Kitabı oku: «Budnik», sayfa 4

Yazı tipi:

X

My wróćmy do Macieja, który powoli i poważnie kroczy do dworu. Zagapił się najprzód przed gorzelnią na tańcujących parobków, wybijając takt nogą, potem przed folwarkiem, gdzie stały trzy bryczki oficerów i innych gości, które miał sobie za obowiązek sumiennie obejrzeć; potem w dziedzińcu stanął porachować szczekające psy i wierzgające konie, aż trafił gdzie panowie do celu strzelali.

Ciekawy a głupi, wparł się pomimo odpychania pod sam prawie bok strzelającym. Mina jego zuchowato-głupia wyzywała do żartów i wystawiała go na pośmiewisko niechybne.

Jaś strzelił o czterdzieści kroków kulą z gwintówki i chybił; budnik ramionami ruszył i rozśmiał się głośno, a potem pomiarkowawszy czapkę zdjął i pokłonił. Panicze to postrzegli.

– A ty czego śmiejesz się niedźwiedziu?

– Hę? – odezwał się Maciej głupawo – niedźwiedź nie, ale budnik.

– To wszystko jedno, czego się śmiejesz?

– Że kiepsko strzelacie.

– Patrzaj go, o czterdzieści kroków kulą.

– A o sześćdziesiąt? spytał Maciej.

– O sześćdziesiąt?

– Fanfaron! sprobujże! – zawołał Jaś.

– Jasny pan żartuje.

– Nie! nie! – ile razy trafisz, dam ci za strzał po dukacie, i to tylko o czterdzieści.

– Jakto dukacie? spytał budnik.

– Otóż bałwan! nie znasz dukata?

– Za cóż do kata? Jak chybię to do kata, a póki…

Wszyscy się śmiali.

– Ktoś ty taki, nieoszacowany brusie?

– Budnik, JW. panie.

– Zkąd?

– Z Osikowego Ługu.

– A! z moich lasów.

– Syn Bartosza, JW. panie, rodzony. JW. pan zna Pawłowę? Otóż Pawłowy synowiec, a Julusi JW. panie brat, a to Burek mój pies, proszę JW. pana.

Wszyscy polegli od śmiechu, bo od wyrazów śmieszniejszą daleko była rozradowana i promieniejąca twarz Macieja.

– No! strzelajże, kiedyś z nas żartował, a jak chybisz, bez pardonu stęplami.

– O! tego nie! JW. panie.

– Nie chcesz?

– Jak chybię, to wolę w pysk wziąć.

– No, zaraz widać kto ma rozum, pewny jesteś że ci nie dam. Strzelaj.

Budnik położył czapkę na ziemi, wziął strzelbę pańską podaną mu, pokiwał głową i oddał ją nazad.

– To śliczne strzelbisko, ale djabeł jego wie gdzie u niej co jest; ja z tego instrumentu nie potrafię.

– A może ze swojej? tem lepiej.

Wsród nieprzerwanych śmiechów wyrwano Maciejowi z rąk jego strzelbę, powiązaną sznurkami, zardzewiałą od wilgoci, a w niektórych miejscach wyślizganą od noszenia; niepozorną, długą, ciężką jak szyna żelazna, z zamkiem klapiącym jak stare pantofle. Panicze dobrze się z niej przymierzając i celując naśmiali, gdy budnik tymczasem nic nie słysząc i nie widząc, szukał w głębokiej torbie kul, bez których nigdy nie chodził, i nie patrząc na nikogo, zabierał się do nabijania.

– Place! place! Komedją będziemy mieli – zawołał Jaś. – Widzisz cel?

– Nie widzę.

– Jakto? koło, a w kole czarną plamę?

– Plamę to widzę, ale bardzo ogromna.

– Jakto! duża ci jeszcze?

Maciej głową kiwnął. Posłano służącego, który kredą w środku celu biały znak położył.

– A teraz?

– Poprobujem.

