Kitabı oku: «Budnik», sayfa 2
IV
Jeszcze u ognia stała dziewczyna, gdy stuk dał się słyszeć u drzwi. Porwała się Pawłowa i Maciej przebudzony chcąc poświecić do sieni, myśląc że Bartosz powraca, ale zarżenie konia zatrzymało ich oboje. O tej porze w głębi głuchego lasu konny podróżny był wypadkiem tak zadziwiającym, tak nadzwyczajnym, że wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem i niemem zapytaniem – coby to być mogło?
– Hej! jest tam kto? Panie Bartłomieju!
– To znajomy! – rzekł Maciej ośmielony – ale djabeł wie i kto i po co?
Pochwycił łuczywo, wychylił się za drzwi nieco i spytał: – A kto tam?
Burek także stanąwszy przedniemi łapami na wysokim progu, zadarłszy głowę do góry, sypał najrozmaitszemi głosami swoje zapytania przybyłemu.
– Nu! kto, swój. A weźcie sobakę.
– Jakiś żyd – szepnęła pani Pawłowa.
Maciej zaparł Burka do kąta za wiadro, na które wierne psisko wydrapawszy się ciągnęło dalej gderanie swoje.
– Nu! kto, swój! – odparł głos z sieni. – A jest pan Bartłomiej?
– Nie ma.
– A Maciej?
– Patrzcie i mnie zna! A toć ja jestem.
– Chodźcieno tu. Jakieś konie koło waszej chaty się pasły. Połapałem je, pomóżcie mi je powiązać, bo się znowu rozbiegną.
– Konie! konie! czyje?
– Albo ja wiem.
– Ale cóżby tu konie cudze o północku robiły? – kiwając głową szepnęła Pawłowa. – A wyż tu co tak późno?
– Późno, niepóźno. Nu! to się dowiecie po co ja tutaj, a wyjdźcieno i otwórzcie mi oborę.
Maciej ośmielony głosem żyda wyszedł nareszcie zaciekawiony do koni. Żyd Bramko, który się z niemi razem zjawił, dobrze mu był znajomy.
Mieszkał on w pobliskiem lichem miasteczku poleskiem, położonym u rzeki spławnej, i z niej całe swe życie ciągnącem. Bindiuha drzewa towarnego, skład materjałów leśnych, smoły i dziegciu z okolicy, mały handel zbożowy, dawały tu zarobek wieśniakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wkoło wszystko żyło tą mieściną, począwszy od szlachcica co w niej potrzebne do życia zapasy na kredyt dostawał, aż do wieśniaka który tu sól, skóry wyprawne, czapkę na jarmarku i chustkę dla córki mógł kupić, a furę zboża, siana i drew za lichą cenę sprzedać. Wśród żydowstwa, które jak mrowie pod drzewem z upadłych iglic wznosi mrówisko co dzień szersze i większe, Bramko odznaczał się nie bogactwem, ale nadzwyczajną ruchawością. Nie było targu, nie było roboty, nie było kontraktu bez niego. Gdzie nie czynił sam dla siebie, faktorował; gdzie faktorować nie mógł, przeszkadzał; gdzie przeszkodzić w początku nie potrafił, popsuł podstępnie choć później. Chciwy, niezmordowany, zapalczywy do zysku, najdrobniejszej jego okruszyny na ziemię nie upuścił.
Podejrzewano go nie bez przyczyny o zyski tajemne z handlów zakazanych, a nawet o związki z szajką złodziejów końskich; ale tego nikt zręcznemu izraelicie dowieść nie potrafił. To pewna, że coraz inne i bardzo dobre konie pokazywały się w jego rękach; że często oddalał się nie wiedzieć dokąd, że do niego obdarci żydzi nieznajomi schodzili się nocami; ale prócz podejrzeń, dowodów na niego żadnych nie było.
Bramko był słusznego wzrostu, barczysty, silny, z oznaką zdrowia na twarzy, z pejsem czarnym i wejrzeniem zuchwałem a kolącem. Minę miał hardą, mowę często szyderską, obejście prawie dumne, zwłaszcza z tymi, których za niższych od siebie uważał.
