Kitabı oku: «Dziecko salonu», sayfa 11
Przed świętami
Nie wysnuwam żadnych wniosków. Widzę tylko fakty i fakty, drobne, a nieskończenie ciekawe. Widzę obrazy coraz nowe i coraz to nowych ludzi.
Cały ogromny dom oddycha teraz jedną myślą: święta, choinka. Choinka i święta są tematem wszystkich rozmów dzieci i dorosłych.
– U nas będzie, a u was nie.
– A u nas będzie aż pod sufit.
– A u nas będą marcepanowe owoce. (Ojciec pracuje w cukierni).
Wikcia całą noc stroiła drzewiko. A co dziwniejsze: stary Wilczek do późna wycinał czterogroszowy papier z obrazkami jasełki i naklejał na brystol.
Pasażerka zapomniała w dorożce parasol. Grosik zrobił z niego prezent żonie:
– Będziesz miała na święta.
Ignac dostał w skórę, bo rzadko chodził do ochrony i pani mu nie dała ubranka na gwiazdkę.
Chłopcy gromadami chodzą oglądać wystawy sklepowe. Znają wszystkie składy zabawek w mieście:
– A ty widziałeś tego pajaca, co się rusza?
– Żeby ojciec wiedział, jaki ja okręt widziałem.
– A w jednej cukierni jest choinka.
– A ja widziałem takie śliczne, że już nie wiem, ale nie wiem, co to jest.
Rodzice słuchają z zajęciem, dzieciaki się cieszą. Ani im w głowie nie postanie myśl, że mogliby mieć takie cuda.
A starsi zastawiają się, zapożyczają, kupują – robią zapasy wódki, bo w święta monopol zamknięty.
Sklep monopolowy w oblężeniu. Godzinę czekać wypada.
Przebiorę się za dziadka Mikołaja i będę obchodził izby z prezentami dla dzieci.
Kossowski wie, kim jestem – powiedziałem mu. – Dzielny człowiek! – Cudów dokazał: za trzydzieści rubli nakupił moc wielką piłek, pierników, owoców, lalek, obrazków, krzyżyków – biegał ze mną po Ordynackiej, po Sewerynowie – targował się – kłócił – dwa dni stracił na bieganinie, a sam ma przecież roboty co niemiara. – Worek do połowy będzie wypchany wiórami, żeby suciej wyglądał. – Aż z Tarczyńskiej ulicy przydźwigał kożuch, żeby nie poznali. – Maska ma długą siwą brodę. – Wszystko w największej tajemnicy – nawet przed żoną. Opowiedział mi wiele tajemnic rodzinnych, abym tym większe wzbudził zaciekawienie i podziw.
Cieszę się jak dziecko – wraz z nim…
Jest tu na podwórzu sześcioletni „rudziak” – matka jego żyje na wiarę z mularzem237. Katują go oboje. Matce się zdaje, że to przez niego chłop nie chce się z nią żenić.
Wczoraj zajrzał do izby nieśmiało, gdym dzieciakom opowiadał Kota w butach.
Ot, siedzę na kufrze lub na łóżku, a ośmioro drobiazgu obok mnie, na kolanach, na stołku, na ziemi. I słuchają. A potem w domu opowiadają. Rodzic też słucha, a potem mówi niecierpliwie:
– E, musi to jakoś inaczej pan Jan opowiadał. Bo tak jak ty mówisz, to nic nie można wyrozumieć.
Rudziak zajrzał do izby: musiało dobiec do niego echo zmierzchowych bajek.
– A ty tu po co? – ofuknęła go Grosikowa – na przeglądy cię matka wysłała?
Uciekł.
Powiedziałem, że nie dokończę bajki, dopóki go nie przyprowadzą. – Dzieci nie chciały wierzyć:
– To rudziak wiaruski – tłumaczą mi.
– Ja wiem, i chcę, żeby i on słuchał.
Ignac z dwoma starszymi chłopcami puścili się pędem do sieni. Po chwili wciągnęli szamocącego się malca.
– Chodź, głupi: Pan Jan cię woła.
– Jak ty się nazywasz? – pytam rudziaka.
Żadnej odpowiedzi.
– No powiedz, jak matka na ciebie woła?
– Matka woła: cholera, a oni: rudziak – powiedział cicho i szybko, patrząc w ziemię.
Pocałowałem go w czoło. Spojrzał na mnie nieufny, z miażdżącym zdziwieniem w oczach smutnych.
Dlaczego dzieciska tak chętnie złażą się na moje bajdy, tak daleko sławę moją roznoszą, a niechętnie mówią o ochronie?…
„Pani” z ochrony kupiła nową linię do „łap”!!…
Dzieci bawią się tu w ślub, w pogrzeb, cyganów, złodziei i pijaków….
Zośka
Zośka ma pięć lat.