– Stoim o czterdzieści kroków, nie zmieniam słowa, za każdy raz dukat. No! śmiało!

Zawczasu zabierano się już szydzić, gdy krótko urwany strzał dał się słyszeć i kula w samym znaku białym uwięzła. Maciej ani zważając na podziwienie i oklaski powszechne, już po raz drugi nabijał, po raz drugi trafił.

– Co chcesz za lufę?

– To nie na sprzedaj.

– Dam ci co zechcesz! – ozwał się jeden.

– Jak to co zechcesz? a jak zechcę…

Tu myśl nie przyszła czegoby mógł zażądać, i dodał z uśmiechem: – A na co lufa?

– Juściż to wiesz, spodziewam się.

– Bo z pozwoleniem pana, pan myśli że to lufa strzela?

– A cóż?

– To najprzód panie, że ja mam taki sposób na kule, a do tego panie, że to trzeba umieć.

Znowu śmiechy i budnika poczęto poić, rozgrzewając go i wódką i rozmową. Pan Maciej wszystkie zęby miał na wierzchu, tak w doskonałym był humorze. Strzelił raz trzeci i czwarty z równem szczęściem.

Kazio porwał strzelbę budnika i chciał tej samej sztuki sprobować; Maciej spoglądał z flegmą gdy mierzył i plunął gdy chybił.

– Cóżto u djabła! mógłżem chybić?

– Najniezawodniej – rzekł Jaś, rzucając dziesięć dukatów – kwituję z reszty; idź, najedz się, do kredensu i bywaj mi zdrów. – Budnik ucałował rękę pańską i pozostał długo w podziwieniu nad złotem, które pierwszy raz w życiu posiadał, nie wiedząc czy za nie kupić wioskę, miasteczko, czy kilka mil lasu.

Starannie wreszcie skarb ten zawiązawszy w węzełek, w którym już znajdowały się dwa trzygroszniaki poważne, wyczyściwszy strzelbę i nabiwszy ją loftkami na wszelki przypadek, posunął się naprzód do kredensu, potem na folwark.

Tu potrzeba mu było uzyskać za kwitem należną mąkę, którą kum Bartosza, kowal dworski, obiecał odwieźć do Osikowego Ługu. Ale dajże sobie rady w takim dworze, nawet z rozumem Macieja! Najprzód nie było ekonoma, potem nie było pisarza, nareszcie nie było gumiennego, który wiedział o przysiężnym; a gdy przysiężny przyszedł, nie miał kluczy, gdy się klucze znalazły, pokazało się w ostatku że nie ma mąki. A zatem kowal pożyczył skarbowi, za co skarb z lichwą miał mu oddać; dość że szczęśliwy Maciej siadłszy na wóz, już miał wyruszyć z workami i kowalem, gdy zaufany pana Jana sługa, który raczej na podpanka niż na służącego wyglądał, wstrzymał go kiwając nań ręką zdaleka.

– Wasan jesteś syn Bartosza? – spytał od niechcenia, spoglądając razem na Macieja i na wyjęty z kieszeni cylinder.

– Tak, syn rodzony Bartosza, nazwiskiem Młyński.

– Hm, a cóż tam u was bieda?

– O! sroga biedzisko.

– Poco bo się tam w tej budzie kwasicie? hę? Wszak masz siostrę?

– A jeszcze jaką śliczną!

– Stara pani nasza obiecuje ją wziąć do garderoby, i tybyś może znalazł służbę we dworze, naprzykład na strzelca.

– Zapewne, co ja na strzelca i rodziłem się; a co do Julusi, to się pana ojca patrzy, nie mnie. Albo ja wiem czemu jej nie oddaje? niechajby oddał.

– Powiedz tam ojcu niech ją przyśle.

– Alboto oni mnie posłuchają? – Ruszył Maciej ramionami. – A potem też pojechali do miasteczka.

Kamerdyner uśmiechnął się. – No, to jak powróci.

– A do czegożto mówiliście mieli wziąć Julusię?

