Kitabı oku: «Budnik», sayfa 3
VII
Zrana więc jedną ze ścieżek leśnych posunął się ze strzelbą na ramieniu Maciej, za którym dążył w tropy Burek głodny, z podkulonym ogonem i jeszcze bardziej wpadłemi boki, ale uszyma najeżonemi i głową do góry. Drugą drożyną puścił się ku miasteczku, rezydencji urzędowej pana Pomocnika, stary Bartosz, wiodący konie żydowskie.
Pomimo nędznej jego odzieży i zmęczonych rysów twarzy, zastanawiająca to jeszcze była postać. Nie pochylony wiekiem, niezwalczony nędzą, nieupokorzony swym stanem, zdawał się raczej przebranym w sierak dawnych lat wojakiem, nie ubogim puszczy poleskiej mieszkańcem. Męztwo i siła malowały się na obliczu pogodnem, którego czoło tylko przeciął na dwoje fałd poprzeczny, świadczący o długich myślach i głębokich cierpieniach. Fałd ten prawie zawsze ciemniejący na czole jak cięcie szabli malował się wśród łysej, połyskującej głowy; ale szablą tą nieludzka władała ręka – prawica losu nią raniła…
Ułamaną po drodze w pączkach i kwiecie leszczyny gałęzią, popędzane konie dość żwawe i młode, biegły ściskając się i wyprzedzając, często zwężającą bardzo drożyną. On zadumany patrzał nie widząc przed siebie, czasem tylko pogładził wąsa i westchnął ponuro, jakby w przestankach ugniatającej go myśli.
Dobrze znając wszystkie drożyny leśne, machinalnie kierował się wśród nich, choć mnóstwo porosłych darnią, wykręcały się wśród zarośli: to szersze, to węższe, to prawie nieznaczne, tak zawieszone młodemi przeszłorocznemi wypustkami bujno rosnących krzewów. Przebywszy gąszcze otaczające chatę, łąkę co je dzieliła od przerzedzonego już lasu i większej drogi, potem świeże trzebieże, borem małym zbliżał się już ku miasteczku, ukazującemu się w oddaleniu za długą grzązką i topielistą groblą.
Wtem drogą ku niemu ujrzał pędzącą bryczkę ostawioną słomą, u której dyszla ogromny kołatał dzwonek, znak niechybny jadącego urzędnika. Za bryczką tą konno leciało dwóch ludzi, poprawując w biegu to czapek spadających, to rozwianych pół sukmany.
– Stój! stój! – rozległ się nagle krzyk, i przed Bartosza skoczył mały, czerwony jak rydz, trądem jak muchomor okryty, z oczkami drobnemi jak dwie atramentu krople, łysy jak arbuz, ospowaty jak czerstwy chleba kawałek, pan Pomocnik, racząc swą własną ręką chwycić za cugle konia, na którym siedział budnik.
– Trzymaj! łapaj! – dodał zapalając się i przywołując ludzi, widząc że koń zlękniony do rowu się szarpnął. Konni natychmiast zastąpili Bartoszowi drogę. Stary nie mógł pojąć coto się z nim działo.
– Czego łapaj? albo uciekam? – odezwał się spokojnie, – czego chcecie?
– A! udajesz ty mnie tu niewinnego! Nie nadmiesz (wyrażenie właściwe) nie! postoj! Ja cię nauczę złodzieju jakiś, rakalio! Ja cię nauczę! – wrzeszczał pijany Pomocnik w paroksyzmie gniewu.
Stary Bartosz zarumienił się, a raczej oblał krwią, tak, że białka oczu w jednej chwili nią zaszły.
– Słuchajno pan – zawołał – czy pan wiesz co gadasz? za co mnie łajesz?
– Za co? ja ci pokażę pytać o przyczynę! Ciekawy? patrzajcie! Wiązać mi zaraz tego złodzieja.
– Mnie! mnie! – I stary gwałtownie rzucił się na worku na którym siedział – Mnie?