– Nu! otwórzcie oborę! rzekł do Macieja, który wyszedł na podwórze i przypatrywał się z zagapieniem sobie właściwem czterem koniom plączącym się na postronkach, wiedzionych przez jakiegoś obdartego żydziuka.
– A to na co?
– Konie postawim.
– Jakto postawim?
– Niechajby spoczęły.
– Myślicie tu nocować?
– Zobaczymy.
– Ale bo to u nas nie ma miejsca.
– Jakto? a obora, a stajnia?
– Stajni u nas i nie było nigdy, a w oborze drzewo schnie.
– A wasze bydło?
– Jakie bydło?
– Wasze. Albożto i bydła nie macie?
– Krowa stoi w sieni, a kozy pod przydaszkiem za oborą.
Żydzi poszwargotali z sobą po swojemu.
– Jakżeto będzie – spytał Bramko – to nie znajdziemy gdzie tych koni postawić?
– A cóż! chyba na podwórku.
Żyd mruczał gniewnie i chodził bijąc się po bokach; zbliżył się ku wrotom obórki, zmierzył je okiem i powrócił do Macieja.
– Mam interes do ojca, muszę się tutaj zatrzymać i konie te do jutra postawić; uprzątnijcie mi obórkę.
Maciej się rozśmiał. – Oj! oj! a toby było roboty na dwa dni, tyle tam kłod leży. A jeść-że cobyście dali tym koniom?
– Siano.
– Jakie siano? chyba go macie z sobą?
– A toć u was jest. A cóż je krowa?
– Krowa? Konie tyle rozumu co krowa nie mają. Ona żyje liśćmi i gałązkami, zwyczajnie budniczka.
Tu już Bramko kląć począł w niebogłosy i szarpać niecierpliwie czapkę i jarmułkę.
– Nu! kiedy tak, zawołał, tem gorzej dla was; bylibyście mieli zarobek, byłbym ojcu nastręczył dobry interes, ale kiedy i koni nie ma gdzie postawić i pokarmić, to ruszę dalej.
– A jakbyście poczekali na ojca? On niebawem nadejdzie i da wam może radę. Tymczasem chodźcie i ogrzejcie się w izbie.
Żyd poszwargotawszy z odartym towarzyszem posunął się do chaty i wszedł nie zdejmując czapki do izby, czarnemi bystremi oczy mierząc panią Pawłowę i Julusię, ciekawie mu się też przypatrujące. Milcząc, pogardliwie rzucił się na ławę przeciw pieca, i zakasawszy poły, począł otrząsać z deszczu.
Jeszcze się był nie rozgospodarzył, gdy drzwi za nim skrzypły i stary Bartosz krokiem, po którym go wszyscy zdaleka poznali, przestąpił próg swojej budy.
Byłto podżyły już, siwiejący nieco, wysokiego wzrostu, olbrzymych ramion mężczyzna, ubrany jak zwykle chodzą budnicy. Na nim szara, krótka kapota, pasem czerwonym ujęta, szarawary grube płócienne, łapcie ze skórzanemi sznurami, czapka mała bez daszka, torba borsucza i strzelba na ramieniu. U pasa w czarnej kaletce krzesiwo, przy niem zwieszony wielki nóż i drót do przetykania zapału w fuzji.
Piękne wyłysiałe czoło odsłonione, ukazało w pełni twarz, nie idealną zapewne, ale pełną głębokiego wyrazu i energii; zdawała się wyciosana z kamienia i ożywiona myślą jakiejś niepocieszonej tęsknoty, niezwyciężonego smutku. Smutek ten w uśmiechu ust, w spuszczonych powiekach, w zmarszczkach czoła się malował. Rzadka, ciemna, krótko przycięta broda, dobrze odbijała przy nagiej prawie i błyszczącej głowie.
Spojrzał Bartosz na swoich, potem na żyda i mruknął powitanie chrześcjańskie, które się tylko do domu i rodziny stosowało.
– Nu! jak się macie? – rzekł żyd sam zaczynając – dobrze żeście przyszli, czekałem na was.
– A cóż mi tam powiecie? – trochę dumnie odparł Bartosz – ciekawy jestem.
Żyd widać się obraził obojętnością budnika, od którego pokornego i serdecznego spodziewał się przyjęcia, wiedząc jak był ubogi. Stary zdejmował tymczasem z siebie torbę i strzelbę.