– Do garderoby.

Maciej długo milczał, rozważając cobyto miało znaczyć, nareszcie odpowiedział:

– Pewnie tatulo nie zechce.

– Zechce, nie zechce, a ty powiedz swoje – dodał gładząc bokobrody służący – jeśli rychło jej nie oddadzą, to potem i miejsca nie będzie.

Zawrócił się kiwnąwszy głową i odszedł.

– W istocie – mówił sam do siebie – nieszpetny dziewczak się robi, a w nędzy to to zparszywieje. Paniczowi raz wraz na myśli ta dziewczyna, a tu już we dworze same tylko łupinki. Nudzi się biedaczysko. Tylko że to sprawa ze starym Bartoszem. Bodaj żeby nie było ciężko. Ale takiż nas nie pozabija.

Ruszył ramionami i ziewnął.

– Trzeba pospieszyć rozporządzić się wedle śniadania, bo to ta szuja wiecznie głodna, żre, żre, a nigdy się naćkać nie może. A za karty gałgany szachrują i nie płacą. Szerepetki! tfu! Za całą noc wszystkiego piętnaście rubli; trudno się nie pogniewać. Skąpcy! bodajto nasz! A! tylko że go drą na wszystkie strony niemiłosiernie. No! jest bo co i drzeć. Kiedy pan to pan! Pieniędzy zawsze huk, a kiedy da to garścią.

Ziewnął znowu. – Nieszpetny dziewczak, i kurczę to jeszcze młode, możebyśmy przy niej dłużej powisieli; a tu nam nie nastarczyć, coraz co nowego: dalej i na cztery mile wkoło nie dostanie. – I tak pomrukiwał wedle swego zwyczaju idąc ku dworowi, gdy Maciej tymczasem na furze z kowalem powoli ciągnął się do budy. Nim się naprzód wybrał i jeden i drugi, nim się pod las po grobelce dobili, dobry był już zmierzch, ale mimo ciemnej nocy, na którą się zabierało, nie obawiali się wcale zabłądzić. Znali oba doskonale drogi i drożyny, nawet te któremi w bór po drwa jeżdżą, nie prowadzące nigdzie krom porębów dalszych za błotami. Maciej poczęstowany kilkakrotnie czuł usposobienie do snu i kiwał się na workach; kowal fajkę palił i dumał. Niekiedy zamruczał coś pod nosem budnik, Burek jakby dając znać o sobie że niedaleko ubiegł, zaszczekał, wóz zapiszczał, gałęzie zaszumiały i jechali dalej.

Smutny las w nocy, zwłaszcza gdy go jeszcze nie okrywały liście. Te sterczące na mglistem niebie kościotrupy drzew suche, ten szum łamliwy i szorstki gałęzi, wcale różny od wesołego liści gadania; krakanie wron, które w najobrzydliwszą porę najbardziej rade się odzywają, i hukanie sów, i wycie wichru, najweselszego jakiemiś przepowiedniami zniszczenia zasmucić muszą.

Podróżni nasi zatrzymali się u karczemki Jankiela, przed którą stały dwa wozy i dwa konie wierzchowe; kowalowi bowiem fajka zgasła, a Maciej chciał się napić choćby wody. Zleźli więc oba z wozu i zarzuciwszy trochę siana koniętom, a bardziej jeszcze kozom żydowskim i krowie, która z powagą wybierała między podróżnych zapasami najświeższą paszę, weszli do oświeconej izby.

Gwar był wielki i ludzi dosyć. Koło komina kupa wieśniaków z fajeczkami, przy stole z waszecia coś i z żołnierska się zwijało; w komorze pan gumienny głaskał po brodę Sórkę, popijając wiszniak. Jankiel stał na przypiecku rozgarnąwszy poły, i nogi wyjęte z pantofli z kolei to jednę to drugą ogrzewał przy piecu. Spojrzał tylko na drzwi gdy wchodził kowal i Maciej, i splunął.