– Nu! tak, ciebie złodzieju! Tak, nie rozprawiaj mi! Wiązać go!
– Ależ powiedz mi pan i wytłumacz co to ma znaczyć?
– Ja nie na to tu jestem aby ci tołkować trutniu! Wytłumaczę ci inaczej w stanowej kwaterze. Hej wiązać go!
– Czegoż pan chcesz odemnie? – w rozpaczy wykrzyknął budnik. Panu się w oczach dwoi czy co? Pan nie wiesz co robisz!
– Ach ty psie jeden będziesz mi jeszcze takie rzeczy gadał, ty! I tupiąc nogami, machając rękoma jak do uderzenia, począł wrzeszczeć z całej siły pan Pomocnik:
– Śmiesz mnie, mnie śmiesz mówić! Ty wiesz, ja cię w kajdany okuję!
Stary zamilkł, bo przeczuwał, że w tem wszystkiem jest jakaś omyłka. Wzywając wszystkich sił swoich na pohamowanie oburzenia i gniewu, którym wrzał, spytał spokojniej:
– Słowo tylko: za co mnie więzicie? co to znaczy?
– Co to znaczy? Ja ci powiem hultaju! Oto ukradłeś konie i kradzione przeprowadzasz.
– Ja ukradł! – zrywając się ze szkapy i podskakując ku Pomocnikowi zaryczał nie mogąc się pohamować stary Bartosz. Ja? od kiedyżto Bartosz Młyński złodziejem się zrobił?
Pomocnik wskoczył w bryczkę jak do twierdzy jednym susem i tu czując się bezpieczniejszym krzyknął:
– Wiązać.
– Tak! – kończył zbliżając się stary ze wzrastającą coraz zapalczywością – tak! konie są kradzione ale nie przezemnie.
– Wiązać! – powtarzał Pomocnik.
– Żyd je wczoraj przyprowadził i postawił u mnie, żyd Bramko, mam na to świadków.
– Tak! tak! wytłumaczysz się. Ja was znam i wasze świadki cygańskie. Wiązać!
– Prowadziłem te konie, żeby je wam oddać.
– Teraz ci to do głowy przyszło! Widzę, masz ty mnie za gołowąsa, hultaju jakiś! Nu! śledztwo okaże. Wiązać go i prowadzić do miasteczka.
Co się działo ze starcem, na którym przez długie lata nigdy obelżywy wyraz, wzgardliwe nawet spojrzenie nie spoczęło, bo do nich umiał nie dać powodów, i nie dopuścił nikomu nad sobą się znęcać, tego opisać nie można. Gniew, wściekłość, rozpacz, boleść niewysłowiona miotały nim naprzemiany; łzy nawet wytrysnęły mu z pod zakrwawionych powiek, a usta próżno już wysilając się na słowo, którego znaleźć nie mogły, zamknęły się nareszcie, zdrętwiały; wzrok zatoczył obłąkany, zachwiały nogi i gdyby nie ludzie co go już pochwycili i wiązać zaczynali, byłby upadł.
Pomocnik kazał zawrócić bryczkę i prowadzić za sobą Bartosza i konie.
VIII
Tymczasem Maciej szedł sobie powolnie gapiąc się po drzewach, poświstując nieforemne piosnki, ziewając szeroko ze znakiem krzyża, szybko szatanowi drogę do żołądka tamującym. Ziewał najwięcej i żegnał tyleż razy, miał bowiem zwyczaj zawsze być niewyspanym, choćby siedem dni i nocy spał z rzędu.
Pawłowa szczególnych wiadomości przyczyn i skutków pełna, przypisywała to usposobienie Macieja temu, że się urodził w nocy, a żaden kur nie zapiał gdy na świat przychodził. Przyczyna dość była wyrozumowana, jak na panią Pawłowę.