– Możebym wam naraił dobry interes, gdybyście mnie poprosili.
– A to wy nie wiecie, rzekł Bartosz, że ja nigdy nikogo o nic nie proszę, oprócz Pana BOGA?
– Nu! aj waj! Jaki wać dumny!
– Ale cóżto tam za dobry interes? Dacie mi robotę przy łuczywie u pana podsędka, czy dziegieć u pana Romualda? hę?
– Tfu! to nie ma co gadać; znalazłoby się co lepszego, nie taka robota.
– Schowajże dla siebie! – rzekł mu Bartosz kiwając głową.
Żyd wargi zagryzał, plunął, ruszył ramionami.
– Nie gadajmy o tem.
– Nie gadajmy.
– Nie macie gdzie tych koni postawić, com je tu w lesie koło waszej budy niedaleko połapał?
– Koło budy! w lesie! Żartuj zdrów! kpisz z ludzi! A na cóż je tu masz stawić?
– Juściż przenocować, niechby odpoczęły, nim…
Maciej wplątał się tu w rozmowę, opowiadając ojcu, że już żydowi wytłumaczył, iż koni wcale nie było gdzie postawić. Stary potwierdził słowa syna.
Potem zbliżywszy się do żyda i uśmiechając z politowaniem i szyderstwem razem, rzekł do Bramka: – Czemu nie prowadzisz swojego towaru jak zawsze do Jakóba?
Na te słowa żyd poczerwieniał, pobladł, zerwał się z ławy i mrugnął na starca niespokojny. Ten uśmiechnął się tylko pogardliwie.
– Życzę wam właśnie poprowadzić do Jakóba; miejsca hukiem: bo dziś i Jakóba samego i konie jego zabrali w nocy do miasteczka przysłani dziesiętnicy.
– To nie może być! – zawarczał żyd rwąc brodę.
– Dowiecie się! – odpowiedział obojętnie Bartosz.
Bramko obejrzał się wkoło i żywo podstąpił do starca, poczynając go pocichu prosić, kusić, nalegać nań; dobył nawet skórzanego worka, ale stary Mazur odepchnął go z zimną krwią i głośno tylko odpowiedział:
– Daj mi pokój!
– To wasze ostatnie słowo?
– U mnie nie ma pierwszego i ostatniego, tylko jedno słowo.
– Nu! dobrze! dobrze! – wściekle odezwał się żyd – pożałujecie! To mówiąc, rzucił się do drzwi i zniknął. Bartosz spojrzał za nim z uśmiechem, ale Bramko już nie zawrócił nawet. Nie słysząc tententu koni, myślał że zwyczajem Izraelitów zawróci się jeszcze, usiadł spokojnie na ławie i mokre obuwie zdejmować począł, gdy tymczasem Pawłowa przygotowywała wieczerzę. Żyd już się nie ukazał. Wkrótce Maciej wracający z podwórza z nieodstępnym Burkiem, doniósł, że konie zostały przywiązane do płotu, a żydzi znikli.
Stary podumał chwilę i nic nie odpowiedział, czoło mu się tylko zmarszczyło.
Wieczór krótki przeszedł w posępnem milczeniu. Bartosz z polowania i zwykłej przechadzki nic nie przyniósł, prócz jednego cietrzewia na jutrzejszy obiad. Mąki na chleb co chwila mogło zabraknąć, a Pawłowa nie śmiała na dno bodni, w której zsypana była, zaglądać.
Widziała stara ofiarowane przez żyda pieniądze, domyślała się bardzo o co mu chodziło i w duszy niecierpliwiła się na starego Bartosza; ale słowa wybąknąć nie śmiała, bo budnik niczyjej rady nie przyjmował.
V
Nazajutrz ranek był zimny, ale niebo wyjaśnione, ptastwo zbudzone słońcem świergotało w lasach, skowronek nad czarną jeszcze i obmokłą unosił się rolą. Stary Bartosz wyszedłszy przed świtem, zobaczył przywiązane jeszcze konie u drzwi chaty, które żydzi porzucili tu. Biedne szkapy pokładły się na gołej ziemi, skubały słomę rozsypaną i drzemały spędzone. Stary ujrzawszy je wzruszył ramionami i zawołał syna.