– Dobry wieczór!

– Dobry wieczór!

Dwóch odstawnych żołnierzy stojących przy stole obejrzeli się. Jeden z nich natychmiast rzucił się żywo, porwał za ramię Macieja i zawołał:

– Ot i on!

– Co za on?

– Ot! on jest! ot jest! – powtórzyli żołnierze oba. – Nu! to szczęście – i nim jeszcze Maciej zagłupiony i nie mogący pojąć co to znaczy przyszedł do siebie, odebrali mu strzelbę, pochwycili od niego torbę, skrępowali w tył ręce.

Budnik osłupiałym wzrokiem toczył wkoło, wszyscy kupili się koło niego.

– Co to? Co to? pytali ludzie – za co?

– A te gałgany budniki, to konie kradli. Dziś pan Pomocnik złapał ojca co prowadził je, a oto synalek, za którym nas posłali; sam w ręce wpadł.

– Nu! ruszajmy do miasteczka! ruszajmy! Noc się robi.

I nie czekając chwili, spiesząc się tak, że nawet zapomnieli za wódkę zapłacić, wynieśli się co najrychlej z karczmy. Kowal sam pozostawszy, rozmyślił się z mąką jechać choć po nocy do budy w Osikowym Ługu, dać znać Pawłowej i Julusi, że ojciec i syn pobrani zostali. Byłoto poświęceniem z jego strony, ale teżto był pobożny i poczciwy człowiek; panów kochać i służyć umiał. Panowie, Bogiem a prawdą, tyle się jemu i rodzinie dali we znaki, że porachowawszy ściśle co doznał i co czuł, nienawiść jego trzeba mu było przebaczyć.

Dwóch dworskich przytomnych wzięciu Macieja, powróciwszy wieczorem do Sumaczej, rozpowiedzieli o tym wypadku w oficynie. Dowiedział się i służący pana Jana i panna Tekla, która o wszystkiem wiedzieć była zwykła, i pan Jan, bo mu zaraz o tem zausznicy znać dali.

Wywołany do sypialnego pokoju pan Jan, wysłuchawszy doniesienia służącego, wzgardliwie piękne usta skrzywił i rzekł:

– Jednakże to łajdaki! Patrzcie, konie kradli. A wszyscyście mi mówili o tym starym Bartoszu, że poczciwy, dumny i ciężki człowiek. Widzicie jak nie znacie ludzi!

– Terazby pora wziąć dziewczynę do dworu?

– Jak uważasz, rób tam sobie co chcesz z panną Teklą. Niechaj ona po nią pośle, mnie nie uchodzi; już i tak gadają. A potem zobaczymy.

XI

Wieczorem już późnym weszła panna Tekla z zafrasowaną minką do pokoju, w którym stara podkomorzyna robiła pończochę i odmawiała koronkę. Po twarzy swej ulubienicy poznała zaraz zacna staruszka, że ma cóś coby powiedzieć chciała, a raczej czegoby chciała, żeby się od niej dopytano.

– Cóż tam moja Teklusiu?

– Wiatr i śnieżek pruszy.

– A! to bieda! A tu bydełku paszy potrzeba. Ale coś ty moja droga masz minkę skłopotaną.

– O! nie! nie! – odpowiedziała panna siadając do roboty przed świecą.

– Ale kiedy ja bo już widzę. To znowu sobie jakiś kłopot cudzy za swój twoje dobre serce przyjęło.

– Doprawdy pani, że nie.

– Ale kiedy ja cię zawsze poznam moja kochanko.

– Ale nie droga pani. To nic, to tak, doprawdy.

– Powiedzże mi, proszę cię. Ja od razu poznałam, że coś ci jest kiedyś wchodziła; ty nic ukryć w sobie nie umiesz.

– Ale bo, droga pani…

– Każę ci, mów, proszę bardzo, mów mi zaraz panno Teklo, bo się gniewać będę. Słyszałaś, że mówiłam ci, każę?

