istniało niebezpieczeństwo równocześnie zapadnięcia się i zalania kopalni, groza lawiny kurzawki i wewnętrznego potopu.

Souvarine usiadł w wyciętym otworze jak na koniu i rękami obmacawszy ściany skonstatował, że klepki beczkowania wypchnięte zostały z obręczy ciśnieniem i wygięły się do wewnątrz. Wiele z nich wyszło już z oprawy, a szparami, poprzez zalane smołą uszczelnienia, tryskały fontanny wody. Cieśle, mając mało czasu, poprzestali na przyśrubowaniu biegnących dokoła obręczy, które trzymać miały klepki, ale i tę pracę wykonali tak niedbale, że nie wszędzie nawet powkręcali śruby. Prócz tego ściany drżały od gwałtownego ruchu kurzawki miotanej falami wzburzonego morza.

Dłutem Souvarine odkręcił nieliczne śruby trzymające obręcze, tak że pierwsze uderzenie klatki musiało je strącić w głąb. Była to czynność niebezpieczna. Za każdym ruchem narażał się na upadek w głębokość dwustu blisko metrów. Pracując, trzymać się musiał jedną ręką dębowych poprzecznic i bierwion rusztowania, wzdłuż którego suwały się klatki. Siadał na poprzecznicach, posuwając się od ściany do ściany, obracał się wsparty często jedynie na łokciu lub kolanie i wisząc ponad otchłanią pracował dalej. Trzy razy pośliznął się na mokrym drzewie i, spadając już, chwytał się czegoś zawsze, nie drgnąwszy nawet ze strachu. Pracował po omacku i świecąc zapałki tylko wówczas, gdy tracił orientację. Poodkręcawszy śruby, zabrał się do samego drzewa ścian beczkowych. Wymacał rygiel, którym przyparte były deski wzajem do siebie, świdrował w nim, krajał go, podważał tak, by najlżejsze uderzenie musiało go złamać. W miarę, jak pracował, woda zalewała go coraz to silniej, zapałki zamokły i otoczyły go nieprzebite ciemności.

Wówczas porwała go wściekłość. Tchnienie głębi, strach czający się w czarnej przepaści rozżarzyły jego żądzę niszczycielską. Na oślep chwytał teraz klepki, tłukł w nie młotem, świdrował, krajał, nie licząc się z tym, że mogą załamać się na jego własną głowę, owszem pragnąc tego. Zdawało mu się, że wbija swe narzędzia w żywe ciało olbrzymiego, znienawidzonego potwora. Tak, zabije nareszcie, zarżnie ową złą stworę, ową Voreux, w której rozwartej paszczy zginęło już tylu ludzi. Piła i dłuto gryzły wnętrzności wroga, a Souvarine, cudem trzymając się na oślizgłych, wąskich belkach, posuwał się w tył i naprzód, w dół i w górę, jak ptak trzepoczący się wśród rusztowania starej dzwonnicy.

Ale po chwili uczuł niezadowolenie z siebie. Czemuż się złościł, czyż nie mógł robić tego wszystkiego spokojnie? Odpocząwszy, wlazł w otwór wycięty w ścianie szachtu drabinowego i wsadził weń wydęty kawałek deski. Dość tego, pomyślał, nie chciał bowiem zbyt wielkim uszkodzeniem zwrócić na nadwyrężony punkt uwagi. Może naprawiono by to przed rozpoczęciem zjazdu, a wówczas praca byłaby daremna. Zwierzę miało teraz ranę w brzuchu, pokaże się, czy dożyje wieczora. A zostawił tam swój podpis. Po śladach dłuta pozna przerażony świat, że potwór nie zdechł śmiercią naturalną. Bez pośpiechu zawinął narzędzia na powrót w kamizelkę i pomału wydostał się na wierzch. Gdy nie widziany przez nikogo wyszedł z kopalni, nie przyszło mu nawet na myśl przebrać się. Wybiła właśnie trzecia, stanął na drodze i czekał. O tejże samej godzinie zwrócił uwagę Stefana, który nie spał, szmer lekki. Nastawił uszu, ale posłyszał jedynie oddechy malców, Bonnemorta, Maheudy i chrapanie Jeanlina. Pewnie mi się przyśniło, pomyślał i okrył się kołdrą. Ale w tejże samej chwili szmer się ponowił. Było to jakby skrzyp siennika i ostrożne ruchy kogoś, kto wstaje. Myślał, że Katarzynie zrobiło się niedobrze.