– Weź te konie, rzekł, i ruszaj z niemi do miasteczka, oddasz je pomocnikowi na ręce; powiesz, że Bramko był w nocy i zostawił tutaj.
Maciej spojrzał ojcu w oczy, poskrobał się w głowę i nic nie odpowiedział; widać jednak było, że wątpił o swojej umiejętności znalezienia się wobec straszliwego pomocnika, którego znano w okolicy z opilstwa i złości.
– Albo nie! nie! – mruknął Bartosz sam do siebie – pojadę sam z niemi lepiej.
– I pewnie! i pewnie! – spiesznie dodał Maciej – bo ja taki pewniusieńkobym tam języka w gębie zapomniał.
– A ty, przerwał ojciec, ruszaj w las ze strzelbą i do dworu za chlebem co się nam tam należy. Kwitek znajdziesz zatknięty za obrazkiem.
– Do dworu, to choć z biedą, ale rady sobie damy – rzekł Maciej. – Ale i tam jak mnie poczną odsyłać od kąta do kąta, od jednego do drugiego!
– Juściż czas, żebyś sobie rady dawać nauczył – ofuknął groźnie stary Bartosz. – Wkrótce i mnie nie stanie, przyjdzie ci samemu i siostrą się opiekować i o chacie myśleć. – Maciej zamilkł; weszli do chaty nazad, gdzie już pani Pawłowa pochwyciwszy się z tapczana na którym spała, rozkładała ogień i przygrzewała trochę koziego mleka na ranny służyć mającego posiłek.
Słońce już się podnosiło ponad lasy i przeświecało jaskrawo przez nagie jego gałęzie, gdy Maciej ubrawszy się w szarą świtę, borsuczą torbę, nowe chodaki i przewiesiwszy strzelbę, ruszył pieszo ku dworowi. Stary tymczasem podesławszy zgrzebny wór na konia, skoczył i poprowadził żydowskie szkapy do miasteczka. Machinalnie odmawiając ranne pacierze, Pawłowa krzątała się leniwo po izbie, Julusia czesała długi swój warkocz czarny przed rozbitem lusterkiem.
Obie milczały spozierając na siebie z ukosa. Julusia nie śmiała zaczepić starej, stara nie wiedziała jak zacząć rozmowę, której pragnęła. Nareszcie, gdy obie siadły pod piecem gryząc chleb czarny i suchy, zmoczony w troszce mleka, stara instynktowo obejrzawszy się po kątach i nie widząc nikogo, prócz chudego burego kota, poczęła:
– Ot! taki co bieda to bieda! A westchnąwszy – I będzie coraz gorzej a gorzej.
Julusia patrzała milcząc.
– Stary Bartosz całe życie goły był i umrze bez koszuli na grzbiecie; bo coby miał ze szczęścia korzystać, to mu hardość, a jakieś tam szkrupuły tryndają po głowie. Ot, albo i wczoraj! Żyd chciał tylko jaki dzień, dwa, konie przechować. Co jemu do tego jakieto konie. Nie! taki potrzeba koniecznie odepchnąć grosz, kiedy grosz do kieszeni się sunie. Wy bo wszyscy poginiecie przez wasze głupstwo.
– Dajcież pokój! Ojciec lepiej wie, czemu się z tym żydem zadawać nie chce.
– Bo tchórz a uparty! Panie Boże odpuść, ale mi taki prawda cięży i muszę ją wyspiewać; bo co prawda to prawda. Nie takie to teraz czasy, żeby poczciwością żyć można. To i chłop głupi, a powiada: „Nie wziawszy na duszu, nie bude w duszy.”
– Ej pani Pawłowa!
– Co tam! powiem taki prawdę całą! Ojciec stary ma we łbie ćwieka, o Macieju to już i gadać nie ma co, prosto głupi. Ot ty, żebyś miała więcej od nich rozumu, tobyś wszystkich poratowała.
– Ja! ja! a toż jak?
– Niby ty nie wiesz! Porzuć! porzuć! Coto nie rozumiesz, że tybyś wszystko mogła u panicza.
– Co bo mówicie! wam się śni.
– A taki co prawda to prawda!
– Ale bo to nieprawda.
– Jakto nie? Już ja tego z palca nie wyssałam. Kiedy mnie za język ciągniesz, no to ci powiem wszystko jak było.
– Cóż było? co? – I dziewczyna zarumieniła się, pokraśniała a oglądać poczęła z przestrachem.
– Wiesz, że w przeszłą niedzielę byłam we dworze.
– A tak, byliście! – odpowiedziała Julusia głosem drżącym.
– Ho! nie przerywajże a słuchaj. We dworze jak zwyczajnie u panów: szumno, wesoło, aż serce rośnie, a ludno jak w mieście. Ja, com-to dawniej dworsko sługiwała, przypomniawszy sobie młode latka, małom nie płakała z zazdrości. Nu! mniejsza o to. Gwar, śmiech, dostatek. Na folwarku u klucznicy kiełbasy smażą dla gości; u ekonoma w karty grają, miód piją; w czeladnej izbie śmiechy i krzątania koło tłustych misek, z których słonina po ziemi kapie. Co już mówić o pałacu! Zaszłam najprzód do klucznicy z tą moją raną na nodze, prosząc maści. Klucznica bo stara moja znajoma, ale odprawiła po lekarstwo do samej jejmości, która taki kurować i ratować lubi. Wszakże starą jejmość znacie?
– Widziałamci ją w kościele zdaleka.
– Święta osoba! dalipan święta! Powiadam wam, prosto ją Pan Bóg do nieba weźmie. Dla ludzi anioł, a pobożna, a dobroczynna, toć ją i przezwali w sąsiedztwie słyszę Dobroć-sama, i dalibóg prawda. Cały pałac ustąpiła synowi, którego kocha zwyczajnie jak jedynaka; cały majątek swój oddała mu, sama mieszka w ogrodowej oficynie i kontentuje się pensją. A zabawia się nieboraczka leczeniem, wychowywaniem dziewcząt i nabożeństwem. Święta pani! Idę ja tedy do niej. Przyjmuje mnie jak zwyczajnie cukrowemi słówkami: kochaneczko, serce moje. Kazała zaraz nogę pokazać, opatrzyła sama, dała maści, nakarmiła, napoiła, a potem nuż pytać mnie: co ja za jedna? zkąd? jak?
– Pytała was?
– A jakże! Opowiedziałam jej wszystko, naszą biedę, niedostatek, i licząc wiele nas jest, jakoś wspomniało się i o tobie. Aż jejmość pocznie mnie pytać: a wiele to jej lat? a umie ona co? A potem: możeby na służbę do dworu przystała?
– Nie może być? – porywając się z ławy zawołała Julusia.
– Jak Boga mego kocham! prawda.
– I cóż?
– A cóż ma być! mówiłam ja zaraz o tem staremu Bartoszowi, ale ten mnie ofuknął. – Ja swego dziecka na dworską służbę nie dam, wiem ja co to jest.
– O! pewnie że się na to nigdy nie zgodzi! – z żalem trochę wyjąknęła Julusia.
– Trudno, trudno! bo taki mi i powiedział zaraz: Alboto nie wiecie jak dziewczęta u dworu wychodzą? lepiej z głodu umierać niż ze wstydu. – At dziwak stary. Napróżno mu mówiłam, że wiele było dziewcząt u jejmości, wszystkie za pisarzy, za gumiennych, za leśniczych, za ekonomów i z posagami powydawali. Co jemu! On swoje a swoje!
Julusia zamyśliła się głęboko i opuściła głowę; Pawłowa szare swe ale błyszczące w tej chwili oko skierowała na nią, i uśmiech szatański przekrzywił jej usta na chwilę. Westchnęła potem i poszła niby obojętna już do ogniska nakładać trzaski mokre na przygasłe węgle.
VI
My tymczasem dopowiedzmy, czego stara nie chciała i nie mogła wyspowiadać przed Julusią.