– Nie chciałam pani mówić, bo doprawdy. To znów o tych nieszczęśliwych budnikach, o których już razy kilka wspominałam pani.

– Cóż im tam?

– Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście. Wszakto pokazuje się, że ojciec a podobno i syn należeli do szajki złodziejskiej.

– Jezu Marja! czy to być może?

– Teraz pobrali ich do miasteczka, a ta nieszczęśliwa Pawłowa wdowa (coto JWPani dawała jej maść do nogi) i córka Bartosza Julusia, same jedne i bez kawałka chleba zostały.

– To potrzebaby je zabrać do dworu.

– A! doprawdy, toby był prawdziwie miłosierny uczynek. Ta młoda nadewszystko, to bardzo dobre dziecko, a tak opuszczona zwalać się może.

– Ale moje serce, nuż jakie nic dobrego?

– Gdzie tam JWPani, to ledwie może ma rok piętnasty!

– I jak to wygląda? bo ty się cudownie znasz na fizjognomji. Nigdy nie zapomnę, jakeś od razu poznała tego Piotra, który mi potem tak swemi głupiemi oskarżeniami na wszystkich dokuczył, i Dorotę, co wiesz?

– Śliczne dziecko i zdaje się dobrze jej z oczów patrzy; tylko, Bóg to jeden wie, co jeszcze z niej być może.

– Tak! Bóg to wie i Bóg jeden moje serce, nawet już zepsutego łaską swoją nawrócić i na drogę dobrą wprowadzić może; nasz obowiązek wyciągnąć rękę potrzebującemu pomocy. Zadysponujże moja droga konie po nich jutro. Niech mój Paweł jedzie wielkim wozem i sprowadzi tu te biedactwo. A za to żeś mnie naprowadziła do dobrego uczynku (podkomorzyna zdjęła z palca pierścionek i oddała go pannie Tekli, która całując kolana i płacząc niby, przyjęła go).

– Co to za serce! co to za serce złote! – powtarzała staruszka.

Jak świt nazajutrz wysłano karecianemi końmi pana Pawła po Pawłowę i Julusię.

XII

My go uprzedźmy do budniczej chaty.

Cały dzień przeszły, siedziały kobiety same jedne oczekując Bartosza, a potem Macieja. Ostatniego wszakże znając z gapiowatej ciekawości, rychlej jak późnym wieczorem nie spodziewały się.

Długie próżne oczekiwanie na starego Bartosza, napełniało je niepokojem; nigdy bowiem wyjechawszy z domy za interesem i bez strzelby, tak długo się nie bawił: owszem, zwykł był rychlej niż się go spodziewano, powracać.

Z ludźmi swojego stanu, Bartosz nie gardząc nimi, nie unikając od nich, przestawał jednak niebardzo chętnie, zbywał milczeniem; czując się i rozumem i czuciem daleko od nich wyższym. Wyżsi nie umieli go ocenić, bo sukmana zakrywała im człowieka; żydów stary cierpieć nie mógł, pijawkami ich pospolicie nazywając; wódki prawie nie pił: jedno co mu mogło czas ubiegający skrócić, to las, samotność w nim i cisza. Zrodzony wśród lasów, od dzieciństwa do nich przywykły, tęsknił po borach i obejść się bez przechadzki codziennej nie potrafił. Nie było dnia szarugi, zawiei, śnieżnicy, deszczu czy burzy, by przynajmniej godzin kilka pod gołem niebem nie strawił. Ze strzelbą na ramieniu, nie miał równego sobie myśliwca, łowcem był niezmordowanym i niepokonanym; bez niej chętnie zadumywał się wśród szumu borów, a nie cierpiąc próżnowania, które śmiercią nazywał, zawsze z czemś użytecznem powracał do domu. W porze grzybów zbierał grzyby; to jagody, to zioła lekarskie, to korę lub naczyńko jakie wystrugane, sprzęcik, sidła na ptaki i tym podobnie.