– Czy to ty? – spytał cicho.

Nikt nie odpowiedział. Przez pięć minut cicho było, potem rozległ się ten sam skrzyp. Pewny, że nie omylił się, wstał i począł szukać rękami łóżka stojącego naprzeciwko. Zdziwił się bardzo znalazłszy Katarzynę siedzącą na łóżku, rozbudzoną i jakby przyczajoną.

– Czemuż mi nie odpowiadasz? – spytał. – Cóż to znaczy?

– Wstaję.

– Tak rano?

– Tak! Idę do roboty do kopalni.

Całkiem już rozbudzony usiadł obok niej na brzegu siennika, a Katarzyna tłumaczyła, czemu postanowiła pracować. Nie mogła znieść próżniactwa i pełnych wyrzutu spojrzeń matki. Woli już, mówiła, narazić się na przykrości ze strony Chavala w kopalni, a jeśliby matka nie chciała przyjąć jej zarobku… no, to wówczas dość już jest duża, by sobie samej ugotować zupę.

– Idź spać – dodała – i proszę cię, nie zdradź mnie, żem poszła.

Ale on objął ją wpół, opanowany litością i serdecznością. Tulili się oboje do siebie, czując poprzez koszule gorąco swych ciał. Zrazu chciała się wyrwać, ale potem objęła go z płaczem za szyję i przyciskała do piersi. Siedzieli tak, nie pragnąc niczego więcej, szczęśliwi, myśląc o wzajemnej, nie zaspokojonej dotąd miłości. Czyż to już nigdy nie nastąpi? Czy któregoś dnia nareszcie odważą się? Przecież byli teraz oboje wolni? A potrzeba było tylko małego upojenia, chwili zawrotu głowy i byliby się posiedli. Oboje rozmyślali już o tym, snuło im się to po myśli w mglistych obrazach.

– Idź spać! – szepnęła. – Ja ubiorę się po ciemku, by nie zbudzić matki. Puść mnie, już czas.

Przyciskał ją do piersi, opanowany wielkim smutkiem. Pragnął teraz całą duszą spokoju, szczęścia, marzyło mu się, że ożenił się z Katarzyną i mieszka w małym, schludnym domku i nie pragnie niczego, tylko żyć tam z nią do śmierci. Wystarczy im suchy chleb, gdyby i tego nie stało na dwoje, to odda jej swą część. Czyż nie to było najwyższą i jedyną wartością życia?

Wysunęła się wreszcie z jego objęć i szepnęła:

– Proszę cię, puść mnie!

Wówczas on dał się unieść sercu i odparł:

– Idę z tobą.

Zdziwił się, że mógł to powiedzieć. Przysiągł przecież przed chwilą, skądże nagła zmiana postanowienia? Samo spłynęło mu to na wargi, nie myślał o tym ni przez moment! A zarazem uczuł się spokojny, wolny od wszelkich dręczących zwątpień i wydawało mu się, że został przypadkiem ocalony, że nagle odnalazł drogę wyjścia z labiryntu trosk i cierpień. Nie chciał słuchać o niczym, gdy przerażona, pojąwszy, iż się dla niej poświęca, czyniła mu przedstawienia, gdy wyrażała obawy, iż go towarzysze w kopalni powitają obelgami. Nic sobie z tego nie robił. Plakaty oznajmiały przebaczenie dla wszystkich, to było wystarczające.

– Chcę pracować i basta… Ubierajmy się, nie robiąc hałasu.

Z wielką ostrożnością ubrali się po ciemku. Katarzyna wczoraj przygotowała swój strój górniczy, Stefan wziął z szafy kaftan i spodnie. Nie myli się z obawy narobienia łoskotu. Wszyscy spali, ale należało minąć sionkę, w której stało łóżko matki. Gdy byli już niedaleko drzwi, Katarzyna przypadkiem potrąciła krzesło. Maheude zbudziła się i spytała zaspanym głosem:

– Któż tam?

Katarzyna stanęła drżąca i ścisnęła kurczowo dłoń Stefana.

– To ja, proszę się nie bać! – odparł. – Wychodzę trochę na dwór, odetchnąć świeżym powietrzem.

– Dobrze, dobrze…

Zasnęła na nowo. Katarzyna długo stała bez ruchu, a gdy wreszcie znaleźli się w izbie na dole, wzięła kromkę chleba, która pozostała z bochenka ofiarowanego Maheudzie przez jedną damę. Przymknęli za sobą drzwi i poszli.