Szedł tedy Maciej to zawadzając o korzenie sosen, których nigdy nie widział pod nogami, to łapiąc się po niewczasie za twarz, gdy mu ją już gałąź przecięła, to zmierzając z fuzji do suchego pnia tak sobie, dla podochocenia i fantazji. Czasem huknął na całe gardło, żeby innych hukających dalej pobałamucić, to pięścią zdusił wyłażący biały grzyb z ziemi, to zaszczekał psim głosem, to zawył, a wszystko dla niewinnej zabawki. Wcale mu nie było pilno; wiedział, że w Sumaczej go nakarmią i napoją, że czy co zabije czy nie, ojciec mu słowa nie powie, że do domu wróci wczas zawsze na chudą i krótką wieczerzę pani Pawłowej, z którą już i kłócić się o swój żołądek od niejakiego czasu zaprzestał. Pocieszał się myślą, że jak da Pan Bóg grzyby, rydze, syroiżki i maślaki, zje licha czarownica, żebym jej jednego przyniósł, wszystkie sam sobie zjem. A będę chorował, to będę chorował, a taki żadnego nie przyniosę.
Maciej tę tylko cnotę wziął po ojcu, że był kozim sposobem uparty.
Ktoby zdaleka patrzał na Macieja, wziąłby go za pijanego lub ślepego; tak szedł zataczając się, błąkając i na pozór nieprzytomny. Wszakże odgłos tokujących cietrzewi obudził go z tego rannego oczmocenia; stanął, posłuchał, czapki poprawił, ze strzelby kłak wyrzucił, podsypał na panewce i przeżegnawszy się, sunął borem bez ścieżki.
Burek doskonale widząc jakie są jego obowiązki w takim razie, pozostał w tyle i wlókł się noga za nogą.
Tokowisko dobrze znane było, otaczały je stare sosny i młoda choina, dozwalająca przybliżyć się nieznacznie; podsunął się w to miejsce Maciej, potem prawie pełzając przypadł pod nawieszoną gałęzią wysokiej barci. Burek położył mu się w nogach. Cietrzewie tylko co toki rozpoczynały ale zwijały się jeszcze dalej niż na strzał od Macieja; przyległszy więc na mokrej trawie, wytrzeszczywszy oczy, oczekiwał, palec na cynglu trzymając.
Dobra ćwierć godziny upłynęła, nim strzał nareszcie dał się słyszeć i wielki stary cietrzew zwalił się na ziemię, trzepocąc skrzydłami. Więcej nie żądał Maciej; wstał, poszedł go zabrać, wpakował do ogromnej torby, w milczeniu strzelbę oczyścił, nabił, na plecy zarzucił i poszedł dalej równie powolnie, równie rozespany jak wprzód, ku dworowi. Cietrzewie tymczasem tokowały dalej.
Pijany, zamyślony czy drzemiący Maciej szedł dalej a dalej; przecież trafił bez ścieżki wprost do małej karczemki stojącej nad drogą która już nieopodal była od dworu podkomorzyca. Tu najczęściej służba pańska hulanki sobie na wzór pańskich urządzała, pijąc, grając i szalejąc całe noce.
Rudo-brody żyd stał w ganku swojej gospody w pluderkach tylko i pantoflach, używając świeżego powietrza, bo widocznie tylko co był podniósł się z betów. Pierze miał jeszcze konstellujące włosy, oczy nawpół przymknięte i ziewał co chwila a skrobał się i bokami poruszał, wyciągając to jedną rękę, to drugą, to obie razem, aż w stawach trzeszczało.
Wieśniak czy budnik, mieszczanin czy szlachcic zagrodowy, nigdy karczemki minąć nie mogą; byłoby to przeciwko odwiecznym zwyczajom. Gwałtowne przytem potrzeby zmuszają odwiedzić każdą. Jeśli gorąco, trzeba się ochłodzić wodą, jeśli zimno, ogrzać u komina, jeśli wietrzno, wytchnąć pod dachem, jeśli błotnisto, osuszyć, jeśli głodno podjeść, jeśli czczo wódką pokrzepić, lub fajkę zapalić, lub drogi dowiedzieć; słowem, że zawsze dla czegoś wstąpić nieuchronnie do karczmy potrzeba. W najpilniejszym razie nigdy wieśniak, budnik, szlachcic i mieszczanin, zwłaszcza piesi, nie miną żyda, choćby tylko nogą na próg i zaraz nazad a dalej w drogę. Jestto jakby obowiązkiem podróżnych, pokłonić się tej pokusie naddrożnej. Jezdny czasem minie jednę, gdy gęsto stoją; pieszy żadnej. Żyd któryby zobaczył podróżnego przechodzącego obojętnie koło karczmy, miałby go w podejrzeniu i nie bez przyczyny.