Zdawało się, że przy pracy zapominał jakiejś wielkiej boleści, którą starannie taił, chociaż ona mu ciężyła widocznie. Okoliczni budnicy szanowali go jak patryarchę, radzili się go jak ojca, bali jak swojego naczelnika, chociaż słowy tylko był srogi.

Często na pniu przed chatą, na wywróconym ulu w polance usiadłszy, otoczony swoją bracią budnikami, gdy z upartego milczenia ożywiwszy się wyszedł i usta otworzył, opowiadał im dawne dzieje, stare podania, które najlepiej pamiętał. Nazywał im po imionach i przezwiskach pradziadów ich i dziadów dawno pomarłych, z ich życia dotykając to tylko, czem się wnukowie pochlubić i nauczyć mogli. To znowu sądził sprawy i godził waśni sąsiedzkie. – Myśmy, mawiał, garścią tu obcych wygnańców, powinniśmy być tem poczciwsi, pracowitsi i lepsi od drugich, bo my tu cudzy, a z nas sądzić będzie lud tutejszy o ojcach naszych i krwi całej, i ziemi rodzonej, z której nas czarna dola spędziła. Ubodzyśmy, to i Chrystus był ubogi i Józef cieślą się nie wstydał nazywać, pracujmy; biedniśmy, cierpmy, a nie skarżmy jak baby, bo to i na nic się nie zdało i ludziom tylko śmiech.

W krótkich słowach często im wielkie dawał nauki; potem gdy widział, że między sobą wziąwszy na rozum rozbierać poczynali, rzucał ich, i smutny a milczący chwyciwszy strzelbę szedł w las dumać i wytchnąć tam z sobą. Umiejętność leczenia ziołami, zwłaszcza ran i wścieklizny, niemało do niego ludu sprowadzała dawniej; teraz zabroniono mu tego i ukradkiem chyba kto się przywlókł.

Maciej nie miał biedaczysko serca u ludzi, a śmielsi nawet szydzili z niego, najżyczliwsi zaś kończyli o nim mówiąc: nie udał się w ojca.

– Ale co to jest, że Bartosz nie wracają? – mówiła Pawłowa wyglądając coraz oknem.

– Może w lesie – odpowiedziała Julusia – a wy wiecie, że w lesie gotowi się zapomnieć i do nocy.

– W lesie, po nocku, bez strzelby? A katażby tam robili! I Maciej bo głupi, jakby nie wiedział że chleba nie ma, a mąka nam bardzo potrzebna! Ot oślisko i po wszystkiem.

– Kochana pani Pawłowa, alboto my wiemy czego to on się tak opóźnił? Może…

– Jużto taki w tem nie chybi, jest jakieś licho – szeptała stara – niedarmo się zrana sól wywróciła. Pamiętam kiedy mój nieboszczyk szedł w tę nieszczęśliwą godzinę, co się miał pobić z tym krzywonosym a potem tak zmarnieć, to i wówczas także sól mi się z drewnianką wywróciła. I także na prawą stronę. A tu mierzchnie, dalibóg że mierzchnie!

Zapalono łuczywo w bondurze, i dwie kobiety zaczęły prząść w milczeniu, przerywanem tylko niekiedy przysłuchiwaniem się zwodliwemu szumowi wiatru, który zdawał się to chodem ludzi, to turkotem wozu. Już się i dobrze ściemniło.

– No, jużto taki nie bez kozery – mówiła Pawłowa pokaszlując – gardło dam, że tu djabelska jakaś sztuczka jest. Stary nigdy się tak bez strzelby nie zabawią; a Maciej, choć taki Boże odpuść głupi, ale też i tchórz po nocy, i w lesie włóczyć się po zmierzchu nie lubi.

– A jak kowal konia nie dał?