„Zośka nie kocha taty, bo tata pijus, na mamę szczeka, a jak się uchleje, to mu z pyska śmierdzi”.
Kocha mamę, bo „mama, jak uderzy, to tylko ścierką, to nie boli”.
Stacha jest mazgaj i „skarżypyta bez kopyta”. Franka kocha, bo jej przynosi od kupca czekoladki.
„Mama nie chce, żeby tata dał cioci komodę, bo jak ciotka była u nich, jak sprzątnęła, to izba była brudna jak świnia. Bo ciotka jest wielka dama: na swoim weselu ani zajrzała do garnka, a mama ma dla niej nogi zrywać?”
– A więc ty nie kochasz ciotki?
– A figa!
– A ty tańczyłaś na ciotki weselu?
– A już! Ciotka mówiła: „później, później” – i koniec. Ale ciotka ma kłopot za to.
– Jaki kłopot?
– A ja wiem?
– A gdzie ciotka ma kłopot?
– No, w brzuchu. – A ciotka ma sukienki brudne jak pies. – A mama była raz w cyrku. – A Zosia już dwa razy jechała tramwajem. – A na weselu ciotki piła wódkę.
– A ty lubisz wódkę?
– A niee?
Nowak
Nowak jest stróżem nocnym na Czerniakowskiej.
W zimie stoi na ulicy od jedenastej wieczorem do siódmej rano, a w lecie tylko do szóstej.
Pensja: 12 rubli miesięcznie.
Musi trzymać z łobuzami, boby nożem dostał.
Kiedy był w wojsku, w szpitalu, kiedy był chory, nauczył się grać w warcaby.
Grywamy na piwo: przegrywam umyślnie.
Żonie oddaje pensję, a sam dostaje od żony cztery grosze dziennie na papierosy i inne drobne wydatki. – Jak żona się rozgniewa o co, to mu i tych czterech groszy nie daje. Wtedy Nowak robi awanturę, żeby nie narowić kobiety zanadto.
Chwała Bogu, dzieci nie ma: było czworo, ale poumierały. – Bóg wie, co robi.
Lubi opowiadać historię o swoim kiju i o kubku.
– Dla drugiego może być ten kij nic niewart, ale ja się do niego przyzwyczaiłem. Ja bym bez tego kija nie umiał wcale wyjść na służbę.
Ukradli mu ten kij. – Nie jadł, nie spał – aż go znalazł we dwa miesiące dopiero.
– To był cud jakiś chyba – powiada.
Historia cała długa, nudna – słyszałem ją coś pięć razy.
A kubek do kawy miał jeszcze z wojska. Tak ten kubek kochał, że więcej jak dziecko rodzone.
Raz upił się Nowak i spłukał siedem złotych z pensji. I żona na złość zbiła mu kubek.
Płakał gorzkimi łzami, skorupki ma schowane: może da jeszcze kiedy skleić…
Tu każdy drobiazg ma wartość, każdy wyraz gdzieś kiedyś słyszany jest powtarzany, wspominany, komentowany. – Powiedziałem tu o kimś, że jest głupi jak niekraszone kartofle, podobało się to ogromnie i może wejdzie w przysłowie.
Dziadek
24 grudnia
Kto to był? Kto się przebrał za dziadka?
Nie był to Święty Mikołaj, to pewne. Widać było maskę, a jak mówił, broda mu się nie poruszała.
Ale dlaczego stróż go nie widział, kiedy wchodził do bramy?
Pan Jan wszystkiego się wypiera – i skąd by znowu miał tyle pieniędzy?
I żeby pan Jan, chodziłby do znajomych, a nie po obcych.
A u niektórych nazywał wszystkich po imieniu i wypytywał o krewnych.
Domysły, dociekania, wątpliwości.
Dzieci wierzą i dużo mówią o Świętym Mikołaju.
Drobny pozornie epizod pchnął myśl moją na nieznaną uprzednio drogę, która doprowadzi mnie do poznania prawdy. Czuję, że skupiają się we mnie nieznane siły, które strzelą światłem – i światło przyświecać mi będzie do ostatniego oddechu życia. Czuję, że bliskim jestem wydobycia z otchłani duszy mojej celu, z którego wykrzesam szczęście.
Przez godzinę byłem świętym.
Nie było we mnie żadnej namiętności, żadnego żądania – tylko myśl smutna, smutek rzewny, rzewność błogosławiąca światu – wszystkiemu, co żyje i cierpi, i błądzi.
Wrażenia doznane owej czystej godziny wigilijnej nie dadzą się porównać z żadnymi z przeżytych uprzednio.
Idę – Święty Mikołaj – w masce starczej, z białymi włosami, długą do pasa śnieżną brodą, z kijem pątniczym w ręce – przepasany powrozem – z workiem przysmaków i świecidełek dla smutnej dziatwy, idę od izby do izby, niosąc zdziwienie, bojaźń i radość – i cały szereg jednakich, a mimo to różnych obrazów przesuwa się przed mymi oczami.