Domyślicie się, że Maciej ściśle zachowujący zwyczaje starodawne, nie mógł Jankiela osobiście mu znanego ominęć. Jakoż brał za klamkę, gdy gospodarz wyciągający się jeszcze, zobaczył go dopiero i przywitał: – Hę? Maciej, hę a! dzień dobry!
– A! dobry dzień asanu.
– Zkąd?
– Juścić z domu.
– Może zwierzyna jest? Słyszałem ktoś strzelił niedawno.
– Jaka tam zwierzyna – cietrzewisko i to dla siebie.
– A przedać?
– Nie mogę, dla tatula – rzekł lakonicznie Maciej. – Dajcie kieliszek.
– Za wiele?
– Za dwa.
– A macie pieniądze?
– To ja oddam.
– Nie mogę – rzekł równie sucho i krótko żyd.
– A cóż będzie?
Żyd ramionami ruszył.
– Chodźmyno do izby, rozmówim się.
Jankiel dał się nakłonić i weszli.
Po chwilce Maciej wyszedł sam, bez cietrzewia nawet, ale widocznie weselszy, rumiany, czapka zwieszona na bakier, jedna ręka w bok. Gwizdał niesłychanym sposobem fałszywie i przeraźliwie, a corazto podbiegłszy ku nieszczęśliwemu Burkowi, kopnął go nogą dla facecji. Burek, którego nie pierwszy widać raz ten dobry humor prześladował, podtuliwszy ogona, umykał przodem co miał siły, nie śmiejąc się i obejrzeć.
Maciej całkiem szedł inaczej teraz: prosto, żwawo, usta mu się uśmiechały, oczy wesoło grały, i tylko kiedy niekiedy potykał się na leżących po drodze faszynach, podskakując potem kilka razy do góry i klaskając palcami. Śpiewał przytem za każdą razą piosenkę, której jedyne wyrazy powtarzały się w różnych modulacjach: Hop – sztyk! Fry – dryk! hop – sztyk! i t. d.
Kiedy się już dwór ukazał bliżej, Maciej poprawił torby, obciągnął siermiężki, palcami włosy bezładnie najeżone przegarnął i starał się poważną minę ułożyć, ale to mu się nie udało. Korciło go niesłychanie Burka kopnąć nogą, czego dokazawszy zaczynał śmiać się do rozpuku. Potem jakby przypomniawszy sobie, że śmieje się nie wiedzieć z czego, nagle tupał nogą, stawał, dawał sobie kuksańca w bok, czapkę na oczy napuszczał i szedł póki się nie potknął.
Potknąwszy się, iterum wyskakiwał do góry, śpiewał: Hop – sztyk! dopędzał psa z poczęstowaniem zwykłem i śmiał się. Po śmiechu następował znów kuksaniec w bok. Nie wiem wiele ich sobie dał, i wieleby ich był mógł dać, bo nie znając rachunku prawdopodobieństwa, nie śmiem zapuszczać się w niebezpieczne obliczanie; ale to wiem, że szczęściem dla boków Macieja, mnóstwo przedmiotów odrywały go co chwila od wybryków wesołości.