– To nie może być, kum. A zresztą kto go wie? może, może! Ja taki zawsze mówiłam, że to chytra sztuka; wiele obiecuje, jak przyjdzie do rzeczy zwłaszcza taki mnie, to na obwinienie palca nie zrobi nic. Zawsze mówi: daj mi asani pokój. Chłopisko! O jużto z chamem to i w kumy zadać się nie warto; taki cham chamem!

– Ej! ciotuniu! a przeszłego roku na przednowku kto nas ratował?

– Wielka mi rzecz! taki bogacz, sam nie wie o swoich skarbach; kapnął tam co mu z nosa spadło; nie warto o tem i gadać.

Julusia nic na to nie odpowiedziała. Słuchały znowu, nikt nie przybywał.

– Dziw to dziw – odezwała się znowu Pawłowa po chwili, niecierpliwie kręcąc głową – od ilu lat tu jestem, nigdy tego nie bywało.

– O! byle tylko nie jaki przypadek – mówiła ze łzami Julusia. – Te konie cudze, z któremi ojciec pojechał, młode, boję się żeby go nie uniosły, nie rozbiły.

Stara poskrobała się w głowę i mruczała: Już nie darmo sól się przewróciła, a gdy wychodzili z chaty, to wrony jak nadęte krzyczały.

Wtem wóz kowala zdaleka turkotać począł.

– Ot i Maciej jedzie! – zawołała Julusia – a ojca ani słychu. Chwalić Boga że choć brat jest, wyślemy go zaraz za ojcem do miasteczka.

Wóz zatrzymał się przed chatą i Julusia boso wybiegła z łuczyną aż na podwórze. – Macieju! Macieju! – krzyczała – nie wiecie co o ojcu, nie widzieliście go? Wszak do tej pory nie ma.

– Niech będzie pochwalony! Dobry wieczór.

– A to wy kumie, gdzież Maciej?

– Maciej – rzekł skłopotany kowal – Maciej…

– Jakto i Macieja nie ma! Cóż to się stało? To ojcu jakiś przypadek się zdarzył. A! mój Boże! – I rzucając łuczynę z krzykiem załamała ręce.

Pawłowa narzuciwszy kożuszynę, bo kaszlała, wyszła także do sieni. – Gadajcież kumie, gadajcie!

Kowal szukał w głowie co miał powiedzieć, i z trudnością zebrał się na kilka wyrazów.

– Bóg z wami! nie truście. Nie ma nic tak złego. Wy musicie lepiej wiedzieć odemnie, co to za głupia sprawa zatrzymała i ojca i Macieja w miasteczku. To o jakieś tam konie, dla świadectwa ich obu zatrzymał Pomocnik.

Stara Pawłowa pokiwała głową, Julusia zaczęła gorzko płakać i ledwie odpowiedziała ze łzami: – Ale to nie może być, żeby oni byli co winni; my wam zaraz rozpowiemy jak to było.

– Niechżeno ja wprzódy mąkę zniosę – odparł kowal, i dźwignął jeden worek.

Cały wieczór potem trwało rozpowiadanie obszerne wczorajszego przybycia żydów, które Pawłowa dziwnemi pomysły ozdabiała. Nareszcie dobrze po północy kobiety ustąpiły do alkierza, a kowal układł się w pierwszej izbie na ławie.

Szarzało kiedy powstawali. Julusia całą noc we łzach spędziła. Nim się kum wybrał napowrót, i konie też przysłane przez podkomorzynę nadeszły. Wielkie było podziwienie naprzód, potem radość niezmierna Pawłowej, która wszakże pokryła ją udanym frasunkiem, starając się przekonać Julusię, że nie gardząc łaską pańską jechać należało.

Dziewczyna sama nie wiedząc czego płakała; kowal pocieszał ją opowiadaniem o dobroci starej pani. Chatę bez obawy szkody, boć tam w niej nic nie było, powierzono na straż sąsiadowi Marcinowi, budnikowi, a krowę i kozy kowal zabrać z sobą przyrzekł. Wyjazd postanowiony został i obie kobiety już się około niedługiego wyboru krzątały.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
110 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre