Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 19
Dobrowolny żebrak
Gdy Zaratustra opuścił najszpetniejszego człowieka, ogarnął go chłód i poczucie samotności: snuło mu się w myślach tyle rzeczy zimnych i samotnych, że aż członki jego przy tym oziębły. Gdy jednak – dalej i coraz dalej przed się kroczył, wspinając się w górę, to znów na dół zstępując, tuż obok łanów zielonych, to znów poprzez dzikie kamieniste zwały, w których niecierpliwy strumień łoże sobie niegdyś słał: w wędrówce tej uczyniło mu się nagle cieplej i serdeczniej na duchu.
„Cóż to się dzieje ze mną? – pytał samego siebie, – coś ciepłego i żywego orzeźwia mnie nagle, snadź w pobliżu jest coś takiego.
Mniej samotny czuję się nagle; nieświadomi towarzysze i bracia snują się wokół mnie, ciepłe ich tchnienie już mą duszę zatrąca”.
Gdy jednak, szukając oczyma tych ukoicieli samotności, oglądał się naokół: patrzy, – krów zbita gromada stoi na pagórku; ich to bliskość i woń ogrzały mu serce. Krowy te zdawały się bacznie przysłuchiwać przemawiającemu do nich człowiekowi i nie zwracały uwagi na Zaratustrę. Gdy bliżej przystąpił, usłyszał najwyraźniej głos ludzki, dochodzący z gromady krów; do mówiącego zwracały krowy najoczywiściej łby swoje.
Zaratustra poskoczył wobec tego czym prędzej i rozegnał zwierzęta, obawiając się, że tu przytrafiło się komu coś złego, czemu współczucie krów zaradzić chyba nie zdoła. Omylił się jednak. Na ziemi siedział człowiek i, zdawało się, przekładał zwierzętom, aby się go nie obawiały, człek zgodny, kaznodzieja górski, z którego oczu dobroć sama za siebie przemawiała.
– Czegóż ty tu szukasz? – wołał Zaratustra zdumiony.
– Czego szukam tutaj? – odparł – tegoż, czego i ty, który mi spokój oto zakłócasz! szukam szczęścia na ziemi.
K’woli temu chciałbym się od tych krów niejednego nauczyć. Wiedzże, iż pół dnia przemawiam już do nich, i teraz właśnie miały mnie one pouczyć. I po cóżeś im przeszkodził?
Jeśli nie nawrócimy się i nie staniemy jako krowy, nie wnijdziemy do królestwa niebieskiego. Winniśmy nauczyć się od nich jednego: mianowicie przeżuwania.
I zaprawdę, gdyby człowiek cały świat posiadł, a przeżuwania się nie nauczył: na cóż zda mu się to wszystko! Utrapienia swego nie pozbędzie się on
– wielkiego utrapienia: a zwie się ono dziś wstrętem. Czyjeż bo serce, usta i oczy nie są dziś pełne wstrętu? I twoje! I twoje także! Lecz spojrzyj, proszę, na te krowy! —
Tak oto mówił kaznodzieja górski i teraz dopiero zwrócił spojrzenie na Zaratustrę, – dotychczas spoczywało ono z lubością na krowach —: spojrzawszy jednak, zmienił się nagle.
– Z kimże to ja mówię? – zawołał przerażony i skoczył na równe nogi. – Wszak to człowiek bez wstrętu, to sam Zaratustra, pogromca wielkiego wstrętu. Zaratustry to oko, jego to usta, jego serce.
Mówiąc to, z załzawionymi oczyma, całował dłonie Zaratustry i zachowywał się, jak ktoś, komu drogocenny dar i klejnot niespodzianie z nieba spada. Krowy zaś przyglądały się temu wszystkiemu i dziwiły się niewymownie.
– Nie mów o mnie, ty dziwny! przypochlebny człecze! – rzekł Zaratustra, broniąc się od tych czułości – powiadaj mi przede wszystkim o sobie! Czy nie jesteś czasami tym dobrowolnym żebrakiem, co niegdyś wielkie bogactwa porzucił, —
– co powstydził się niegdyś i bogactw swych i bogaczy, i uciekł do biednych, aby im swą pełnię i serce swe ofiarować? Lecz oni nie przyjęli pono tych darów.
– Lecz nie przyjęli mnie oni – rzekł dobrowolny żebrak – wiesz wszak o tym. Zwróciłem się więc do zwierząt i do tych krów oto.
– Nauczyłeś się snadź tego, – przerwał mu Zaratustra – o ile trudniejsze jest właściwe dawanie – od właściwego brania, i że umieć dobrze darowywać jest sztuką i ostatnim najprzebieglejszym mistrzostwem dobroci.
– Osobliwie dzisiaj, – odparł dobrowolny żebrak – dziś, gdy wszystko niskie staje się butownicze, trwożliwe i butne: na sposób ciżby mianowicie.
Gdyż nastała, jak wiesz, godzina wielkiego, złowróżbnego, długiego i powolnego buntu motłochu i niewolników: rośnie on i wzmaga się!
Dziś oburza niskich wszelkie dobrodziejstwo i drobne oddawanie; nad miarę bogaci niech się mają na baczności!
Kto dziś jak pękata butla z nadto wąskich szyjek sączy: – takim butelkom chętnie urywa się dziś szyję.
Lubieżna chciwość, żółciowa zawiść, zgryźliwa mściwość, pycha plebejuszowska: wszystko to skakało mi do oczu. Nieprawdą stało się już, że ubodzy są błogosławieni. Królestwo niebieskie jest wszakże pośród krów.
– A czemu nie pośród bogaczy? – rozpytywał Zaratustra badawczo, odganiając krowy, które obwąchiwały poufale poczciwca.
– Czemu doświadczasz mnie? – odparł zagadnięty. – Wszak wiesz o tym lepiej niźli ja. Cóż to przygnało mnie do najbiedniejszych, o Zaratustro? Czyż nie wstręt do naszych najbogatszych?
– do tych więźni275 bogactwa, którzy swą korzyść z każdego śmietnika podjąć umieją, ludzi o zimnym oku i jurnych myślach, do tej hołoty ku niebu cuchnącej,
– do tego pozłocistego sfałszowanego motłochu, którego ojcowie byli długopalcymi złodziejami, ścierwnymi ptaki lub gałganiarzami, – z kobietami dziś tak powolni, lubieżni, tak łatwo zapominający: – wszak oni wszyscy są bliscy nierządnicy. —
Motłoch w górze, motłoch na dole! Czymże są dziś „ubodzy” i „bogaci”! Tej różnicy oduczyłem się już, – i oto umknąłem od nich, umykałem coraz dalej, aż wreszcie do tych oto krów trafiłem.
Tak mówił poczciwiec, sapał zaś przy tym i pocił się przy swych słowach: tak, że krowy dziwiły się ponownie. Zaratustra wszakże przy tych twardych jego słowach spoglądał mu w twarz z uśmiechem i potrząsał głową w milczeniu.
– Przemoc czynisz ty sobie, kaznodziejo górski, używając słów tak twardych. Do takiej tężyzny nie dorosły twoje usta i oko.
I, jak sądzę, nawet i żołądek twój: nie służy jemu wszelki gniew, nienawiść i wszelkie wzburzenie. Żołądek twój pragnie łagodniejszej strawy: ty nie jesteś mięsożernym.
Wydajesz mi się raczej jaroszem i miłośnikiem korzonków. Może nawet ziarna mielesz. Lecz z pewnością uciechom mięsnym skłonny nie jesteś i bardzo lubisz miód.
– Odgadłeś mnie doskonale – odparł dobrowolny żebrak z uczuciem ulgi na sercu. – Lubię miód, mielę też i ziarna, gdyż poszukiwałem zawsze strawy o miłym smaku i czystym tchnieniu:
– oraz takiej, co długiego potrzebuje czasu, jako dzieło ruchu całodziennego dla łagodnych bezczyńców i nicponi.
Najdalej oczywiście zaszły pod tym względem krowy: one wynalazły przeżuwanie i wylegiwanie się w słońcu. Powstrzymują się one również od wszelkich ciężkich myśli, które rozdymają serce.
– Dobrze więc! – rzekł Zaratustra – winieneś wobec tego ujrzeć i moje zwierzęta: orła mego i węża, – nie masz bo dziś równych im na świecie.
Patrz, tędy oto wiedzie droga do jaskini Zaratustry: bądź gościem u mnie tej nocy. I mów ze zwierzęty276 mymi o szczęściu zwierząt,
aż póki ja nie powrócę. Gdyż teraz oto wołanie na ratunek każe mi spiesznie cię opuścić. Znajdziesz i miód świeży u mnie: lodowo świeży plastrowy miód złocisty: jedzże go!
A teraz pożegnaj czym prędzej swe krowy, ty dziwaczny! ujmujący! aczkolwiek niełatwo ci to pożegnanie przyjść winno. Gdy są to wszak najcieplejsi twoi przyjaciele i mistrze! —
– Wyjąwszy jednego, którego jeszcze bardziej miłuję – odparł dobrowolny żebrak. – Ty sam jesteś dobry, lepszy nawet niż krowa, o Zaratustro!”
– Precz, precz ode mnie, nieznośny pochlebco! – wołał Zaratustra złośliwie – czemu psujesz mnie tą pochwałą i tym miodem przypochlebnym?
„Precz, precz ode mnie!” – krzyknął raz jeszcze, wymachując kijem w stronę tkliwego żebraka: ów zaś umykał co tchu.
Cień
Ledwie że dobrowolny żebrak uciekł i Zaratustra na chwilę sam pozostał, gdy odezwał się za nim inny głos: „Stój Zaratustro! Poczekajże chwilę! to ja jestem, Zaratustro, ja, twój cień!” Lecz Zaratustra nie czekał, gdyż ogarnęła go nagła niechęć do tego zbiegowiska i natłoku w jego górach. „Gdzież się podziała ma samotność?” rzecze do siebie.
„Zaprawdę, nadto mi już tego; te góry roją się od ludzi, me królestwo już nie jest z tego świata, innych potrzebuję gór.
Cień mój woła mnie? Lecz czymże mi mój cień! Niech mnie goni! ja zaś – ucieknę mu”.
Co rzekłszy do swego serca, pobiegł naprzód. Lecz ten, co za nim szedł, przyśpieszył również kroku: tak, iż niebawem widać było trzech goniących się: przodem śpieszył dobrowolny żebrak, za nim Zaratustra, na ostatku biegł cień jego. Niedługo wszakże gonili się tak, gdyż Zaratustra przyszedł wnet do zastanowienia nad własnym szaleństwem, i otrząsnął z siebie natychmiast wszelką niechęć i przesyt wszelki.
„Tam do licha! – rzekł – czyż nie działy się z dawien dawna najśmieszniejsze rzeczy pomiędzy nami, starymi pustelnikami i świętymi?
Zaprawdę, nierozsądek mój wyrósł wysoko pośród gór! Oto słyszę, jak sześć starych błazeńskich nóg skrzypi w gonitwie za sobą!
Czyż godzi się Zaratustrze lękać cienia? I zda mi się wreszcie, że posiada on dłuższe nogi, niźli ja”.
Tako rzekł Zaratustra, śmiejąc się śmiechem oczu i trzewi, po czym zatrzymał się i zawrócił nagle – i omal że nie zwalił z nóg swego naśladowcę i cienia: tak blisko następował mu on na pięty i tak wątły był on zarazem. Gdy Zaratustra oczyma go zmierzył, przeraził się jego, jak upiora: tak chudy, sczerniały, czczy i przeżyty wydał mu się ten jego naśladowca.
– Kim jesteś? – pytał Zaratustra gwałtownie – i czego tu się snujesz? I dlaczego zwiesz się moim cieniem? Nie podobasz ty mi się.
– Daruj, – odparł cień – że ja to jestem; a jeślim ci się nie spodobał, wiedzże, Zaratustro, chwalę za to ciebie i dobry twój smak.
Pielgrzymem jestem, który z dawna już wędruje śladem twoich stóp: zawszem ja w podróży, a zawsze bez celu, i nigdzie nie jestem u siebie: tak iż, zaprawdę, niewiele się różnię od Żyda wiecznego tułacza, prócz tym chyba, żem ani wieczny, ani Żyd.
Jakże to? Mamże być zawsze w podróży? Każdym wichrem miotany, chwiejny, przed się party? O ziemio, stałaś mi się zbyt krągła!
Na każdej powierzchni siadywałem już, jako znużony kurz zasypiałem na zwierciadłach i szybach okiennych: wszystko bierze ode mnie, nic nie obdarza, staję się cienki, – do cienia jestem nieomal podobny.
Za tobą wszakże, o Zaratustro, latałem i krążyłem najdłużej, i aczkolwiek dobrze się przed tobą ukrywałem, byłem wszakże twym najlepszym cieniem: gdzieś ty siadywał, tam siedziałem i ja.
Wraz z tobą obchodziłem najodleglejsze, najmroźniejsze światy jako upiór, co dobrowolnie po zimowych dachach i po śniegu lata.
Wraz z tobą dążyłem do wszystkiego zakazanego, najgroźniejszego, najdalszego: i jeśli cośkolwiek we mnie cnotą jest, będzie nią snadź ten brak trwogi przed wszelkim zakazem.
Wraz z tobą burzyłem to wszystko, co kiedykolwiek me serce czciło, obalałem wszystkie kamienie rubieżne i posągi, ubiegałem się za najniebezpieczniejszymi pragnieniami, – zaprawdę, poprzez wszelaki występek przeskakiwałem ja niegdyś.