Tam zagapił się na skowronka, który kołował w powietrzu, i patrzał, patrzał, patrzał póki mu z oczów nie zniknął; dalej zajęły go dwie zielone muchy, które śledził aż się gdzieś skryły w rowie; to liczyć zaczynał stado dzikich gołębi unoszące się na roli, myląc się i poprawiając bez końca i t. p. Pracowity umysł jego szukał we wszystkiem zajęcia; w ostatku na grobelce począł w kałuży czystej dosyć robić sobie miny najdziwniejsze i zabierał się do długiej autoskopii, gdy przerwały mu zajmujące to badanie nadciągające z hałasem furmanki. Przy nich konno jechał gumienny, niemal tak cięty jak Maciej, ale w dodatku kurzący sobie w nos fajką, która dla niego wszystkie tak rozmaite zabawy Macieja zastępowała.
– A pan Kasper? – rzekł z uśmiechem niewysłowionej grzeczności Maciej, i brnąc po kolana przez kałużę, poszedł zdejmując czapkę pocałować go w brodę. Przyjaciele poślinili się serdecznie.
– A dokądto, panie Kasprze?
– Do miasteczka! ekonomska hreczka! cha! cha!
Pan Kasper, który był w parafialnej szkółce, chorował na rymy, tak że często i przed panem się niemi dławił.
– Cha! cha! rzekł Maciej – eczka! eczka! bodaj aspana. Całuję nóżki! – i znowu pocałowali się na obie strony.
– Bywaj mi zdrów! nie wpadnij w rów! – rzekł żegnając gumienny.
Maciej odwrócił się i począł powtarzając to, tak się śmiać, że nareszcie sam sobie zmuszony został surowo się karząc, dać w bok szturchańca. Ale to nie pomogło, powtarzał pożegnanie i śmiał się, aż mu to przecie powoli odeszło.
Gumienny jechał, oglądał się i śmiał także aż padał.
Nareszcie stara cegielnia zakryła przed sobą dwóch przyjaciół, a zbliżanie ku dworowi upamiętało budnika, który obciągnął poły, poprawił czapkę i nadął policzki.
O kilkadziesiąt kroków od niego, stały znowu dwa ogromne wozy żydowskie ładowne skórami, wełną i Bóg wie jakim towarem, widocznie świeżo i pośpiesznie we dworze napakowanym. Żydzi krzątając się przy wozach, silnie o coś się spierali z sobą.
Maciej kwadrans słuchał ich szwargotania nic nie mogąc zrozumieć i śmiał się, powtarzając – o to gadają! o to!
Na wzgórzu niewielkiem, lecz płaskiem panującem w okolicy, stał dwór pana Jana dokoła topolami staremi, olszyną i lipami osadzony. Na lewo bielała oficyna i kaplica w stronie, którą zajmowała z częścią ogrodu matka młodego dziedzica; w prawo wznosiła się porządna murowana gorzelnia i folwark. Między dworem a nim, długie żółte stajnie i psiarnie pańskie szeroką zajmowały przestrzeń.
IX
Wesoło doprawdy było we dworze! bardzo wesoło! i pani Pawłowa nie darmo tak nad tutejszem unosiła się życiem. Na folwarku hulanka poczynała się od białego dnia, a gospodarstwa doglądał sam gumienny lub wyręczał się polowym, jeśli polowy nie uprosił na swoje miejsce przysiężnego, a przysiężny nie posłał w zastępstwie chłopca od owczarni. Różnie bywało! Tylko przy wysyłkach produktów na sprzedaż, znajdowali się wszyscy a wszyscy razem, lub z kolei. Pani ekonomowa rodem z Warszawy i ztamtąd niedawno wywieziona przez podkomorzyca, z ulubienicy pańskiej dostawszy posag przyzwoity, przeszła na żonę pana Bizunkiewicza. Zacna ta niewiasta, nie wdając się wcale w babskie gospodarstwo, cała była oddana ubraniu, muzyce (grała na hiszpańskiej gitarze) i towarzystwu (niezmiernie lubiła oficerów od piechoty).
Na dole u pisarza prowentowego, często i teraz właśnie, paroch miejscowy, sekretarz assesora, dwóch szlachty i pisarz z miasteczka, grali w elbika, polewając to suche dosyć zatrudnienie wiśniówką i ponczykiem.