Idę od izby do izby i widzę drobne pyły wieczności, mrowie ludzkie, rozwiane na idącym w dal nieskończoną gościńcu życia; widzę na potwornie wielkiej pajęczynie bytu – ludzi, zawieszonych, jak rosę gęstą, jak łzy, które wypija powietrze; widzę drobne krople olbrzymiej fali ludzkiej; widzę pojedyńcze trawy stepu, widzę pojedyńcze ziarna pustyni, a ziarno każde ma myśl i czuje.
Biedni wy, moi współcześni – i wy, którzyście pomarli i kości wasze bieleją – i wy, którzy przyjdziecie dnia jutrzejszego – biedna ludzkości w smutku i grzechu.
Idę od izby do izby – starzec siwy – któremu stulecia były latami.
Śnieg iskrzy się brylantami w migotaniu gwiazd światów. Czuję ruch tych gwiazd-olbrzymów, Ziemi wirującej bez wytchnienia, jak gdyby się nic na niej nie działo.
Idę od izby do izby.
Śpiewają kolędy, wódkę piją, łamią się opłatkami, składają życzenia i skromne spożywają wieczerze.
Dzieci niefrasobliwe kręcą się wokoło niskich choinek, płonących rzadkimi świeczkami, przybranymi tanimi papierkami. Skromne drzewka robotników. Nie czują żalu do błyskotliwej choinki bogacza.
Milknie śpiew, gdy wchodzę.
Idę od izby do izby.
Każdy z was, maku ludzki, ma jedną własną chwilę urodzin, gdy po raz pierwszy odetchnął powietrzem szorstkim i chłodnym i zapłakał bez łez. – I każdy przyniósł na życie swe wypadkową nieznanych sił i nieznanych grzechów odległej, zamarłej, prochem szarzejącej przeszłości – by być ogniwem, przez które płyną siły i grzechy, i dobro – ciemń tajemnego jutra. – Co zwycięży?
Każdy przyniósł na świat zasób nieznanych, dziedzicznych władz duchowych i moc wzrostu, i pragnienie życia własnego i w dzieciach, i we wnukach, i tęsknotę do ideału, i tajemnicę celu swego istnienia.
Każdy ma swój własny, wszystkim obcy świat ducha, którego nikt nie zna, bo znać nie może – którego sam nie zna, bo znać nie może.
Idę od izby do izby, a myśli pochyliły mi czoło, a smutek grzbiet przegiął do ziemi.
I każdy, z was ma swoje własne bóle – i pragnienie współczucia, bo słaby – i opieki, bo słaby – i nie znajduje – i kurczy się w sobie – i nienawidzieć poczyna.
I każdy ma dążenia i nadzieje.
I każdy ma jedną własną chwilę śmierci, dla której żyje – kiedy on jeden umrze, a nikt inny – i nie pamięta o tym, nie chce pamiętać.
Idę od izby do izby.
Twarze, spalone żarem, pokreślone troskami, ciała pochylone wczesną i ciężką pracą, dłonie wyrobione, twarde, oczy znużone, zamglone wódką – a obok dzieci z pytaniem-przeczuciem w przeczystym wzroku.
Siedzą starzy i młodzi przy wspólnych stołach – razem – bliscy – z wspólnej misy jedzą – jednym dyszą powietrzem – ręce się ich dotykają – wzrokiem się obejmują. – Życie tchnie, wionie lekko – rozproszy.
Ułożą się nowe konstelacje pyłów – znacie kalejdoskop?
Siedzą starzy, młodzi i dzieci, ale już inni, już nowi. – Znów życie wionie – innego braknie, inny w świat pójdzie, inni przybędą.
Życie znów zakołysze falą – w nowe desenie połączą się żywi – tych ziemia weźmie – tych łona matek poczną – i fala nie zginie – fala istnieć będzie.
Płynie pieśń-kolęda. Harmonia w dali niby się cieszy, a płacze.
Idę od izby do izby krokiem wolnym, cichym.
A w sieci życia tyle dróg, i ludzie rozchodzą się i schodzą – i niby własnowolnie – niby za nieznanym rozkazem – snują się – szukają – rozchodzą i schodzą – a wszystkie drogi ciągną w głąb, w lejek matni, gdzie coraz ciaśniej – a w głębi, w końcu, w dali, w mgle – widnieje krzyż – mogiła.
I widzę winy, nie widzę winowajców, i widzę krzywdzicieli, i widzę zbrodnie, ale zbrodniarzy nie widzę.
Idę ze łzą w sercu i Bogiem na ustach.
Tulę do piersi maleństwo. Drży.
– Nie bój się dziadka. Dziadek nic złego nie zrobi. Dziadek kocha dzieci. Dziadek przyniósł dla ciebie piłeczkę, jabłuszko i krzyżyk.
Rozpinam koszulkę i na białej piersi dziecka krzyżyk zawieszam.
– Biedne maleństwo, nie bój się dziadka.
Istnieje już w czarnej dali przyszłości i los maleństwa, i los krzyżyka. A stanie się to drogą tysięcy drgnień, tysięcy drobnych przyczyn.
A może, dziecię, zawiesisz tę blaszkę na szyi syna, gdy będzie szedł do wojska, lub córki, gdy za szyfkartą238 jechać będzie z dziećmi – a twymi wnukami – do męża za morze? – Ich nie ma jeszcze, ale w przyszłości oni już są.
Bóg nie zna jeszcze doli twojej, dziecię, ale ją przyszłość zna.
Kto zawieszał krzyżyk na piersi prostytutki?
Kto zawieszał krzyżyk na piersi zbrodniarza?
Kto zawieszał krzyżyk sczerniały na piersi nędzarza, który leży na stole sekcyjnym?
I ludzkość, jak wieniec cierniowy, spleciona z narodów, a naród… Człowiek jest łzą natury.
– Błogosław, dziadku, to dziecko – prosi matka.
– Błogosławię cię, moje małe.
Przyklękli.
I ja przykląkłem i pochyliłem głowę.
– Pozostańcie w spokoju. „Oto Bóg się rodzi, by krwią swoją zmyć grzechy wasze”.
I żadne za mną nie wyszło do sieni, taka w słowach moich była powaga, a w postaci – prawda.
Idę od izby do izby.
I widziałem taką, gdzie choinki nie było, a dzieci były – dałem im podarki, ale nie zapłakałem.
I widziałem taką, gdzie dzieci nie było.
– Tu u nas nie ma dzieci, dziadku – powiedziała kobieta. – Bóg zapłać, żeś i do nas zaszedł.
Czemu poczułem, że chłodne łzy spłynęły mi na palące policzki?
I wszedłem do izby wiaruski.
Rudziak jest sam w izbie; siedzi w kącie przy kominku. Ciemno. Zawieszona przed obrazem lampka rzuca na twarz chłopca smutne zielone światło.
– Dziadku – woła, trzymając mnie mocno za rękę – dziadku, weź mnie z sobą.
– A tobie źle w domu? – pytam.
Lampka syknęła. Drgnął.
– Dziadku, czy ty naprawdę święty?
Dziecko to pierwsze zadało mi to pytanie.
– Tak, chłopcze, jestem święty – mówię cicho, spokojnie, z wiarą.
– Mnie tu źle. Ja chcę iść z tobą.
Zawieszam krzyżyk na jego szyi, daję mu dużo łakoci.
– Módl się, rudziaczku.
– A jak?
– Mów Bogu wszystko, co czujesz.
– Kiedy psie głosy nie idą pod niebiosy.
– Módl się, dziecko. Bóg ciebie wysłucha.
Klęka i szepcze, wpatrzony w obraz.
Opieram się ciężko na kiju i patrzę, nie mrużąc powiek.
I widzę.
Widzę, co mówi Krasiński – dziwnie jakoś i strasznie widzę:
„Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę – człowiek każdy, robak każdy krzyczy: – »Ja Bogiem« – i co chwila jeden po drugim konają – gasną komety i słońca. Chrystus nas już nie zbawi – krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań. Czy słyszysz, jak ten krzyż, nadzieja milionów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki, a coraz niżej i niżej – aż tuman wielki powstał z jego odłamków. – Najświętsza Bogarodzica jedna się modli, i gwiazdy, jej służebnice, nie odbiegły jej dotąd – ale i ona pójdzie, kędy idzie świat cały”…
(Przypisek późniejszy).
Szanowne opiekunki i opiekunowie ochron i innych filantropijnych instytucji – proszę was, nie pozwalajcie uczyć biednych dzieci wierszowanych podziękowań i hymnów pochwalnych na cześć waszą.
Widzicie, matki na nie ciężko pracują, i doprawdy, ani wdzięczności, ani pociechy nie mają – tylko troski.
A wy za kilka rubli rocznej składki i paczkę pierników chcecie, by was kochały. – To przecież – lichwa.
I druga prośba – do wszystkich:
Nie dawajcie biednej dziatwie błyskotliwych upominków. W małych budzi się przekonanie, że od obcych mają więcej niż od rodziców.
Józia dostała od matki na imieniny tylko sześć groszy, a od dobrej pani kosztowny upominek.
Matka czuła się sponiewieraną prezentem „dobrej pani”.
O gramatyce
(Pan Jan ma lekcję z dziećmi na Solcu).
Więc powiadacie, chłopcy, żeście się uczyli gramatyki? I powiadacie, że gramatyka jest trudna i niepotrzebna? Że wymyślili ją po to, żeby męczyć dzieci i dwójki stawiać?
Otóż zaraz się przekonacie, że tak nie jest, że jest tu dużo bardzo ciekawych i ładnych rzeczy.
Więc tak – zaczynam od samego początku:
Weźmy zupełnie małe dziecko, które jeszcze nie mówi i dlatego nazywa się niemowlę. Takie niemowlę umie już odróżnić, co jest dla niego przyjemne, a co nieprzyjemne, i albo się uśmiecha, albo wrzeszczy i krzyczy, co w jego mowie oznacza: „a bodaj wam nosy popuchły za to, że o mnie nie myślicie”. (Śmiech). – Takie niemowlę widzi wokoło siebie dużo rozmaitych rzeczy, słyszy, jak dorośli mówią, samo próbuje mówić: aaa, ooo – co my nazywamy, że ono gaworzy – wreszcie proszę was, powie: mama. – Powie raz: mama – i drugi raz: mama – i okropnie się cieszy, że taką mądrą rzecz powiedziało. (Śmiech). Widzi, że wszyscy się cieszą – i wtedy wszystko, co się rusza – będzie dla niego: mama. – I kot, i mama, i tata, i brat, i ptak. Bo taki mały rak widzi tylko to, co się rusza, chodzi, wydaje dźwięki. Taki rak mały, który nie wie, co się z nim dzieje – nazywa swoim „mama” wszystkie rzeczy – rzeczowniki żyjące.
Z rzeczowników nie żyjących mały człowieczek najprędzej nauczy się mówić: papu – jedzenie. Boć przecież jedzenie to nie byle co. I wy pewno wolicie jeść, niż się uczyć?
– E nie, proszę pana.
– Więc jedźmy dalej. – Taki knot już wie, co to jest mama. Ale ot co się dzieje: raz ta mama daje mu jeść, śpiewa, kołysze, pokazuje ładne błyszczące rzeczy, a drugi raz krzyknie, klapnie w tyłek, da mu do picia paskudne lekarstwo albo zostawi mokre, a sama gotuje albo pierze. I taki bąk widzi, że jedna i ta sama mama jest rozmaitą. A znowu słyszy, że dorośli raz mówią na niego: cacy, to znowu: be. – I niemowlę myśli, myśli, myśli, myśli, aż sobie namyśli, że ta sama mama raz jest – cacy, a drugi raz – be. – Cacy dla niego będzie znaczyło: jaki? – dobry, jaki? – ciepły, jaki? – smaczny, jaki? – śmieszny. A be będzie dla niego: jaki? – zły, jaki? – zimny. – Patrzcie, co on już za mądry człowiek – pi, pi! – on zna dwa przymiotniki. Niedługo trzeba mu będzie mówić: szanowny panie. (Śmiech).
Nie śmiejcie się: trzeba wam wiedzieć, że dla takiego malca mówienie to taka sama trudna rzecz, jak dla was dzielenie przez dwie cyfry. Co on się musi, biedaczysko, namęczyć, zanim zrozumie, co trzeba zrobić wargami i językiem, zanim się powie literę.
Spróbujcie powiedzieć: m, nie zamykając ust. – A co? aha. – Albo: be. – A widzicie: nie udaje się. – Najłatwiej powiedzieć: aaa. Otwierasz szeroko gębę – i basta. Trudniejsze są litery, gdzie trzeba wywijać językiem, na przykład: de, te. Tu trzeba końcem języka dotknąć zębów. – A co trzeba zrobić, żeby powiedzieć: ef?…
Ślicznie. – Jeszcze trudniej powiedzieć: er i sza – i jak wiecie, dzieci długo mówią: plose, zamiast: proszę.
Wy teraz już o tych trudnych rzeczach wcale nie myślicie, bo już umiecie. – Przypatrzcie się tylko, jak malec guzik zapina: to dziurki nie może złapać, to mu guzik uciekł, to znowu nie chce wejść do dziurki. – Nie śmiejcie się: i z wami było to samo – i tak jest ze wszystkim na świecie: najmądrzejsze rzeczy są łatwe, jak się umie; dziś trudne ci dodawanie, a jutro już będzie łatwe; dziś dzielenie trudne, a jutro będzie łatwe.
A teraz dalej:
Pomówimy sobie o języku, ale nie o tym czerwonym, co go macie w ustach, tylko o mowie ludzkiej. – Zdziwicie się bardzo, jak się dowiecie, że język ludzki, czyli mowa ludzka żyje, karmi się, choruje, robi rozmaite interesy – może być bardzo biedna albo bogata.
Więc, proszę was, różni mądrzy podróżnicy jeździli do dalekich krajów i zauważyli, że są tacy dzicy ludzie, którzy mają w swojej mowie bardzo mało wyrazów, że ich język jest bardzo biedny. Ma ten biedny język trochę rzeczowników, bo przecież trzeba jakoś nazywać swoje stołki, garnki i inne rzeczy, ma tam jakąś kupkę przymiotników, bo jedne stołki są duże – a drugie małe, jedne garnki – jakie? – czyste, a drugie – jakie? – brudne – ma tam trochę jeszcze tego i owego – i już koniec. – Taki to sam biedny język, jak naszych małych dzieci.
A im mądrzejszy jest jakiś naród, im więcej wie i więcej umie, tym więcej ma rozmaitych wyrazów – i z każdym rokiem rodzą mu się nowe wyrazy, jak wam rodzą się bracia i siostry.
A może mi tak powiecie, jaki to się wyraz niedawno urodził? – Ano: samochód. Ktoś wymyślił brykę, która jeździ bez konia; trzeba to było jakoś nazwać – i nazwali: samochód. Tak samo, dopóki Gutenberg nie wymyślił druku, nie było wyrazów: druk, czcionki, zecer, książka.
Ale nie myślcie, że tylko rzeczowniki się rodzą. Nie: i przymiotniki także, i inne części mowy. – Są na przykład w polskim języku dwa wyrazy: lubić i kochać. Kocha się Boga, ojca, matkę, a lubi się kolegę, psa, wodę z sokiem. Byłoby lepiej, żeby dla wody z sokiem był inny wyraz niż dla kolegi – i pewnie on się kiedyś urodzi: wymyślą go ludzie – może nawet który z was wymyśli – co? – A weźcie teraz rosyjski język: tam jest tylko jedno: lubit239 – i mówi się: lublu atca240 i lublu prianik241. – A teraz inny przykład: wiecie, co to jest ciekawość? Ciekawość to zaglądać do cudzych garnków – i mówi się, że taka ciekawość prowadzi do piekła. Ale jest i inna ciekawość: co się dzieje na świecie, skąd powstają różne choroby, co było za dawnych czasów, o czym mówią książki – i taka ciekawość to pierwszy stopień do rozumu, do wiedzy, do doskonałości. I patrzcie: i dobra, i zła nazywają się jednakowo: ciekawość. I tu znowu rosyjski język jest bogatszy, bo ma dwa wyrazy: i lubopytstwo242 i luboznatielnost'243 – Może za dwa lata, a może za dwadzieścia język urodzi nowy wyraz dla tej dobrej ciekawości – i będzie wszystko w porządku.
Wiecie, że są wyrazy: zamożny i bogaty. Zamożny to taki, który ma, czego mu potrzeba, a bogaty ma więcej, niż mu potrzeba, i nie wie, co z pieniędzmi robić – i najczęściej głupstwa robi. – Tak samo: ubogi, to taki, który ma mniej, niż potrzeba; biedny już ma znacznie mniej, niż potrzeba: ani się leczyć nie może jak należy, ani dzieci dobrze uczyć, ani często zjeść tyle, ile potrzeba, aby być silnym i zdrowym. A nędzarz nic już nie ma. – Widzicie, co za bogactwo wyrazów.
I jeszcze jeden przykład: rozumny, wykształcony i inteligentny. – Czyście pomyśleli kiedy, że można być wykształconym, a głupcem przy tym? – Wykształcony to często taki, którego rodzice mieli pieniądze, posyłali do szkół i drogo płacili za naukę – potem on skończył na jakiegoś doktora albo adwokata – i wstydzi się swojego krewniaka, dlatego że ten jest biedny albo nie tyle w książkach siedział. – Jest to sobie może i wykształcony, ale cóż, kiedy głupiec? – A rozumny może wcale czytać nie umieć, ale zawsze sam postępuje jak należy i innym da rozumną radę. – I powiedzcie, co by to było, żeby istniał jeden tylko wyraz: wykształcony? – Wtedy często musielibyśmy nazywać mądrym głupca, dlatego tylko, że jego rodzice mieli pieniądze na szkoły.
I jeszcze mało było tych dwóch wyrazów, bo sobie język polski pożyczył od łaciny wyraz: inteligentny. – A tak. – Jeżeli język sam sobie na razie nowego wyrazu wymyśleć nie potrafi, to go sobie pożycza tymczasem. Każdy język ma dużo takich pożyczonych wyrazów. – Mówicie: „amator kwaśnych jabłek” – a amator to łaciński wyraz. – Adie244 – to znowu pożyczone od Francuzów, a kucharz – od Niemców.
Kto pożycza, ten powinien oddać – i język oddaje pożyczone wyrazy. Weźcie sobie, panowie Francuzi, z powrotem swój wyraz: kontent, bo my już mamy swój wyraz no jaki? – A – zadowolony. – Weźcie sobie, panowie Niemcy, swoje: spacerować, bryftregier, banhof, bo my mamy: przechadzka, listonosz, dworzec. – A już sensu nie ma mówić: powiestka z sądu, bo jest wezwanie z sądu.
Widzicie więc, że rodzą się w języku nowe wyrazy, że rośnie, pożycza i oddaje, kiedy sobie na własny wyraz zapracuje – że jest coraz bogatszy, że coraz łatwiej nim ludziom myśleć i mówić…
Zdziwicie się jeszcze bardziej, kiedy wam powiem, że niektóre wyrazy w nim umierają. Wyobraźcie sobie, że mówicie do kolegów:
– Azali zagracie z nami w palanta?
– Zaiste, zagramy – odpowiadają koledzy.
Widzicie: sami się śmiejecie. – Azali, zaiste – są to wyrazy stare, zgrzybiałe, do codziennej mowy wcale niezdatne. Są one siwe i poważne, i usłyszeć je dzisiaj możecie tylko w kościele. – Takich wyrazów, które już zupełnie umarły albo umierają – jest bardzo wiele…
Ciekawe jest bardzo, co język robi, żeby sobie z jednego wyrazu zrobić kupę rozmaitych wyrazów. Wymyślił sobie, mądrala, odmiany. Z jednego wyrazu: książka, zrobił: książki, książce, książkę, książką, książek, książkom, książkami, książkach. Z jednego: czytać – zrobił: czytam. – asz – a – amy – acie – ają – czytałem – czytałam – czytaj – czytajcie – i wiele innych. I jeszcze nie koniec: dodaje sobie prze, takiego małego prztyka – i to już znaczy co innego. – Czytałem, to jeszcze nie znaczy, że wiem, co było na końcu, a przeczytałem, to znaczy – do końca. – Myślicie, że koniec? Nie. – Jest wyraz: czytanie, i znowu: czytania, czytaniem itd. – czytający, czytająca, czytające. – Aż się w głowie kręci od tego wszystkiego. – Będziemy sobie o tych wszystkich cudach mówili po kolei, powoli – bo od razu, to aż w głowie huczy, co ten język wyrabia…
I teraz, proszę ja was, przychodzi człowiek – i powiada: trzeba tu, do licha starego, zrobić jakiś porządek, bo tak to my nic nie wiemy, co się tu dzieje.
I wyobraźcie sobie tylko taki sklepik: śledzie leżą tam razem z papierosami, węgle do samowara z masłem, nafta z chlebem, karmelki z mydłem. – Przychodzisz po kajet za sześć groszy. Zaczyna się szukanie. Sklepiczarz mówi, że kajety są tu, a żona mówi, że tam. On krzyczy na nią, a ona na niego – wylewają sobie na głowy balon z naftą, sypie im się na nosy mąka, karmelki wpadają do słoja z kwaszonymi ogórkami. – Nie wiedzą, co mają, czego im brak, co trzeba dokupić – nic nie wiedzą.
A ludzie, naród – muszą przecież wiedzieć, jakie mają wyrazy, co im potrzebne, czego trzeba pożyczyć albo można już oddać – żeby każdy mógł swoim językiem myśleć i mówić.
Im coś jest ważniejsze dla nas, w tym większym porządku i poszanowaniu to trzymamy. Im coś jest droższe, tym pilniej strzeżemy. – Widzieliście, jaki porządek jest w aptekach: każde lekarstwo w osobnym słoiku z napisem.
To samo postanowili zrobić ludzie ze swoją mową. Trzeba wszystkie wyrazy podzielić na gatunki, każdy gatunek pomieścić w innej szufladzie i zaopatrzyć w napis. – Jak wam się zdaje: łatwa to czy trudna praca? – Strasznie trudna. – Ale ludzie nie boją się żadnej pracy. – Oni wymyślili telefon i telegraf, oni wymyślili maszynę parową i mikroskop – takie cuda, że jak wam o tym opowiadać będę, to aż oddychać przestaniecie ze zdziwienia.
Więc nasamprzód ludzie ustawili tak jakby cały szereg szuflad i zaczęli gatunkować wyrazy. Na jednej stronie napisali: kto? co? rzeczownik – i kładli: matka, stół, serce, Józio, uczeń, słońce, Wisła, dzwonek, miłość, rzeka, zapałka. W drugiej szufladzie: jaki? czyj? przymiotnik – itd. – A potem zobaczyli, że Wisła i rzeka to niby jedno, a jak powiem: rzeka, to nikt nie wie, jaka, bo rzek jest dużo na świecie. – Słyszeliście o rzeczownikach własnych?
Pomyślcie, co to za śliczny wynalazek te rzeczowniki własne; piszę na kopercie: Stanisław Marczak, Solec Nr… Warszawa – i koniec. – A jak ja bym adresował list, żeby ich nie było? – „Wielmożny ten pan z czarnymi wąsami, co to ma dwóch chłopców i dziewczynkę, co to jeden jest wielki łobuz, ale dobrze się uczy – na tej ulicy, co to jest niedaleko od rzeki – takiej długiej – w tym mieście dużym, co leży na lewym brzegu szerokiej rzeki”. – I tak bym mógł napisać sto stronic tego adresu, a potem toby szukali dwa lata i oddali list zupełnie komu innemu, bo miast takich i rzek, i ulic, i panów z wąsami jest okropnie dużo na świecie.
Widzicie, co to są rzeczowniki własne?
I tak, proszę was, uczeni ludzie powsypywali do każdej szuflady co innego, potem przyglądali się, co podobne, i ustawiali te szuflady obok siebie. Tak zupełnie, jak np. w sklepiku jest jedna półka z papierosami, a na tej półce dopiero: Polakiewicza, Azis, Zagłoba, Tureckie itd.
Powiem wam o jednym maleńkim wyrazie, a takim mądrym, że aż wierzyć się nie chce. Taki mały wyraz: kto. Stukają do drzwi i ty się pytasz: „kto stuka?” A gdyby nie było tego malca: kto – musiałbyś pytać:
– Czy stuka Kazio, czy Mańka, czy Szczepan, czy ciotka, czy druciarz, czy kum Piotr, czy żebrak?
A tamten odpowiadałby ciągle: „nie, nie, nie”. I mógłbyś tak trzy godziny pytać i nie zgadłbyś wcale. Spociłbyś się jak mysz – wyzłościł – nie jadł – nie spał – tylko pytał ciągle. A tak: „kto tam” – i w tym króciutkim: kto – siedzą imiona wszystkich ludzi na całym świecie. – Kto – jest – zaimek…
Jak wam mówiłem, są w gramatyce części mowy, które się odmieniają: są to bogaci panowie, mogą z jednego wyrazu zrobić dużo wyrazów. A taki pożyteczny, a biedny przysłówek, przyimek nie mają odmian. Jest sobie wyraz: zawsze, przy, od – i taki już zostaje na całe życie; ale zobaczycie, że ten przy albo od jest pożytecznym pracownikiem i pomocnikiem innych części mowy, które go szanują i słuchają go się. – Bo mówi się: do ogrodu, ale w ogrodzie. – Zobaczycie dalej, jak bogaty przymiotnik pomaga i pożycza swoje wyrazy przysłówkowi: z „dobry” przysłówek robi sobie wyraz dobrze – itd. – Zobaczycie dzięki gramatyce, jakie to cuda kryją się w mowie ludzkiej.
Mowa ludzka, proszę was, to jak stary tajemniczy wielki bór, pełen życia, pełen śpiewów głośnych i wesołych, i strasznych, nieznanych szeptów, pełen wesela i smutku, młodości i śmierci. Są w mowie ludzkiej wyrazy mocne i wielkie jak dęby, które do niebios się wznoszą: męstwo, bohater – wyrazy wesołe, jak: słońce, pieśń – wyrazy ponure jak: ucisk i podłość – wyrazy, które dzwonią jak skowronek w błękitach wiosennego poranku lub syczą jak żmija jadowita, lub skarżą się jak jęk.
Patrzcie, jakie to ogromnie ciekawe: niektóre wyrazy samym brzmieniem swym naśladują to, co wyrażają, na przykład: ryk, grzmot, świst, syk, huk. Stare są to wyrazy, zapewne tak samo pierwsze dla narodu, jak pierwsze dla dziecka: hamm – pies, albo muu – krowa. – Pomówimy jeszcze o tym wszystkim.
Wiem, dzieci – że nie lubicie w gramatyce wyjątków. Wiecie, chłopcy: my nie powinniśmy się gniewać na wyjątki, bo one dowodzą nam, że mowa ludzka żyje i pragnie być wolną – że nie chce dać się ludziom spętać, ujarzmić. – Można poukładać w szufladzie pierniki albo papierosy, i będą tam leżały aż do końca świata – ale mowa ludzka żyje, rośnie – wyrywa się do wolności – i stąd są owe wyjątki w gramatyce, na które się gniewacie.
– Ale po co nam gramatyka? – zapytacie może.
Bo bez gramatyki nie można dobrze mówić ani tym bardziej dobrze pisać.
– A dlaczego to trzeba bez błędów mówić albo pisać, kiedy i tak mnie zrozumieją?
Bo błąd w mowie – to jak plama tłusta i brzydka na fotografii matki, którą kochasz, to jak niestarannie przyszyta łata na ubraniu, w którym idziesz w gościnę. Źle mówić lub pisać – to znaczy krzywdzić swoją mową tych wszystkich, którzy ją z taką czcią budowali. Język smuci się, choruje, gdy ludzie źle nim mówią. – Pamiętacie, jakem się rozgniewał, gdy któryś z was po raz trzeci powiedział: kajet po arytmetyce. Zdawało mi się wtedy, że ktoś drzazgę lub igłę wsadził za paznokieć żywemu człowiekowi, któremu z bólu łzy napłynęły do oczu.