Dwór pański w Sumaczej (tak się zwała wieś i folwark, w którym młody dziedzic mieszkał), głośny był w istocie w okolicy wesołem życiem, które w nim wiódł świeżo ze szkół wypuszczony chłopiec. Matka jego, pani podkomorzyna, podżyła już wdowa, którą w okolicy zwano Dobroć-sama, ukochana od wszystkich, uwielbiana od biednych, święta w sercu niewiasta, była jedną z tych słabych istot, które dziwnym zbiegiem okoliczności, najlepszemi chęciami najgorszych dorabiają się skutków. Podkomorzyna była dobrą w istocie, do zbytku dobrą; ale dobroć ta i jej samej i otaczającym szkodliwą była i najnieszczęśliwsze wiodła za sobą następstwa. Łatwowierna bo poczciwa, stawała się łupem oszukańców którzy ją otaczali. Syn wychowany w pieszczotach, któremu w niczem sprzeciwiać się nie śmiała, popsuty pobłażaniem, stał się marnotrawcą i rozpustnikiem, posuwając się szybko po drodze, która go wiodła do ostatecznej zguby. Matka jednak w postępowaniu jego nic nie widziała, nic widzieć nie chciała zdrożnego; jedno złe poczytując małem, przypisywała wiekowi, drugie ludziom nie jemu, w inne nie wierzyła, reszty domyślać się nie mogła.
Dwór otaczający ją robił co sam chciał, ludzie naśmiewali się pokątnie z niedołężnej a poczciwej staruszki; i Sumacza stawała się jaskinią łotrowską, w której owa święta niewiasta, nie wierząc w grzech i zepsucie, żyła w zupełnej niewiadomości szkarad jakie ją otaczały. Dziwnym fenomenem, najgorsi z dworaków umieli zawsze pozorami pobożności, łagodności przybranej i umiejętnem odegrywaniem komedji wkraść się w łaski pani podkomorzynej. Ci raz uzyskawszy jej łaski, kierowali biedną jak się im podobało, używając jak narzędzia często do największych niesprawiedliwości. Trochę słaba dla pochlebców, w ich miodowych słówkach widziała czułość, serdeczne przywiązanie i szczerość. Nic nie mogło wyprowadzić jej z błędu. Najgrubsze udawanie niezgrabne, na którem poznawali się wszyscy, ona brała za szczerą prawdę.
Syn ukochany uchodząc za najpoczciwszego chłopca, sposobił się na największego łotra. Słudzy bezwstydnie kradli staruszkę, dwór pobożnej pani był serajem młodego panicza i mnogich jego przyjaciół; o trzy kroki od jej oficyn sceny najrozpasańszej rozpusty odbywały się bezkarnie. Staruszka zatopiona w modlitwie, nic a nic nie widziała. A gdy ją dochodziły krzyki, śmiechy, szalenia, mówiła sobie kończąc koronkę: „Byleby uczciwie, niech się bawi! To się wyszumi. Zwyczajnie młodość. Byleby to zdrowiu Jaśka mego nie zaszkodziło!”
I posyłała w wielkich razach na zwiady faworytę swą zaufaną, pannę Teklę, która że była też dobrą przyjaciółką pana Jana oddawna, zawsze wracała z doniesieniem, że zabawa choć głośna ale niewinna, i pan Jan zdrów dzięki Bogu!
Tak lata upływały w Sumaczej, a Jaś szybko tracił piękną ojcowską i macierzystą fortunę, na którą jak krucy zlecieli się owi przyjaciele, co to ich wszędzie pełno, gdzie tylko półmiski dymią i butelki strzelają.
Dobroć-sama czasem robiła uwagi Jasiowi, ale łagodnie, głaszcząc go pod brodę i z uśmiechem macierzyńskim, potem zaraz odzywała się do panny Tekli: Zwyczajnie młody, ale najpoczciwszy chłopiec. Co za serce! jaki charakter!
Najpoczciwszy ten chłopiec grał, pił, hulał i udając tylko jeszcze czasem przed matką resztę jakiegoś niedogasłego wstydu, dla świata wcale się z uczynkami swemi nie taił. Dobroć-sama zawsze go umiała wytłumaczyć. – Karty, mówiła do panny Tekli, to prawda że to nieszczęście prawdziwe, ale on ich nie lubi; cóż kiedy dla towarzystwa na świecie koniecznie potrzeba grać. Nieboszczyk podkomorzy także ich nie lubił, a jednak raz, pamiętam, tysiąc czerwonych złotych za wieczór przegrał. Jaśko nigdy tyle nie stracił.
Staruszka nie wiedziała, że Jaś miał już kilkadziesiąt tysięcy długu zaciągnionego na karty.
– Że tam czasem sobie pozwolą i nad miarę wina, mój Boże! jużto u nas narodowa wada staropolska. A nawet dawniej daleko, daleko straszniej pili. I zdaje mi się, moja Tekluniu, że więcej nikt nic nie zarzuci mojemu drogiemu. A! śmiejesz się? wiem co myślisz. Nieprawda, nieprawda! Może tak, żartem coś, kiedyś, ale zaręczam za niego, że to skromne i niedoświadczone jakby tylko co z pieluch.
Potrzeba było wytrawności panny Tekli, aby nie pęknąć ze śmiechu, ale ona spuszczała oczy i potakiwała.
Najżwawiej strofowała podkomorzyna ulubieńca swego za opuszczanie nabożeństwa i obowiązków religijnych; ale chłopak był dość sprytny i umiał się zawsze wytłumaczyć, składając winę niedbalstwa swego to na ludzi, to na okoliczności, to jej się zapierając. Ile razy był na polowaniu w niedzielę, panna Tekla świadczyła że go widziała w parafialnym kościółku, a podkomorzyna, zmuszona dla zdrowia modlić się tylko w kaplicy, wierzyła.
Pani Pawłowa opowiadając o swojej bytności we dworze, wiele rzeczy zamilczała, panicz bowiem, który oddawna na Julusię czyhał i myślał nieraz jakby ją wciągnąć do dworu, był przytomny rozmowie starej budniczki z panią podkomorzyną, a udając serdeczne politowanie nad biednym stanem tych ludzi, sam matkę nakłaniał, aby Julusię wzięła do siebie i nią się opiekowała.
Matka pocałowała go za to w głowę. – Co to za anielskie serce! – zawołała ze łzami prawie – jakie to poczciwe to moje Jasisko!
A poczciwe Jasisko myślał tylko jak nową ofiarę ściągnąć dla siebie, jak sobie wesołe i tak życie nową gałązką leśną umaić! Zaraz w ślad za Pawłową wyszedł od matki i wetknąwszy jej kilka złotych w rękę, za które go w kolano pocałowała, począł ją na swój rachunek rozpytywać. Stara dała mu z wielkim pośpiechem do zrozumienia, że gotowa wszelkiemi siłami pomagać, za co przyrzekł jej nagrodę sowitą, a naprzód polecił staranie, żeby Julusia do dworu sprowadzoną być mogła.
Z Pawłową i Julusią może poszłoby jak z płatka, Maciej całe życie mógłby nie wiedzieć o tem, czegoby mu z dziesięć razy raz po raz nie powtórzono: ale stary, dumny i uczciwy Bartosz stał im wszystkim na zawadzie.
Tego groźba, prośba, datek, podejście sprowadzić z drogi nie mogły. Znali go ludzie z tej strony. Nieulękniony niczem, niezmiękczony żadną modlitwą, jeśli ta do przekonania mu nie mówiła, gardzący darem na któryby nie zapracował lub wypłacić się nie mógł, przebiegły że zdrady domacał się rychło, Bartosz dla bliższych i dalszych nietylko zdawał się niepokonanym, ale strasznym. Szanowali go też ci nawet, co z drugimi jemu równymi z góry się obchodzili.
Ale Pawłowa napróżno ten charakter nieugięty w nędzy i spodleniu usiłowała wytłumaczyć Jasiowi i przedstawić go czem był. Pan Jan nie pojmował nic podobnego w budniku, i znudzony wreszcie, że go jakimś budnikiem jak wróble straszydłem płoszą, rzekł, posądzając o zmowę i rachunek starą: – No, to mu zapłacę co zechce. – Z tem odszedł.
A tego nie wie, pomyślała licząc złotówki Pawłowa, że gdyby mu dał cały swój dwór i majątek, toby mu Bartosz za podziękowanie w oczy plunął. Takito stary głupi!
Bardzo się chciało wdowie zyskać obiecaną jej za pośrednictwo ohydne nagrodę; głowę jednak łamała, jakby tego dokazać, nie mogąc ani się domyśleć, jak wkrótce okoliczności jej i Janowi w pomoc skutecznie przyjść miały.