U klucznicy było także na śniadaniu mnóstwo dostojnych gości: dwie ekonomowe, jakaś obywatelka tłusta na kanapie prezydująca, z synem w mundurzyku szkolnym, ale z czarnemi już wąsikami; siostrzenica pana ekonoma i dwie pokojówki podkomorzynej. A śmiech! a gwar! a uciecha! daj go katu!
W gorzelni pijane dziewczęta tańcowały z parobkami, pisarz prowentowy, wirtuoz wielki grał na skrzypcach.
W stodole młocki spali, świnie żyto jadły. W magazynie gospodarowali żydzi i żydówki.
We dworze czy się jeszcze spać nie kładli, czy już powstawali, ale życie też było wielkie. Przed dom wyprowadzono konie, klaskano z batów, prezentowano źrebce, próbowano wierzchowców. W ganku stała czereda przyjaciół, w kurtkach, surdutach, szlafrokach, płaszczach, z cygarami w ustach, fajkami w zębach, kartami w rękach, niedopitym ponczem u gęby.
Wśród nich słuszny, piękny, młody człowiek, barczysty, ogromny, zdrów jak koń, silny jak niedźwiedź, wesół jak ryba, śmiały jak lew, zbudowany jak olbrzym, głośno krzyczał i dowodził wszystkimi. Byłto biedny Jaś, poczciwy Jaś, syn pani podkomorzynej.
Nie wiem czy miał lat dwadzieścia kilka, tak młodo mu z oczu patrzało, tak życiem pierś buchała, taki w słowach był ogień; a obok, jakie w tychże oczach znużenie, w tej piersi czczość i tęsknota niczem niezagłuszona, w wyrazach ust zgrzybiałe szyderstwo!
Jaś durzył się nie bawił, szalał nie żył, upajał a nie weselił. Z szału w szał, z pijaństwa w pijaństwo wpadając, z odurzenia w odurzenie, biegł szybko drogą życia nie śmiejąc ni za siebie obejrzeć, ni przed siebie rzucić okiem. Ludzie mówili – szczęśliwy; on przecież ciężko wzdychał przez sen, zasępiał się nawet po pijanemu, chmurzył brwi skoro sam jeden pozostał. I potrzebna mu była ta szuja co go otaczała, co mu szumiała w uszy, migała przed oczyma, co mu śpiewała, brzęczała, pochlebiała, płaszczyła się przed nim i rękę wyciągała bezwstydna; bo sam sobie zostawiony nie wiedział co z sobą począć. Sam jeden zostawszy, musiał kłaść się, spać lub wlec się do ekonomowej, słuchać rozbitej gitary i piszczącego jej śmieszku; a w ostatku łajał, bił i pędzał począwszy od psów pokojowych aż do ludzi.
Byłato właśnie chwila szału i upojenia. Noc zbiegła na kartach, na śpiewaniu, na skokach, przy butelkach i dziewczętach; ranek powitał rozmarzonych, rozkołysanych, szczęśliwych!! Jeśli się to nawet u nich szczęściem nazywało! Teraz próbowano koni, szachrowano psami, mieniano się na najtyczanki, frymarczono strzelbami, i zapijano każdy handel, każdy zakład, każdą wygraną i przegraną.
Jaś rzucił się na oklep na konia, ścisnął go silnemi nogami, wywinął nim na dziedzińcu, zakrwawił mu pysk mundsztukiem, w chwili okrył go potem i pianą, zasapał; a dowiódłszy odwagi, siły i zręczności, z odkrytą piersią, odkrytą głową i palącemi dłoniami, skoczył na ziemię w biegu, rzucając wierzchowcowi na łeb cugle, i wracając z pewną dumą rozkoszną na ganek, między towarzyszy.
– Niechże kto z was tego na nim dokaże!
– Brawo! – rozlegało się w sieniach.
– Wielka sztuka – zaburczał ktoś na ławce.
– Sztuka! żadna sztuka! Hej! podajcie tu panu wierzchowca, prosimy spróbować.
– O wa! no to cóż! sprobuję! – I mały, blady, suchy Kazio, który się zgrał w nocy i kwaśny był jak ocet, podbiegł zapalczywie ku karemu. Skoczył raźnie, ale gdy siadł na niego, oczy mu na łeb wyparło, usta się ścięły, dęba się spiął koń pod nim, potem dał szczupaka i – Kazio na murawie.
– Brawo! brawo! majster! – Jeszcze głośniej krzyczą panowie – Wiwat leżący! zdrowie leżącego!
Podniesiono: go z ziemi, oblano dla otrzeźwienia rumem, napojono szampanem i znowu wesoło.
– Teraz już i mama wstała, pójdziemy strzelać do celu.
– Dobrze! dobrze! do celu – wołają wszyscy.
– Ot i na mszę dzwonią.
W istocie, w ogrodzie na lewo, gdzie oficyna i kapliczka, odezwał się srebrny głosek dzwonka, który cały dwór żeński i faworytów starej pani zwoływał co dzień na nieszczerą może, ale pozornie gorącą modlitwę. Wiedzą dworacy, że okazanie się na mszy zyskuje łaski pani, a pani wiele jeszcze może i ma do dania. Jaki taki więc spieszy od elbika, od szklanki, od czułej rozmowy z towarzyszeniem gitary, do kaplicy, gdzie mu więcej chodzi o to, by go stara pani podkomorzyna widziała, niż żeby mu Bóg modlitwę policzył.
Biegną więc dworacy, oficjaliści, dziewczęta co tchu do kaplicy; nawet ekonom, nawet żona jego porzuciwszy oficerów, i pisarz prowentowy, choć się zgrał z pańskiego śpichlerza (bo grali na wódkę) i lokaje pana Jana.
Ścieżką od oficyn poważnym krokiem postępuje pani podkomorzyna powoli, oparta na ręku ulubienicy swojej panny Tekli Trawskiej, pocichu z nią rozmawiając. Twarz jej pełna łagodności i anielskiego spokoju, oczy niebieskie lecz zbladłe, postawa szlachetna, uśmiech dobroci niewymownej, ubranie wdowie i skromne. Dość spojrzeć by ją szanować. Każde jej słowo, każdy ruch objawia serce dziecinnej dobroci, słodycz charakteru nieporównaną; i taki spokój na czole, w uśmiechu, w duszy, gdy tuż, tuż obok, taka wrzawa, hałas i szaleństwo. Gdyby wiedzieć, gdyby zrozumieć mogła, ile powodów do zgryzoty i łez! Wszystko co ją otacza kłamie, począwszy od syna do ostatniego sługi; wszystko ją oszukuje; wszystko potajemnie kochając ją nawet, z jej słabości, z jej nieprzerwanej ekstazy co świat zasłania, naigrawa się i szydzi.
– Jakże moja Teklusiu, powiadasz – pyta idąc drogą panny Trawskiej – Jasisko moje zdrowe?
– O! proszę pani, jak rybka dzięki Bogu, zdrowiuteńki.
– Widziałaś-że go ty dzisiaj?
– A jakże. Biegałam oddać dzień dobry od JW. pani; chciał zaraz pospieszyć sam, ale to za temi gośćmi…
– O! jużto powiem ci szczerze kochana Tekluniu, ci goście mnie męczą. Ledwie mogę zobaczyć Jasia. Zbieram mu się nawet kiedyś powiedzieć, że nadto do siebie figur przypuszcza, i Bóg tam wie wreszcie jakich! Ale to serce złote! przez dobroć to robi. Jakże moja Teklusiu, spał dobrze?
– Dobrze kochana pani!
– A ten kaszelek?
– Zupełnie ustał po ślazie!
– A nosiż na piersiach watowaną załóżkę?
– Nosi proszę pani.
– Cóż oni tam robią?
– Nie wiem prawdziwie, ale mają podobno jechać na polowanie.