Souvarine stał ciągle jeszcze przed kopalnią u samych wrót gospody Rasseneura i od pół godziny patrzył na górników wlokących się w ciemnościach z tupotem nóg niby trzoda. Liczył ich, jak rzeźnik liczy bydło zapędzane do jatki, i był zdziwiony liczbą wracających do pracy. Mimo swego pesymizmu nie sądził, że tylu będzie tchórzów. Robotnicy płynęli bez przerwy, a Souvarine z zimną krwią i zaciśniętymi ustami patrzył na nich pałającym wzrokiem.

Nagle drgnął. Pośród idących, których twarzy nie widział, rozpoznał jednego po ruchach. Podszedł i zatrzymał go.

– Dokąd idziesz?

Stefan przeraził się i zamiast odpowiedzi wybąknął:

– A więc nie poszedłeś jeszcze?

Potem przyznał się, iż wraca do pracy. Przysiągł, że nie wróci, ale namyślił się. To za trudno czekać z założonymi rękami na coś, co przyjść może za jakieś sto lat. Zresztą ma powody osobiste.

Souvarine wysłuchał drżąc z wściekłości, a potem chwycił go za ramię, pchnął ku kolonii i krzyknął:

– Wracaj do domu! Chcę tego, rozumiesz?

Zbliżyła się Katarzyna, Souvarine poznał i ją także. Stefan tymczasem zaprotestował. Któż to ma prawo krytykować jego postępowanie? Oczy maszynisty przeniosły się z twarzy Stefana na twarz dziewczyny, wróciły znów… i nagle wykonał gest i cofnął się w tył. Gdy w sercu mężczyzny zagnieździ się kobieta… już po nim… może umierać. Może błysnął mu w głowie obraz kochanki powieszonej tam, w Moskwie, może pomyślał o tej ostatniej nici, która pękła, wyzwalając go ze strachu o życie własne i życie innych. Rzekł po prostu:

– Idź!

Stefan stał zmieszany i szukał jakiegoś serdecznego słowa. Jakże tak się rozstawać?

– Więc chcesz iść stąd? – spytał.

– Tak.

– Więc podaj mi rękę, stary druhu! Szczęśliwej drogi i… nie miej mi za złe…

Souvarine podał mu swą zimną jak z lodu rękę. On był wolny… nie miał ni kobiety, ni przyjaciela.

– Bądź zdrów… po raz ostatni… – rzekł Stefan.

– Bądź zdrów.

I Souvarine spoglądał już spokojnie na Katarzynę i Stefana znikających w bramie kopalni.

III

O trzeciej rozpoczął się zjazd. W biurze kontrolera obok lampiarni siedział sam Dansaert. Zapisywał każdego zgłaszającego się górnika i polecał wydać mu lampę. Stosownie do obietnic na plakatach nie odmawiał żadnemu i nie robił żadnych uwag. Ujrzawszy jednak u okienka Stefana i Katarzynę drgnął, zaczerwienił się i otwarł już usta, by odmówić przyjęcia. Po chwili jednak namyślił się i poprzestał na drwiąco tryumfalnym uśmiechu. Ha, ha, pomyślał, więc pokonany i on… ten postrach wszystkich! Więc przecież Kompania coś może, gdy straszliwy przewrotowiec z Montsou przychodzi tu za pracą. Milcząc, wziął Stefan lampę i poszedł wraz z przesuwaczką do hali zjazdowej.

Katarzyna bała się, że w hali zjazdowej górnicy rzucą się z obelgami na Stefana. Zaraz u wejścia ujrzała Chavala stojącego w grupie kilkunastu czekających na miejsce w klatce. Spostrzegłszy ją, postąpił kilka kroków wściekły, ale na widok Stefana cofnął się. Udał, że drwi, i wzruszył ramionami. Doskonale. Cóż mogło mu zależeć na tym, gdy inny zająć się zdecydował jeszcze ciepłe miejsce jego. I owszem, w ten sposób pozbywał się wygodnie dziewczyny. Jeśli tamten lubi resztki po nim… to rzecz jego gustu. Ale w owych pogardliwych słowach kryła się zazdrość na nowo pobudzona. Oczy mu rozbłysły. Inni nie ruszyli się. Stali ze spuszczonymi głowami, spozierając tylko spode łba na przybysza. Potem przestali nań nawet patrzeć i przygnębieni stali u wylotu szachtu z kilofami w rękach, wzdrygając się tylko od czasu do czasu skutkiem przeciągu, jaki panował w hali zjazdowej.