Wraz z tobą oduczyłem się wiary w wielkie słowa, wartości i imiona. Gdy diabeł linieje, czyż nie odpada wówczas i jego imię? I ono jest również wyliną. I diabeł sam jest może – naskórkiem.
„Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”, – tak oto przekonywałem siebie. W najchłodniejsze wody rzucałem się głową i sercem. Och, jakże często wystawałem potem nagi, jak rak czerwony!
Och, dokądże pierzchło wszelkie dobro, wszelki wstyd, wszystka wiara w dobrych! Och, gdzież się zapodziała owa zakłamana niewinność, jaką niegdyś posiadałem, niewinność dobrych i ich szlachetne kłamstwa! Zbyt często, zaprawdę, prawdzie na pięty następowałem: i oto zwracała się nagle, uderzałem w nią głową. Nieraz zdawało mi się, iż kłamię, lecz oto, wtedy dopiero utrafiałem – prawdę.
Zbyt wiele wyjaśniło mi się: obecnie nic już mnie nie obchodzi. Nie żyje już nic, co bym kochał, – jakżebym miał samego siebie jeszcze kochać?
„Żyć wedle swych chęci, lub wcale nie żyć”: tego pragnę, nawet najświętszy człowiek takie ma pragnienie. Lecz, biada mi! skądże wezmę jeszcze – chęci?
Mamże ja – jeszcze cel? Mamże ja przystań, do której mój żagiel wiedzie?
Mamże ja pomyślne wiatry? Och, ten tylko, który wie, dokąd żegluje, wie zarazem, który wiatr jest dobry i dla jego żeglugi pomyślny.
I cóż mi pozostało? Serce znużone i bezczelne; wola niestateczna; skrzydła łopoczące; złamany krzyż.
To szukanie mojej siedziby: O, Zaratutro, wierzaj mi, całe to poszukiwanie było tylko siedziby szukaniem i pokuszeniem mym; – trawi mnie ono.
Gdzież jest – moja siedziba? O tom pytał, tegom szukał i szukał bez końca, – nie znalazłem jej. O, wieczne „wszędy”, wieczne „nigdzie”, o wieczne – „daremnie!”
Tak oto mówił cień, a Zaratustry oblicze wydłużyło się przy tych słowach.
– Ty jesteś mym cieniem! – rzekł wreszcie, ze smutkiem. – Niemałe jest twe niebezpieczeństwo, duchu ty wolny i pielgrzymi! Zły miałeś dzień, bacz, aby jeszcze gorszy wieczór po nim nie nastąpił!
Takim niestatecznym zda się wreszcie więzienie nawet błogim schroniskiem. Czyś widział kiedy, jak śpią schwytani przestępcy? Śpią oni spokojnie: korzystają z nowego bezpieczeństwa.
Strzeż się, aby cię nie zniewoliła w końcu jakaś ciasna wiara, twardy i surowy omam! Ciebie zwodzi i doświadcza obecnie wszystko, co jest zwarte i mocne.
Straciłeś cel: biada, jakże przebolejesz teraz tę stratę lekkomyślną? Wraz z nim – zgubiłeś i drogę swą sprzed oczu!
Biedny ty, bałamutnie i kapryśnie bujający, znużony motylu! Czybyś nie zechciał na ten oto wieczór znaleźć odpoczynek i schronisko? Idźże więc do mej jaskini!
Tędy mknie droga do mej jaskini. A teraz uciekam czym prędzej od ciebie. Zległo to wszystko na mnie jako cień.
Sam chcę teraz pobiec, aby znów jasno uczyniło się wokół mnie. K’woli temu277 muszę długo i raźno krzątać się na nogach. Zaś dziś wieczorem – tańce będą u mnie! – —
Tako rzecze Zaratustra.
W południe
– Śpieszył więc Zaratustra i śpieszył coraz dalej, i nie spotykał już nikogo, i był sam jeden, i raz wraz myślą do siebie powracał, i rozkoszował się samotnością, i chłonął ją, i rozmyślał o wielu dobrych rzeczach, – całymi godzinami. Czasu południa, gdy słońce wprost nad głową Zaratustry stało, mijał on krzywe, sękate drzewo, bujną miłością winnego krzewu tak ogarnięte, że aż przed samym sobą ukryte: z krzewu tego zwieszały się ku wędrowcowi obfite żółte grona. Wówczas wzięła go ochota ugasić niewielkie pragnienie i zerwać takie grono; gdy jednak ramię już wyciągnął, zrodziła się w nim inna, jeszcze większa chętka: mianowicie zlec pod tym drzewem w tę godzinę doskonałego południa i zasnąć.
Tak też uczynił; i zaledwie zległ na ziemię w ciszę i przytulność barwistej murawy, już o swym niewielkim pragnieniu zapomniał i zasnął. Gdyż, jak głosi przysłowie Zaratustry: jedno jest niezbędniejsze od drugiego. Tylko że oczy jego pozostały otwarte: – nie mogły się one nasycić widokiem drzewa i miłości winnego krzewu, – nasycić i nauwielbiać. W zasypianiu jednak przemawiał Zaratustra tak oto do swego serca:
„Cicho! Cicho! Czyż nie doskonałym stał się właśnie świat? Cóż to ze mną dzieje się?
Jak pieściwe wiatru tchnienie po taflowej morza toni tańczy niewidzialnie, lekko, jak puch zwinnie: tak oto – sen po mnie pląsa.
Oka mi nie zmruży, duszę w jawie pozostawia. Lekki jest, zaprawdę! ten puchowy sen.
Podmawia mnie on, nie wiem jak to czyni? dotyka mnie wnętrznie przypochlebną dłonią i zniewala mnie. Zniewala mnie sen, by się dusza wyciągnęła: – – jak się nuży i wyciąga, ma przedziwna dusza! Czyżby dnia siódmego wieczór zaszedł ją w południe? Czy za długo już pośród dobrych, źrzałych rzeczy szczęsna się snowała278?
Tak się pręży i wyciąga, – i wydłuża wciąż! w spokoju już zległa, ma przedziwna dusza. Za wiele dobrego smakowała już, dławi smutek ją ten złoty, więc się krzywi usty279.
– Jako nawa280, co w swą cichą wpłynęła zatokę: – o ziemię wsparła się wreszcie, długą drogą umęczona i niepewną tonią. Wszakże ziemia najwierniejsza?
Gdzie się nawa taka do lądu przygarnie, do lądu przytuli: – tam pająka z lądu starczy, jednej jego nici. Mocniejszej tu liny zgoła nie potrzeba.
Jak znużona taka łódź w najcichszej zatoce, tak spoczywam ziemi bliski, wierny, ufny, czekający, najniklejszą nicią do niej przywiązany.
O szczęście! Szczęście me! Snadź śpiewać chcesz, o duszo ma? W murawie zległaś wszak. Lecz czas to jest tajemny, uroczysty czas, kiedy żaden pasterz fletni się nie ima281.
Płosz się! Południowy skwar drzemie nad łanami! Nie śpiewaj! Cicho! Świat jest doskonały.
Zamilcz, traw skrzydlaty tworze, nie śpiewaj, duszo ma! I szeptu też zaniechaj! Spójrz – cicho! stare śpi południe, ustami wraz porusza: czyż nie spija ono właśnie szczęścia jednej kropli —
– tej brunatnej, starej kropli złocistego szczęścia, złocistego wina? Szczęście po nim się pomyka, szczęście śmieje się. Tak się śmieje – Bóg. Cicho! —
– „Do szczęścia – jakże niewiele do szczęścia potrzeba!” Takem mawiał niegdyś, i mądrym się mniemałem. Słowa te bluźnieniem były: tegom świadom dziś. Sowizdrzały mądre lepiej powiadają.
Owóż to najmniejsze, to najcichsze, to najlżejsze, jaszczurki jednej szmer, jedno tchnienie, jeden mig, oka jedno mgnienie: – mało, oto przymiot najlepszego szczęścia. Cicho!
– Cóż się dzieje ze mną: bacz! Czyż nie pierzchnął czas? Czy nie spadam ja? Czy nie spadłem – bacz! w studnię wieczności?
– Cóż się dzieje ze mną? Cicho! Razi mnie – o biada – w serce? W serce mnie uraża! O złam się, złam me serce po szczęściu tym, po razie tym serdecznym!
– Jakże to? Czyż nie doskonały stał się właśnie świat? Krągły, źrzały? O, ta złota, krągła obręcz – dokąd mknie też ona? Hejże, za nią sam polecę! W mig!
Cicho” – (tu przeciągnął się Zaratustra i poczuł, że śpi.)
„Wstawaj! – wołał do siebie samego – ospalcze ty! Ty śpiochu o południu! Hejże, hejże, stare nogi! Czas już na was, czas najwyższy, dobry kawał drogi jeszcze na was czeka —
Wszak wyspałyście się już, jakże długo trwało to? Połowę wieczności. Hejże, hejże stare serce! Jakże długo będziesz ty po takim śnie – docucać się?”
(Lecz tu zasnął Zaratustra ponownie, a dusza przeciwiała mu się, broniła i zległa znowuż.) – „Zaniechaj mnie! Cicho! Czyż nie doskonały stał się właśnie świat? O, ta krągła złota piłka!” —
„Wstawaj – rzekł Zaratustra – ty złodziejko mała, mitrężąca dzienny czas! Jakże to? Jeszcze ciągle przeciągać się chcesz, ciągle ziewać, wzdychać i w głębokie studnie padać? Kimże jesteś! O duszo ma!” (i tu przeraził się Zaratustra, gdyż promień słoneczny padł mu z nieba prosto w twarz).
„O nieba stropie ponade mną, westchnął i przysiadł na ziemi, przyglądasz mi się ty? Słuchasz duszy mej przedziwnej?
Kiedyż spijesz ty tę kroplę rosy, co na wszystkie ziemskie rzeczy spadła, – kiedyż spijesz duszę tę przedziwną —
– kiedy, studnico wieczności! ty pogodna, dreszczem rozkoszy wstrząsająca przepaści południowa! kiedyż duszę mą spijesz ty z powrotem?”
Tako rzekł Zaratustra i podniósł się ze swego leża282 pod drzewem, jak z nieznanego mu upojenia: patrzy, a tu słońce wciąż jeszcze stoi wprost nad jego głową. Z tego atoli mógłby niejeden słusznie wywnioskować, że niedługo spał wówczas Zaratustra.
Powitanie
Na podwieczerz dopiero po długim szukaniu i błądzeniu daremnym powrócił Zaratustra do swej jaskini. Lecz gdy znalazł się naprzeciw niej o niespełna dwadzieścia kroków, stało się coś, czego najmniej oczekiwał: usłyszał ponownie wielkie wołanie na pomoc. I, rzecz zdumiewająca! tym razem dochodziło to wołanie z jego jaskini. Był to długi wieloraki dziwny krzyk i Zaratustra odróżniał najwyraźniej, iż składa się on z wielu głosów: aczkolwiek słyszany z dala, mógł się wydawać krzykiem jednych ust.
Wówczas poskoczył Zaratustra do jaskini, patrzy! i oto jakie widowisko oczekiwało go po tym wstępie dźwiękowym! Siedzieli tam społem ci wszyscy, których za dnia spotkał: król po prawej, król po lewej, stary wiła, papież, dobrowolny żebrak, cień, sumienny z ducha, smutny wróżbiarz i osieł283. Najszpetniejszy człowiek zaś wsadził sobie na głowę koronę i zarzucił na siebie dwa płaszcze purpurowe, – gdyż lubiał284, jako wszyscy szpetni, występować w przebraniu i upiększeniu. W pośrodku tego chmurnego towarzystwa stał orzeł Zaratustry, napuszony i niespokojny, gdyż musiał odpowiadać na wiele pytań, na które duma jego nie znajdowała odpowiedzi; mądry wąż zawisał mu na szyi.
Przyglądał się Zaratustra temu wszystkiemu w wielkim zdumieniu; po czym badał jednak każdego ze swoich gości z uprzejmą ciekawością, odczytywał ich dusze i dziwił się ponownie. Zebrani powstali tymczasem z miejsc i oczekiwali w pokorze, póki Zaratustra mówić nie pocznie. Zaratustra zaś rozpoczął tymi słowy:
– Wy rozpaczający! Dziwni wy ludzie! Więc to wasz krzyk słyszałem? Teraz wiem wreszcie, gdzie szukać tego, któregom daremnie dzień cały poszukiwał: gdzie szukać wyższego człowieka —:
– w mej własnej jaskini siedzi ów wyższy człowiek! Lecz czemuż ja się dziwię! Czyż nie przywabiłem go tu sam, obiatą miodową i podstępnym wabieniem mego szczęścia?
Lecz zda mi się, że do wspólnego towarzystwa mało wy się nadajecie, serca obciążacie sobie wzajemnie, wy ratunku wzywający, siedząc tak oto społem? Winien przyjść tu ktoś,
– co was znowu śmiać się nauczy, dobry i wesoły kuglarz, tancerz, wietrznik i trzpiot, stary sowizdrzał przyjść tu winien: – i cóż wy na to?
Wybaczcież mi, rozpaczający, że tak lichymi słowy przemawiam do was, słowy niegodnymi, zaprawdę, takich gości! Lecz nie odgadniecie chyba, co me serce tak zuchwałym czyni:
– wy to sami sprawiacie i widok wasz, darujcież mi! Każdy bowiem staje się odważnym, gdy na rozpaczającego spogląda. Dodawać otuchy rozpaczającemu – ku temu każdy wydaje się sobie dostatecznie silny.
I mnie oto obdarzyliście tą siłą, – dobry to dar zaprawdę, czcigodni moi goście! Rzetelny gościniec! Nie gniewajcież się więc, że wam moje ofiaruję dary.
Moje to państwo i moje panowanie: wszakże co moim jest, tego wieczora i nocy tej do was również należeć winno. Me zwierzęta niech wam usługują: ma jaskinia niech będzie dla was miejscem wytchnienia!
W domu i siedlisku moim nikt rozpaczać nie powinien, w moim obszarze strzegę każdego od złych jego zwierząt. I oto rzecz pierwsza, którą wam ofiaruję: bezpieczeństwo!
Wtóra zaś jest: mój mały palec. Wszakże, gdy jego już macie, bierzcież i dłoń całą, hejże! bierzcież i serce w dodatku! Witam was, witam, goście i przyjaciele!
Tako rzekł Zaratustra i śmiał się pełen miłowania i złośliwości. Po tym powitaniu skłonili się goście powtórnie i milczeli w pokorze; wreszcie król po prawej odparł w ich imieniu.
– Po tym, o Zaratustro, jakeś podaniem dłoni i ukłonem powitał, poznajemy, żeś Zaratustra. Poniżyłeś się przed nami; nieomal, że zadrasnąłeś naszą pokorę —:
– któż by jednak zdołał z taką, jak ty, poniżyć się dumą? Tym i nas podźwignąłeś, pokrzepieniem jest to dla oczu i serc naszych.
Ażeby choć to tylko zobaczyć, weszlibyśmy chętnie na wyższe nawet góry, niźli ta. Chciwi widowiska przybyliśmy tutaj, pragnęliśmy ujrzeć to, co zasępione oczy rozjaśnia.
I patrz, już po naszych wołaniach na ratunek. Otworem stanęły już duch i serce, zachwyt je ogarnął. Niewiele brakuje, aby się ta nasza ochoczość swawolą stała.
Nic radośniejszego, o Zaratustro, nie wzrasta na ziemi, ponad wysoką, silną wolę: ona jest najpiękniejszą rośliną. Cały krajobraz orzeźwia się od takiego drzewa.
Do pinii285 przyrównywam286 tego, kto wyrósł jako ty, o Zaratustro: smukły, milczący, twardy, samotny, o najlepszym, najgiętszym drzewie287, świetny, —
– i sięgający wreszcie zielonymi gałęźmi po swoje panowanie, potężnymi zagadnieniami nagabując wichry i nawałnice, oraz to wszystko, co w górach ma swoje siedlisko,
– potężniej jeszcze odpowiadając na nie, jako rozkazodawca i zwycięzca: o, dla oglądania takiej roślinności, któż na wysokie góry wspinać się nie winien?
Twe drzewo, o Zaratustro, orzeźwia nawet chmurnych i nieudanych, na twój widok nawet niestateczny staje się pewnym i serce swe koi.
I zaprawdę, ku twej górze i ku drzewu twemu zwraca się dziś wiele oczu; wielka rozwarła się tęsknica i niejeden pytać się nauczył: kim jest Zaratustra?
A komu pieśń lub miód w uszy kiedykolwiek wsączyłeś: wszyscy ci ukryci, samotni i samowtórni rzekli nagle do swych serc:
„Żyjeż jeszcze Zaratustra? Nie warto już żyć, wszystko jest obojętne, wszystko daremne: lub też – z Zaratustrą żyć nam chyba jedynie!”
„Czemu nie przychodzi on, który się tak długo zapowiadał? wielu tak oto zapytuje; czy pochłonęła go samotność? Lub winniśmy może my do niego pójść?”
Zdarza się, że i samotność nawet murszeje, rozpadając się, jak grób, co się rozwala i zmarłych swych utrzymać już nie może. Wszędzie widać zmartwychwstałych.
Oto rosną i wzbierają fale wokół twej góry, o Zaratustro! I jakkolwiek wysoka jest twa wyżyna, wiele z tych fal dosięgnąć jej musi: łódź twa niedługo już na lądzie spoczywać będzie.
Zaś to, żeśmy, rozpaczający, do twej przyszli jaskini, wróżbą jest i przepowiednią tylko, iż lepsi są już w drodze do ciebie, —
– gdyż owo ciągnie ku tobie ostatnia pozostałość Boga w człowieku: wszyscy ci ludzie wielkiej tęsknoty, wielkiego wstrętu, wielkiego przesytu,
– ci wszyscy, co żyć nie chcą, chyba że się nauczą nadzieję mieć – chyba że się od ciebie, Zaratustro, wielkiej nauczą nadziei!
Tak rzekł król po prawej i pochwycił dłoń Zaratustry, aby ją ucałować; lecz Zaratustra wzbraniał się od tego uczczenia i cofnął się przerażony, milczący i jakby nagle w odległe odlatujący dale. Po chwili jednak powrócił duchem do swych gości, spojrzał na nich badawczym okiem i rzekł:
– Goście moi, wy ludzie wyżsi, chcę z wami mówić po niemiecku i wyraźnie. Nie na was oczekiwałem ja w tych górach.
(„Po niemiecku i wyraźnie? Pożal się Boże! – rzekł król po lewej, na stronie – znać, że lubych Niemców nie zna ten mędrzec ze wschodu!
Lecz on chce powiedzieć »po niemiecku i z prostacka«. Nie jest to dziś w najgorszym jeszcze smaku!”).
– Możeście wy zaprawdę wszyscy społem wyższymi ludźmi: dla mnie – nie jesteście ani dość wysocy, ani dość krzepcy288.
Dla mnie, znaczy: dla tej nieubłagalności, która we mnie milczy, lecz nie zawsze milczeć będzie. A jeśli przynależycie do mnie, to wszakże nie jako me prawe ramię.
Albowiem ten, kto, jako wy, na chorych i wątłych nogach stoi, ten chce przede wszystkim wiednie289 czy skrycie, aby go oszczędzano.
Ramion i nóg moich nie oszczędzam ja wszakże, nie szczędzę wojowników swych: jakżebyście chcieli nadać się do mojej wojny?
Z wami zepsułbym sobie każde zwycięstwo. A niejeden z was obaliłby się już, zasłyszawszy tylko moich bębnów łoskot.
Nie jesteście mi również dość urodziwi i dobrze urodzeni. Potrzebuję gładkich zwierciadeł dla swej nauki, na waszej powierzchni wykoszlawia się nawet ma własna podobizna.
Na ramionach waszych cięży niejedno brzemię, niejedno wspomnienie; niejeden zły karzeł przyczaja się w waszych kątach. Tkwi też w was i motłoch ukryty.
I aczkolwiek jesteście ludźmi wysokiego i wyższego pokroju: wiele jest krzywego i nieforemnego. Nie masz takiego kowala na świecie, który by was wyprostować i wyrównać zdołał.
Jesteście tylko pomostami: niechże wyżsi po was kroczą! Oznaczacie stopnie: nie złorzeczcież temu, co się po was na swoją wyżynę wspina!
Z waszego nasienia wyrośnie może i dla mnie prawdziwy syn i dziedzic: lecz przyszłość to daleka. Wy sami nie jesteście tymi, do których me dziedzictwo i imię należy.
Nie na was oczekuję w tych górach, nie z wami wolno mi będzie znijść po raz ostatni. Przyszliście tu do mnie, jako zwiastuni, że wyżsi są już w drodze, —
– a nie są to ludzie wielkiej tęsknoty, wielkiego wstrętu i wielkiego przesytu, oraz tego, co pozostałością Boga nazwaliście,
– nie! Nie! Po trzykroć nie! Na innych czekam ja w tych górach i bez nich nogą stąd nie ruszę,
– czekam na wyższych, bardziej krzepkich i zwycięskich, bardziej ochoczych, na tych, co są umiernie290 zbudowani na ciele i duchu: śmiejące się lwy przyjść tu muszą!
O goście moi i przyjaciele, dziwni wy, – czyście nic nie słyszeli o dzieciach moich? Ani o tym, że podążają już ku mnie?
Mówcież mi o moich ogrodach, o mych wyspach szczęśliwości, o mym nowym urodziwym gatunku – czemuż nie mówicie o tym?
O ten gościniec291 dopraszam się od waszej ku mnie miłości, abyście mi o dzieciach mych mówili. K’woli temu jestem bogaty, k’woli temu stałem się ubogi: czegóż nie oddałem,
– czegóż bym jeszcze nie oddał, w zamian za to jedno: za te dzieci, ten żywy posiew, te drzewa życia mej woli i mej najwyższej nadziei!
Tako rzekł Zaratustra i zatrzymał się nagle w swej mowie: gdyż owładnęła nim tęsknota, zamknął oczy i usta w poruszeniu serdecznym. I goście jego milczeli również: stali niemowni i zmieszani: tylko stary wróżbiarz rękoma i miną dawał jakieś znaki.