– O! jużto straszny myśliwy, jak nieboszczyk stryj. I to polska natura: aby się tylko nie przeziębił, albo nóg nie zamoczył. Czy mówiłaś kochanie drogie, żeby włożył lisiurkę?
– A jakże, i przyrzekł.
– Boto teraz ranki chłodne moja Tekluniu. Ale, ale, jakże się tam ma ta poczciwa ekonomowa?
– Lepiej proszę pani. Koniecznie dziś być chciała na mszy świętej na intencją JW. pani, z podziękowaniem za łaski, których doznaje.
– Poczciwe serce! nieoszacowana kobieta!
– A jaka przywiązana do męża, to JW. pani nie uwierzy.
– Jużto moja Tekluniu ja się tego zawsze spodziewałam, że takie poczciwe kobiecisko musi prędzej później do niego przywiązać. On, to także poczciwy z kościami.
– Prawda pani, że to rzadko takiego sługi.
– A pisarz ze swoją fluksją?
– Już zdrów, dziękuje JW. pani za materacyk, ale biedak w wielkim kłopocie.
– No! cóżto mu takiego?
– Coś mu tam podobno braknie kilkadziesiąt garncy wódki, która się podobno uschła, a że strasznie ma wielki punkt honoru, doprawdy boję się, żeby sobie czego złego nie zrobił.
– A widzisz Teklusiu jak to źle – zawołała grożąc staruszka – że ty mnie tego dawniej nie mówiłaś. Widzisz, to trzeba radzić. Widać biedaczysko z tego musiał i fluksji dostać. Bywa to ze zmartwienia. A wieleż mu to tam potrzeba?
– Ja myślę ze sto złotych.
– Dajże mu z moich pod sekretem, ale niech nie gada.
– Dziękuję za niego! Teklusia pocałowała staruszkę w rękę, a ona ją w głowę.
– Poczciwa Teklunia, zawsze to tylko o drugich myśli, a nigdy o sobie. Weź-że kochanie moje, tę czarną atłasową suknię, która mnie wdowie na nic się nie zdała, weź ją sobie za to, żeś mi pomogła do dobrego uczynku.
Panna Trawska przyklękła na ścieżce i pocałowała podkomorzynę w kolano, ta ją znowu w głowę.
– Kiedy już pani mi tyle pozwala i taka łaskawa, to i reszty nie utaję – dorzuciła wstając z westchnieniem.
– No! no? cóż takiego?
– Wszakto i słabość ekonomowej nie bez przyczyny, ona się biedaczka zmartwiła i zlękła o męża.
– A mężowiż co?
– Pani wie że on jednodworzec?
– I cóż?
– Koniecznie go chcą stawić w rekruty.
– Mój ty Boże! i powiadasz że jego żonatego mogliby wziąć?
– O! czemuż nie, nawet kolej na niego. Trzeba około stu rubli, a ja nie mam pieniędzy! Co my tu poczniemy? Chybabym gdzie pożyczyła.
– Niechno się po mszy naradzim, jakoś to załatwim. Biedne człeczysko! Prawda że i żona w niemałym być musi strachu? Proszę! proszę! Muszę ją pocieszyć zaraz.
– A! niech się JW. pani zmiłuje, nic jej o tem nie wspomina; mąż stara się przed nią udawać, że to omyłka, że to fałsz.
– No to nic jej nie powiem. A odesłałaś serce do miasteczka kwartałowe do szpitala?
– Wczoraj.
– I dla żydów?
– Także.
– A moje wdowy?
– Modlą się za swoję dobrodziejkę.
Gdy tych stów domawiały, były już na wschodach kaplicy, gdzie cały dwór szeregiem stojący schylał się przed panią, która uśmiechem słodyczy pełnym, słowy lub skinieniem głowy witała starszych, pieściła dzieci, rozpytywała kobiety.
Że Bóg wysłuchał pobożnej niewiasty nie wątpię, lecz szatan cieszył się jej dworem.