Wreszcie klatka stanęła. Zawołano czekających, a Stefan z Katarzyną usiedli w pustym wózku, obok nich zaś zajął miejsce Pierron z kilku innymi. Ponad nimi siedział Chaval i Stefan słyszał, jak mówił do starego Mouque'a, że dyrekcja bardzo źle czyni, nie korzystając ze sposobności uwolnienia kopalni od awanturników, którzy są jej hańbą. Ale stary stajenny popadł znów w zwyczajną swą psią uległość, nie gniewała go już śmierć jego dzieci, więc wzruszył tylko ramionami pojednawczo.

Klatka odczepiła się i zatonęła w ciemnościach szachtu. Nikt nie mówił. Nagle, gdy przebyto dwie trzecie drogi, klatka poczęła straszliwie trzeć o ściany. Okucia żelazne trzeszczały, ludzi rzucało jednych na drugich.

– Tam do licha! – mruknął Stefan – Czyż chcą nas zgnieść tutaj? Podusimy się jeszcze w tym przeklętym kominie. A mówią, że naprawili!

Ale klatka przebyła przeszkodę i spadała teraz w głąb wśród takiego deszczu, że górników znowu to zaniepokoiło. Więc porobiły się nowe szpary w szalowaniu?

Gdy spytano Pierrona, który pracował już od kilku dni, chcąc ukryć strach, który by można było wytłumaczyć jako potępianie dyrekcji, odpowiedział:

– Nie ma niebezpieczeństwa! Zawsze tak było. Widocznie nie miano czasu pozatykać szpar.

Deszcz walił po dachu klatki, a gdy dostano się do najniższej galerii, zmienił się w istne oberwanie chmury. Żadnemu z dozorców nie przyszło do głowy zejść po drabinie i przekonać się, co było przyczyną tego. Sądzono, że wystarczy pompa, a szpary zatka się nocy następnej. Miano dość roboty z reorganizacją pracy, a inżynier postanowił, że przed udaniem się na miejsca pracy wszyscy górnicy wezmą się na razie do naprawek najkonieczniejszych i odkopywania pozasypywanych tu i ówdzie chodników. Spustoszenie było takie, że gdzieniegdzie na przestrzeni stu i więcej metrów musiano odnawiać stemplowanie. Na dole formowano oddziały po dziesięciu pod wodzą dozorców, a ci wskazywali miejsca najbardziej uszkodzone. Gdy zjazd się ukończył, okazało się, że stanęło do pracy trzystu dwudziestu dwu, to jest mniej więcej połowa normalnej ilości przy zwyczajnymi ruchu.

Chavala przyłączono do tego samego oddziału, do którego należeli Stefan i Katarzyna. Nie stało się to przypadkiem. Ukrył się za innymi, a potem narzucił dozorcy do oddziału, w którym brak było właśnie jednego. Przeznaczono ich do odkopywania chodnika na końcu galerii północnej, mniej więcej trzy kilometry od hali zjazdowej. Osypisko tamowało dostęp do pokładu Dix-Huit-Pouces.

Zabrano się do usuwania rumowiska kilofami i łopatami. Stefan, Chaval i pięciu innych rozbijali je, a Katarzyna i dwaj pomocnicy toczyli wózki aż do pochylni. Prawie nie rozmawiano, gdyż dozorca stał w pobliżu. Mimo to obaj kochankowie Katarzyny mało się nie wzięli za łby. Wbrew temu, co mówił, że nie obchodzi go wcale, zajmował się nią Chaval ciągle i szturchał po kryjomu, do tego stopnia, że Stefan musiał mu zagrozić rozwaleniem szczęki, jeśli nie da jej spokoju. Mierzyli się wzrokiem, trzeba było ich rozdzielić.

Około ósmej przybył obejrzeć robotę Dansaert. Był w bardzo złym usposobieniu i napadł od razu na dozorcę. Robota nie postępuje, wołał, należy stemplować w miarę posuwania się naprzód, taka robota nic nie warta! Potem poszedł, oświadczywszy, że wróci z inżynierem. Czekał na Négrela od rana i wydziwić się nie mógł, czemu go dotąd nie ma.

Minęła znowu godzina. Dozorca kazał wszystkim stemplować strop. Nawet przesuwaczka i pomocnicy porzucili wózki, a znosili i podawali klocki drzewa. W tym oddaleniu oddział znajdował się jakby na placówce bez kontaktu z innymi sztolniami. Kilka razy podniesiono głowy na odgłos, jakby biegła gromada ludzi, na dziwny jakiś hałas. Cóż to znowu? Zdawało się, że chodniki się opróżniają, a górnicy pędem biegną ku wyjazdowi. Ale hałas ustał po chwili, więc zacinano dalej klocki, a słuch głuszył łoskot młotków. Po długiej chwili wzięto się znów do usuwania gruzu.

Ale po pierwszym zaraz wózku wróciła Katarzyna i powiedziała z przerażeniem, że nikogo nie ma u dołu pochylni.

– Wołałam – a nie odpowiedział nikt! Wszyscy widać uciekli.

Ogarnął wszystkich taki strach, że rzucili narzędzia i pobiegli. Mroziła im krew w żyłach myśl, że są opuszczeni, w największej głębokości kopalni i tak daleko od szachtu. Porwali tylko lampy i biegli jeden po drugim, naprzód mężczyźni, potem Katarzyna i pomocnicy. Sam dozorca stracił głowę i przeląkł się, gdy wołając w różne chodniki, które mijali, przekonał się, że były puste. Cóż za wypadek wygnał stąd wszystkich? Przerażenie zwiększało jeszcze to, że nie wiedziano, jakiego rodzaju jest nieszczęście, które wszyscy czuli. W pobliżu szachtu zamknął im drogę strumień wody. Od razu sięgnęła im po kolana, nie mogli biec, więc brnęli, z trudem prąc się naprzód, pędzeni strachem, że minuta spóźnienia może być przyczyną śmierci.

– Na Boga, szalowanie popsute! – krzyknął Stefan – Mówiłem, że poginiemy tutaj wszyscy.

Pierron od czasu zjazdu patrzył z niepokojem na płynącą wodę. Gdy wraz z dwoma innymi wsuwał wózek w klatkę, spadł mu na głowę słup wody, głusząc go i zalewając oczy. Ale większe jeszcze przerażenie ogarnęło go, gdy ujrzał, że dół szachtu, leżący o dziesięć metrów jeszcze pod poziomem hali dolnej, napełniony jest wodą, która sięga już do mostu i biegnie po flizach żelaznych. Znaczyło to, że pompa nie wystarcza dla pokonania dopływu wody. Powiadomił Dansaerta, ale ten zaklął i rzekł, że trzeba czekać na inżyniera. Dwa razy na to zwracał mu uwagę, ale prócz desperackiego wzruszenia ramionami nic nie zyskał. Tak, woda przybierała, ale cóż on mógł na to poradzić.

Zjawił się Mouque wiodący Batailla do roboty. Ale musiał go trzymać obu rękami, gdyż potulne zazwyczaj zwierzę stawało dęba, wyciągało głowę ku szachtowi i rżało z przerażeniem.

– Cóż ci to, filozofie? – Niepokoi cię, że woda się leje? Chodź, to nie twoja sprawa.

Koń drżał na całym ciele, musiał go ciągnąć z całej siły ku galerii jezdnej.

Równocześnie niemal ze zniknięciem w głębi galerii Mouque'a z koniem, w powietrzu rozległ się trzask, a potem huk walącego się w przepaść drzewa. Oderwała się partia szalowania i spadła w dwustumetrową głąb, obijając się o ściany szachtu. Pierron i inni ładownicy zdołali umknąć, dębowe belki strzaskały jedynie same próżne wózki. Za deskami wpadł w głąb słup wody jakby ze stawu, którego śluzy otwarto. Dansaert chciał wyjechać, zobaczyć, co się stało, ale w tej chwili runęła druga część szalowania. Widząc grozę położenia, przestał się wahać i dał rozkaz wyjazdu. Posłał dozorców do sztolni, by zwołali górników.

Rozpoczął się nieopisany zamęt. Z każdej galerii zbiegały grupy górników i rzucały się do klatek. Gnieciono się, duszono, zabijano niemal, by dostać się przed innymi. Kilku wpadło na myśl wyjścia drabinami, ale wrócili niebawem z wieścią, że ta droga już zamknięta. Wszystkich przerażało, że po przejściu jednych klatek drugie już nie zdołają zejść na dół, gdyż tymczasem szacht zostanie zatkany złomami rusztowania. U góry szalowanie widać pękało dalej, gdyż dochodziły głuche łoskoty i coraz grubszy stawał się słup spadającej wody. Jedna klatka zepsuła się zaraz i nie chciała przejść pomiędzy potrzaskanymi belkami, druga tarła tak silnie, iż lina zerwać się gotowa była lada chwila. A na dole było jeszcze około stu ludzi, charczących, czepiających się paznokciami klatek, wpółzatopionych. Dwu zabiły spadające belki, trzeci, który się uczepił pod klatką, spadł z wysokości pięćdziesięciu metrów i znikł pod wodą.

Dansaert usiłował zaprowadzić jakiś ład, porwał kilof i zagroził, że rozbije głowę każdemu nieposłusznemu. Ustawiał w rząd, mówił, że ładowniczy wyjdą ostatni, załadowawszy wpierw hajerów. Ale nie zważano nań wcale. Odpędził bladego Pierrona od klatki, gdyż chciał wydostać się pierwszy, i musiał go za każdym razem odpędzać policzkiem, ilekroć klatka stawała na dole. Ale i jemu poczęły szczękać zęby ze strachu, że za minutę może być za późno na ratunek. W górze widocznie pękało wszystko, bo na dół spadała woda słupem, a wraz z nią morderczy grad desek, belek i sztab żelaznych.

Biegło jeszcze paru górników do klatki, ale strachem owładnięty Dansaert wskoczył w wózek, pozwolił wejść Pierronowi i dał sygnał.

W tej chwili Stefan, Chaval i inni wydostali się z galerii. Ujrzeli znikające klatki, rzucili się do nich, ale musieli się cofnąć, gdyż reszta szalowania runęła w tej samej chwili na dół. Szacht był zatkany, nie można było już spuścić klatki. Katarzyna łkała, Chaval klął. Pozostało na dole jeszcze około dwudziestu opuszczonych przez przełożonego górników. Stary Mouque, który nadbiegł co sił starczyło, trzymał jeszcze za uzdę Batailla. Obaj, starzec i zwierzę, z osłupieniem patrzyli na przybierającą ciągle wodę, która sięgała już bioder mężczyznom. Stefan zacisnął zęby i stał bez słowa, trzymając na rękach Katarzynę, a reszta krzyczała nie odwracając oczu od czarnego otworu szachtu, skąd lała się woda, a skąd nie mogło im już przyjść ocalenie.

Dansaert wyskoczywszy z klatki ujrzał biegnącego do kopalni Négrela. Nieszczęściem pani Hennebeau, gdy tylko wstał z łóżka, zasadziła go do przeglądania katalogów z podarkami ślubnymi. Teraz dochodziła już dziesiąta.

– Cóż się dzieje? – wołał z dala.

– Kopalnia stracona! – odkrzyknął starszy dozorca.

Jąkając się, opowiedział, co się stało, a Négrel z niedowierzaniem wzruszył ramionami. Ale cóż znowu? Jakże całe szalowanie mogło spaść naraz? To przesada! Chciał się sam przekonać.

– Nikt przynajmniej nie został na dole? – spytał.

Dansaert się zmieszał. O nie… zapewne nikt. Miał nadzieję… Chociaż mogło tam zostać kilku, którzy się spóźnili.

– Więc do licha, czemużeś pan tutaj? – wrzasnął Négrel. – Czyż to słychane, by opuszczać ludzi!?

Kazał zaraz policzyć lampy. Rano wydano trzysta dwadzieścia dwie, teraz było ledwo dwieście pięćdziesiąt pięć. Ale wielu górników przyznało się, że zostawili swe lampy na dole lub że im z rąk wypadły w ścisku i panice, jakie tam panowały. Próbowano wywoływać nazwiska, ale nie można było i tak oznaczyć liczby obecnych. Jedni pobiegli już do kolonii, inni tak byli przerażeni, że nie słyszeli swych nazwisk, gdy je wywoływano. A przypuszczenia każdego były inne. Może ich było dwudziestu, może czternastu… to tylko nie ulegało wątpliwości, że byli tam na dole ludzie. Ludzie, którzy się pochylili ponad szachtem, mimo szumu wody i trzasku belek, słyszeli ich krzyk rozpaczy.

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
28 mart 2017
Hacim:
540 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre