Kitabı oku: «Na zgliszczach Zakonu», sayfa 6
– Co, ja?! Bobrownicki, syn tego, którego Krzyżacy usiekli! – zawołał chłopak z oburzeniem.
I poprowadzony do owych piekielnych maszyn, z wielkim sprytem, a też i ostrożnością, pokazywał, jak się brać do nich.
Rozochoceni śmiałością wojacy przyswajali sobie jego objaśnienia, a przyswajając mówili:
– To ci bestia!
Gołębice
Wojsko Jagiełłowe raźno się posuwało. Wątpiący nabrali otuchy albo też nie odzywali się z chęcią powrotu, wlokąc się za innymi. Wieczory, części nocy i ranki widziały ich w pochodzie, południe – na wypoczynku.
Aż kiedy już byli o jedną tylko dobę od siedziby krzyżackiej, wśród ciemnej nocy ujrzeli wielkie krwawe smugi na niebie.
– To znaki krwawe, by dalej nie chodzić – rzekł ktoś z szeregów Witolda.
A tenże, jakby przeczuwając, że owe znaki mogą przestraszyć zabobonnych, objeżdżał wszystkie szeregi, mówiąc:
– Albo łuna pożaru, przez Krzyżaków dla strachu wzniecona, albo znaki, że krwią zalejemy ich zamek.
A w obozie polskim Jędrzej Półkozic mówił:
– Czasu wojny nieraz już były takie ostrzegające przepowiednie.
Lecz jeszcze nie dokończył onych przepowiedni, gdy całe niebo okryło się wielką czerwoną łuną. Czasami na tej czerwieni ukazywały sią jakieś złotawofioletowe płomienie i zlewając się z czerwienią, obejmowały coraz większy krąg nieba.
– Krzyżacy nas się zlękli i zamek swój podpalili! – zawołał tenże Jędrzej Półkozic z taką pewnością, jakby wprost z Malborka otrzymał wieści.
Słowa jego poszły między szeregi jak wicher. I jak poprzednio zwątpieniem, tak teraz wielką radością wszystkich przejęły.
– Zlękli się naszych toporów!
– Dobra nasza!
– Zajrzymy im w oczy!
– Obaczymy, kto mocniejszy! – powtarzano butnie.
A łuna coraz większe obejmowała kręgi i zdawało się, że całe niebo krwią płynęło.
Witold nie cieszył się z tej łuny, mówiąc:
– Jeżeli mury wedle zamku podpalili, nie będziemy mieli co do roboty. Za łaską bożą dostałoby się nam ich gniazdo bez wielkiego rozlewu.
W miarę jednak jak się zbliżali, nie mogli wymiarkować, skąd ten pożar. Szedł ci on bowiem nie z góry, gdzie stał zamek, lecz jakoby z ubocza.
Dopiero gdy się zbliżyli, poznali całą przebiegłość i nie przewidziane plany krzyżackie.
To Plauen, usunąwszy mieszkańców, kazał miasto podpalić, by tym sposobem utrudnić pochód nieprzyjaciela. Że zaś wicher zerwał się od północy, żar idącym od południa zasypywał drogę, nie dając wolnego dostępu. I oto wojska Jagiełłowe, tak pełne przed chwilą otuchy, teraz musiały się wstrzymać. Konie się strachały, a ludzie dusili się od dymu. Trzeba było dobę całą przeczekać, a potem naddawać drogi, by od drugiej strony dostać się pod zamek.
Była to nie tylko mitręga, ale i trudność wielka, bo zamek właśnie od strony południowo-wschodniej najlepiej był obwarowany.
Stąd dopiero o zachodzie słońca, 25 lipca, wojska Jagiełłowe stanęły pod malborskim zamkiem, zostawiając piekielne maszyny po drugiej stronie Wisły, ale skierowane tak, że ich wielkie gardziele patrzyły na mury zamku.
Tutaj stał pilnie Jakub, dawny knecht krzyżacki, i z młodzieńczym zapałem, a doświadczeniem męża, dawał wskazówki co do obchodzenia się z onymi piekielnymi maszynami. Starsi i doświadczeni nie sromali się uczyć od niego, mówiąc:
– Jak Najwyższy zrządzi, i w niewoli u najsroższego wroga można się coś pożytecznego nauczyć.
A inni dodawali:
– Byle jeno udało się ten pożytek do swoich przynieść.
Jednocześnie też gdy mniejsze maszyny oblężnicze jak kusze poczęły bić w mury taranami, a z podprowadzonych oblężniczych wieżyc rzucano pociski, z drugiej strony, zza Wisły, niegdyś krzyżackie armaty plwały28 ogniem i wielkimi kulami ze swych potężnych gardzieli. Kule te, uderzając o grube mury, wprawdzie nie robiły wyłomów, ale rozpryskując się wydawały smrodliwy odór i rozrzucały grad maleńkich żelaznych siekańców, tak że ci, co byli na murach, porażeni nimi, spadali w głąb obszernych podwórców malborskiego zamku, utrudniając swymi ciałami przystęp następnym szeregom.
Od strony spalonego miasta po niejakim czasie również zdołano się przedrzeć. Tlejące jeszcze zgliszcza posłużyły oblegającym jako pociski.
Kazimierz, książę mazowiecki, spojrzawszy na rozwalone, ziejące dymem, nie dopalone szczątki, zawołał:
– Brać w kusze gorące jeszcze cegły, popiół i walić nimi na tych, co tam, na murach!
Rozkaz ten podobał się wielu. Zasypywano więc oblężonych ich własnymi zgliszczami.
– Tlejące kawały drew z tkwiącym w nich żelastwem rzucać na tych wilków! – rozkazał z kolei Marcin Wrocimowski.
Napełniono zaraz maszyny oblężnicze, a pociski te wielką szkodę czyniły Krzyżakom. Wielu z nich było oślepionych, inni, szpetnie poranieni, nie mogli stawać skutecznie do walki. Szeregi Plauena z każdym dniem się przerzedzały, z każdym też dniem ubywało żywności, lecz mury dokoła zamku były nienaruszone.
Księżyc już powtórnie spojrzał pełnym swoim obliczem i zawsze widział krzyżackie mury jednako ponure i jednako z wielkim spokojem patrzące.
Henryk von Plauen marszczył brwi, patrząc na ubywające zapasy, ale nie okazywał niepokoju, jaki nim miotał. Owszem, im mniejszą miał nadzieję wytrzymania oblężenia, tym więcej dodawał otuchy upadającej częstokroć załodze.
I w Jagiełłowych, i w Witoldowych szeregach wielki był ubytek w ludziach. Pociski Krzyżaków, rzucane z murów, setnie ich raziły. Pojawiać się też poczynały choroby powstające ze złego powietrza, z ciał nie pogrzebanych a gnijących po zaułkach. Wojsko zaś, nie przyzwyczajone do tego rodzaju walki, w wielu razach okazywało nieudolność w wykonywaniu rozkazów.
Niejednokrotnie dawało się słyszeć szemranie:
– Jensza29 w otwartym polu, siłą zmogę każdego! – mówił jakiś Mazur.
– On mnie łbem i mój nie z ciasta! – wołali z zaciętością Litwini.
– Choćby miał bary jak niedźwiedź, to mnie i z takim nie pierwszyzna się potykać! – chwalił się Półkozic.
– Ba, jensza z człekiem, choćby Krzyżakiem, a jensza ze ścianą. Nie odpowie, a stoi nietknięta – narzekano.
– Żeby choć wiedzieć, na jak długo mają żywności – mówił król do swych przybocznych.
– Żebyć jak najwięcej, musi w końcu zabraknąć – ozwał się Jan z Tarnowa.
– Tak, ale i nam nie przybywa – rzucił Mikołaj Nałęcz.
– Owszem, przybywa – odrzekł poważnie arcybiskup Trąba.
Pojrzano nań ze zdziwieniem.
– Jużci wielkich delicji nie mamy, ale może kto powiedzieć, że był głodny? – spytał arcybiskup.
– Co to, to nie – ozwano się – ale…
– Ale – pochwycił kapłan – jesteśmy w okolicy, gdzie każdy wre na pięść krzyżacką, a chcąc się od niej uchronić, dostarczy nam choćby spod ziemi jadła, ile wlezie.
Wtem stojący na straży urzędnik szepnął coś Zbyszkowi z Oleśnicy, a ten zbliżywszy się rzekł:
– Z Elbląga ciągnie trzydzieści wozów z żywnością!
Arcybiskup pojrzał triumfująco, w innych wstąpiła otucha.
– Byle nie te chłody nocne i nie choroby, można by ich długo jeszcze za murami potrzymać – ozwał się Witold. – Choć taka walka, to… – dodał i machnął ręką z lekceważeniem.
Postanowiono wszakże od murów nie odstępować.
– Nie orężem, to głodem ich zmusimy – mówił kasztelan krakowski.
– Ten i razu miecza nie podniósł, a nam każe czekać, aż krzyżackie kiszki poczną lament – mruknął Witold.
A w obozie krzyżackim psuło się jakoś.
Psuło się, lecz o tym nie miał kto oblegającym donieść.
Mury były tak strzeżone, że nikt się nie mógł w głąb przedostać ani też spoza nich wymknąć.
Wprawdzie wodzowie krzyżaccy, jak Anton Ludwigsburg, Henryk Leuchter, Michel z Gołuba i wielu innych, podczas przerw wojennych wychodzili za mury, witali się z wodzami naszymi i, według ówczesnego zwyczaju, częstowali się wzajem, pijąc z jednego pucharu, nikt jednak z nimi przecisnąć się nie zdołał, a w rozmowie tak jedni, jak drudzy, starannie unikali każdego słówka, co by mogło zdradzić tajemnice sił oblężonych lub oblegających.
Aż jednego dnia przy takiej rozmowie Anton Ludwigsburg, pijąc do Zyndrama z Maszkowic, wykrztusił swym nosowym głosem:
– My sobie poza bitwą jesteśmy równe człeki i w razie przyjacielstwo możemy zawrzeć, ale ciekawość, jakby też gadali taki na przykład Henryk von Plauen, który miejsce poległego wielkiego mistrza zajął, z takim wielkim wodzem, jak książę Witold albo i sam król Władysław Jagiełło.
– Hm – chrząknął obojętnie Zyndram.
– Za wasze zdrowie – rzekł Anton, wychylając puchar.
– Za wasze – odparł Zyndram, spełniając swoją kolej.
– Jak myślicie, mogliby się oni spotkać? – spytał Anton.
– Czemu nie, w bitwie, w polu pewnie jeden drugiemu pola dotrzyma – odparł Zyndram.
– Eh, o tym nie wątpię – mówił dalej Anton – znanyć nam Witold, jako rycerz nad rycerze, a król wasz Władysław nie próżno nosi nazwę Jagiełło, co z litewska znaczy: doskonały jeździec i doskonały wódz, ale gdyby oni tak ze sobą porozmawiali… Jak myślisz?
– Nic nie myślę, bo mi to nawet nie przyszło do głowy.
Anton widząc, że nic nie wskóra, skończył rozmowę.
Jednocześnie Michel z Gołuba z Geradajosem, dowódcą litewskiej chorągwi, świadczyli sobie godność, nie szczędząc napitku.
Niejednokrotnie spotykali się na polu walki, niejednokrotnie krwi sobie upuścili podczas krzyżackich napadów na Litwę, znajomość więc była godna, nie przeszkadzająca wszakże do wychylenia pucharu czasu chwilowego wypoczynku. Nie żałowali też sobie, a Michel mówił:
– Pamiętam ja wasze lasy, wasze zameczki, z was dobrzy żmones30, a co u was dzieci!
– Niemało ich Krzyżacy do niewoli zabrali – westchnął Geradajos.
– Na wojnie, jak na wojnie, i wy byście brali, gdybyście u nas takie znaleźli – odparł Michel.
– Ba – westchnął Geradajos. – Chłopaki, już jako chłopaki, toć jeszcze, ale na co zabierać dziewuchy?
– Toć służki się zdadzą, krzywdy nie mają, a wyuczone też będą w wierze świętej – odparł Michel.
Litwin machnął jeno ręką.
– I za dziewuchą też serce ojcowskie boli – szepnął.
– Kto by tam się spodziewał, że wam tak o dziewczęta chodzi – mówił miękkim głosem Michel. – Ale wiecie co, nam z nich niewiele. Plauen to zupełnie inny człowiek niż mistrz Ulryk. Jest tam u nas tego białego mrowia, żeby je tak wypuścił…
Geradajosowi oczy zabłysły. Spojrzał ciekawie na mówiącego, lecz milczał.
– Nie wiem, jak tam nasz nowy mistrz rozumuje, ale zda mi się, że mu nie chodzi o te białe myszki, co się tam, w naszym zamku, hodują, a zawsze waszemu Witoldowi do serca by to trafiło, gdyby je tak ujrzał za murami zamku, uwolnione.
Litwin pokiwał głową, znać, że uwolnienie dziewcząt litewskich radowałoby jego serce, ale nic nie rzekł.
– Byłby to nawet zadatek przyjacielstwa – dodał Michel i trącił się pucharem z Geradajosem.
Ten słuchał, popijał miód litewski, którym częstował Krzyżaka, i milczał uparcie.
Rozeszli się.
Litwin rozważał:
– Czemu ten wilk o tym gada? Czemu budzi nadzieję? Biedne, biedne gołębiczki! Tyle lat, tyle lat! – westchnął. – Trzeba o tym księciu donieść – zakończył.
Że jednak Witold wielce był zajęty przeglądaniem swoich chorągwi, a i Geradajos musiał stanąć przy swojej, nie mógł tego ranka przystąpić do księcia. A był to właśnie dzień wypoczynku i dopiero pod wieczór miano znów do rozbijania krzyżackich murów i do bitwy przystąpić. Aż tu zaraz z południa na murach malborskiego zamku poczęły się ukazywać w słońcu jakieś drobne białe postacie.
– Wywieszają białe szmaty, dopiekł im znać głód! – zawyrokował Jacek Półkozic.
– Hę? – zapytano się z wszech stron, poglądając ciekawie.
– Pomiarkowali, że z nami nie przelewki i chcą się poddać! – dokończył głosem wielce pewnym Półkozic.
Radość przeleciała jak błyskawica, zakołatała we wszystkich sercach nadzieją odwrotu. Poglądano ciekawie.
Białe postacie, zbite w gromadkę, stały teraz, nie ruszając się. Ale spuszczono z murów sznurową drabinę, po niej zaczął zstępować Henryk Leuchter, obecnie sekretarz Plauena. Jego płaszcz biały, rozwiewający szeroko, złudził samego nawet Jagiełłę i Witolda.
– Poddają się? – spytał monarcha.
– Dobrze, bo w moim obozie biegunka, coraz więcej chorych… – odparł ponuro Witold. Lecz gdy się przypatrzył, rzekł: —
– Nie, to coś innego.
I wskazał ręką na mury.
A oto po tejże samej drabinie za Leuchterem zstępowały białe dziewczęce postaci. W blasku promieni słonecznych wyglądały jak stado gołębi, które w przestrachu przysiadają ku ziemi.
– Co to zacz? – spytał Jagiełło, przysłaniając ręką oczy od słońca.
Witold podjął również dłoń swą szeroką do czoła.
– Co to za sztuczka krzyżacka? – mruknął.
A ostawiwszy dalszą rozmowę z królem, odszedł ku miejscu, gdzie się owo zjawisko ukazało.
Aż oto drabinę zabrano za mury, a owe gołębie zniknęły jako widziadło. Po niejakim dopiero czasie ukazał się Geradajos, za nim spora gromadka dziewcząt, w białe płótnianki z litewska odzianych. Za nimi kroczący poważnie w białym swym płaszczu Henryk Leuchter.
– Najmiłościwszy panie… – począł Geradajos, ujrzawszy Witolda.
Lecz sekretarz Plauena nie dał mu dokończyć, jeno wysunąwszy się naprzód, począł:
– Henryk von Plauen, przyszły mistrz Zakonu, prowadzący wszelkie w nim obecnie sprawy, odsyła te oto gołębice zabrane różnymi czasy w żmudzkiej i litewskiej ziemi, chcąc tym sposobem dać zadatek przyjaźni, w jaką chce wejść z waszą miłością, jako wielkim księciem Litwy.
Zaiskrzyły się ciemne źrenice Witolda, spojrzał przenikliwie na mówiącego, potem podniósł wzrok na gromadkę wylękłych dziewcząt. Widok ich przypomniał mu snadź litewskie zagrody. Serce wojaka zakołatało cieplejszym jakimś tętnem, pohamował jednak wzruszenie i rzucił suchym, obojętnym głosem:
– Wdzięczenem bardzo wielkiemu mistrzowi. – Potem, spojrzawszy na stadko przytulonych do siebie dziewcząt, dodał: – Odpłacimy hojnie, uwolnimy tyluż jeńców…
– Och! – odparł kładąc rękę na sercu Leuchter i zginając się w ukłonie.
– Geradajosie, wierny mój druhu! – zwrócił się książę do przypatrującego się tak ciekawie przybyłym, jakby każdą z osobna chciał zbadać.
Leuchter widząc, że Witold podziękowaniem zakończył z nim rozmowę, odszedł nie wyrzekłszy już i słowa.
A Witold, zamieniwszy poufnie kilka słów z Geradajosem, rzekł:
– Nie ma innej rady, jeno te gołębice trzeba zaraz do granicy litewskiej odstawić.
I począł osobiście przechodzić między wylęknionymi dziewczętami, nie wiedzącymi zgoła, co za los je czeka, po co je tu przysłano. A na pierwsze odezwanie się księcia patrzyły na niego z przestrachem i żadna ani słowa się nie ozwała.
I jakże się miały ozwać, kiedyć ojczystej swej mowy zupełnie zapomniały. Dopiero gdy w niemieckiej mowie począł je książę uspokajać, że nie tylko nic im się złego nie stanie, ale wrócą do domu, do rodziców, lica ich zaczęły się rozjaśniać i okrzyki radości wyrywały się z ich piersi. A nawet tu i tam dał się słyszeć okrzyk:
– Motina31!
– Tews32!
A pod tę chwilę Jagiełło, uwiadomiony już o wszystkim, szedł osobiście, jak to miał zwyczaj, gdy chodziło o rzeczy ważne, żeby się przekonać. Słuchał też z daleka zapytań Witolda i łzy mu w oczach zabłysły, gdy się dowiedział, że te gołębice mowy ojczystej w krzyżackiej niewoli zapomniały. Aż oto Witold stanął przed monarchą, a wskazując ręką na weselszą już teraz gromadkę, rzekł:
– Dar od nowego mistrza Zakonu!
Król westchnął. Po chwili zaś rzekł:
– Trzeba je jak najprędzej do dom odesłać.
– Poradziłem to już Geradajosowi – odparł Witold. I zaraz dodał: – Słusznie mu się to należy, ran nie zagojonych ma wiele, a bodaj ta najcięższa, że mu się przypomniała córka, którą mu przed laty dziecięciem zabrali.
Jagiełło, któremu może nie w smak było, że Witolda z pominięciem jego królewskiej osoby dar ten spotkał, teraz rozczulony widokiem tych krzyżackich branek, rzekł:
– Trzebaż wozów, by je jak najprędzej na Litwę odstawić.
I obaj z Witoldem dawali ku temu właściwe rozporządzenia. I oto pod wieczór wozy w otoczeniu kilkunastu jeźdźców, pod przewodnictwem Geradajosa, ciągnęły na północny wschód. A z każdego wozu wyglądały ciekawie rozglądające się oczy uwolnionych branek krzyżackich.
Niejeden biegł za nimi myślą, wzrokiem i westchnieniem, a Półkozic rzekł:
– Znać w obozie krzyżackim mało jadła, to i wyzbyto się paruset gąb. Chociaż to jeno dziewki, zawszeć jadła potrzebują – dodał i westchnął.
Lecz westchnienie jego w inną zgoła, bo więcej ku południowej stronie było, hen, ku Mazowszu wysłane.
Poseł krzyżacki
Witold i Jagiełło naradzali się poufnie, nawet przyboczni i sekretarze nie byli tej narady świadkami.
– W tym krzyżackim darze bodaj czy nie mieści się jakiś podstęp – mówił Jagiełło, pozierając przenikliwym wzrokiem na Witolda.
– Chcą nas sobie zjednać, to widoczne, a bodaj może i prawda to, co po obozach gadają – odrzekł tenże.
– Jakoż? – spytał król ciekawie.
– Że za murami żywności mało i wyzbyto się paru setek gąb – odparł Witold.
– U nas jadła nie braknie – uśmiechnął się król z zadowoleniem.
– Gdyby nie ta biegunka i jakaś gorączka, co trapi moich, można by ich wziąć głodem – mówił Witold, namyślając się nad każdym wyrazem.
– Chyba dziś nie rozpoczniemy szturmu. Damy im folgę noc całą. Niech myślą, żeśmy usnęli, a jutro o świcie, znienacka… – ozwał się Jagiełło.
– I nasi lepiej też wypoczną – odrzekł Witold będący w tej chwili w dziwnie zgodnym usposobieniu.
Wtem zapukano dyskretnie do namiotu. Król klasnął w ręce. Wszedł urzędnik będący na straży i rzekł:
– Sekretarz z kancelarii najmiłościwszego pana, Zbyszko z Oleśnicy, ma coś pilnego do zameldowania.
Król skinął głową.
Niezwłocznie wszedł Zbyszko, a po zwykłym ukłonie zbliżył się do króla i mówił przyciszonym głosem:
– Jego miłość kasztelan krakowski wysłał mnie z opowieścią, iż przybył poseł krzyżacki i prosi najmiłościwszego pana o posłuchanie.
Król spojrzał na Witolda porozumiewająco. Obaj chcieli się wzrokiem przeniknąć. Obaj, podejrzliwi z natury, radzi byli jeden drugiego do głębi przejrzeć. Był to jeden mig jeno, z którego żaden nie mógł nic wyrozumieć. Po czym król rzucił:
– Niech wejdzie!
Witold w tejże chwili podniósł się do wyjścia. Lecz Jagiełło rzekł:
– Ostań, bracie. Co by rzekł ów poseł, obu nas jednako obchodzi.
Siadł więc książę na dawnym swym miejscu. Chwila przeszła w milczeniu. Król i książę rozważali coś w sobie. Wkrótce uchylił opony przyboczny urzędnik, ukazał się sekretarz królewski i rzekł oznajmiając:
– Kasztelan krakowski, Jan z Tarnowa.
W tejże chwili ukazała się wyniosła postać kasztelana, szeroko wszakże rozwarta opona namiotu pozwoliła jednocześnie wkroczyć posłowi krzyżackiemu. Stanęli obaj przy drzwiach namiotu. Krzyżak skłonił się nisko, a kasztelan rzekł:
– Henryk Leuchter, marszałek Zakonu, sekretarz Henryka von Plauena, zastępującego w obecnej chwili osobę wielkiego mistrza.
A zaraz ów marszałek, postąpiwszy dwa kroki ku królowi, skłonił się raz jeszcze i rzekł:.
– Najmiłościwszy monarcho, potężny królu Polski, Litwy, Rusi i wszech ziem pod berłem Polski będących, Henryk von Plauen, dzierżący tymczasową władzę w malborskim zamku, przysyła przez niegodnego swego sługę pozdrowienie i cześć należną, jako wielkiemu wojownikowi, znanemu nie tylko Zakonowi, lecz i innym państwom, z nieustraszonego męstwa.
Tu złożył znów ukłon najpierw Jagielle, potem Witoldowi.
Król skłonił lekko głową, Witold spojrzał jeno przenikliwie i uśmiech przebiegł po jego ogorzałym licu.
Leuchter zaś, nabrawszy powietrza w płuca, tak dalej mówił:
– Henryk von Plauen pragnie żyć w największej zgodzie tak z Polską, jak i Litwą, jako też wszystkimi ludami, w skład obu tych państw wchodzącymi.
Teraz już nie tylko po licu Witolda, lecz i króla, uśmiech przeleciał. Nie uszło to uwagi bystrego oka Krzyżaka, lecz odchrząknąwszy mówił dalej:
– Wiadomo tak najmiłościwszemu królowi polskiemu, wszechpotężnemu Władysławowi Jagielle, jako i wielkiemu księciu Witoldowi, że Zakon bez wielkiego mistrza ostać się nie może. Ten bowiem stojąc na czele, sam jeno mocen jest ze wszystkimi sąsiednimi państwami sprawy załatwiać. Otóż najpilniejszą dla Zakonu rzeczą jest obrać wielkiego mistrza i głosy padły na Henryka von Plauena, komtura ze Świecia.
Jagiełło milczał nie dając znać żadnym ruchem twarzy, jakie mowa Krzyżacka na nim czyni wrażenie. Witold wciąż patrzał na mówiącego, chcąc jego ukryte myśli przeniknąć. Leuchter ciągnął dalej:
– Lecz Henryk von Plauen nie chce przyjąć naszego wyboru, a nawet nie pozwala się wielkim mistrzem wołać, póki nie otrzyma pozwolenia od obu najmiłościwszych panów. W tym celu zanoszą do nich prośbę tak od całego Zakonu, jako i od Henryka von Plauena, tymczasowo zawiadującego malborskim zamkiem, i o rezolucję upraszam.
Na to Jagiełło rzekł obojętnym głosem:
– Obiór wielkiego mistrza jest rzeczą przewidzianą i słuszną. Z naszej strony Plauen nie dozna przeszkody, a że sąsiednie państwa zwykle w takich razach są zawiadamiane, przyjmuję wasze słowa do wiadomości.
A spojrzawszy na stojącego na uboczu Jana z Tarnowa, z którym podczas mowy Krzyżaka wzrokiem się porozumiewał, dodał:
– Was, mości kasztelanie krakowski, świadkiem moich słów czynię.
Krzyżak zwrócił wzrok na Witolda.
Ten położeniem szerokiej dłoni na stole i skinieniem głowy dał znak przyzwalający i dodał:
– Niechże kasztelan krakowski i mnie świadkiem być zechce.
Jaśko z Tarnowa skłonił się w milczeniu. A król, zwracając się do Zbyszka z Oleśnicy, zawołał:
– Wpisać rzecz całą!
Zdawałoby się, że po tym zakończeniu Krzyżak powinien się skłonić i odnieść rezultat swego poselstwa. Lecz Henryk Leuchter ani myślał odchodzić. Dnia tego kilkakrotnie spełniał rozmaite misje, a to dla braku ludzi w Zakonie obeznanych z jego sprawami, jako też dla braku tych, którzy by w języku polskim i litewskim wymowni byli, mimo to był wprost niestrudzony i poselstwo swoje do końca chciał przeprowadzić. Odchrząknąwszy więc, począł:
– Uzyskawszy sankcję najmiłościwszych panów co do obioru wielkiego mistrza, przede wszystkim składam im za tę łaskawość najpokorniejsze dzięki. – Przyłożywszy znów rękę do serca, zgiął się w ukłonie i mówił dalej: – Otóż uważam ową sankcję jako dobry omen przyszłego sojuszu między Zakonem a wszechpotężnym królem Polski i wielkim księciem litewskim. Lecz aby ten sojusz mógł być zawarty, pragnę wiedzieć ostatnie słowo co do losów naszej siedziby, malborskiego zamku…
I zatrzymał się czekając odpowiedzi.
Jagiełło bystro spojrzał i rzekł:
– Zakon bronić się, my zdobywać będziemy.
Krzyżak podniósł wzrok na Witolda. Ten milcząc wytrzymał spojrzenie. Więc Leuchter ciągnął znów swoje:
– Mistrz Henryk von Plauen zgodzi się na odstąpienie Pomorza oraz chełmińskiej i michałowskiej ziemi, byleby jeno pokój mógł być zawarty.
– I Malborka – dodał Jagiełło.
– Nie mam prawa o tym mówić – począł znów Leuchter – lecz Malbork jest źrenicą oka Zakonu, jedynym zakątkiem, z którego spokojnie Plauen mógłby misję nawracania ludów prowadzić.
– Znamy gorliwość Zakonu! – przerwał urągliwie Witold.
– Ludy są nawrócone! – rzucił Jagiełło.
– Za cenę wyżej wymienionych ziem chcielibyśmy uzyskać odstąpienie wojsk polskich i litewskich spod murów naszego zamku.
– Co?! – zawołał król groźnie i odwrócił się od mówiącego.
– Cóż mam donieść wielkiemu mistrzowi? – zapytał układnym głosem Krzyżak, nie zrażając się ani głosem, ani ruchem Jagiełły.
– Rzekłem! – rzucił król niedbale i zwrócił wzrok na Jana z Tarnowa, dając znak, żeby mówił.
– Warunki pokoju omawiane są zwykle przez obustronnie wybrane ku temu osoby – wycedził wymijająco kasztelan.
– Ku temu prosiłbym o zawieszenie broni i o pozwolenie wejścia za mury komturom Bałgi, Brandenburga, Osterode i Samlandu wraz z ich pocztem dla omówienia warunków pokoju, które jego królewskiej mości, najmiłościwszemu panu, jako i wielkiemu księciu przedstawione zostaną – rzekł Krzyżak do kasztelana, widząc, że po ostatnim: „Co?” próżno by do króla przemawiał.
– Wasza królewska mość, najmiłościwszy panie? – zwrócił się kasztelan do Jagiełły.
– Niechaj! – rzucił Jagiełło.
– Zawieszenie broni? – spytał znów kasztelan.
Król otworzył już usta, żeby coś wyrzec, zamknął je wszakże i nachyliwszy się ku siedzącemu z drugiej strony Witoldowi, kilka słów z nim zamienił.
– Na dwie niedziele! – rzucił wreszcie Jagiełło.
– Do 29 septembra – dorzucił Witold.
Krzyżak po wyjściu otarł pot z czoła, a zarzuciwszy róg płaszcza na głowę, śpiesznie się oddalał.
Jagiełło, pozostawszy w swym otoczeniu, wstał i nie mówiąc słowa, począł się po namiocie przechadzać. Nikt nie śmiał przerwać milczenia. Każdy pozostawał na swoim miejscu, lecz Witold bystrym okiem śledził ruchy stryjecznego. Wreszcie Jagiełło stanął przed nim i rzekł:
– Mamy jeno mitręgę…
– Wojsko odpocznie – odparł Witold.
Jagiełło machnął ręką i westchnął.
– Uniżenie się Plauena jest rzeczą bardzo ważną i na przyszłość wielce rokującą – ozwał się Jan z Tarnowa.
– Brak im jadła! – rzucił król. – Pilnować, żeby się z komturami i ich pocztem jakie zapasy nie dostały! – dorzucił.
I klasnął w dłonie. Zjawił się urzędnik oczekujący przy namiocie rozkazów.
– Wezwać marszałków czuwających nad żywnością! – rozkazał król.
I znów cisza zaległa.
– Moi im nie użyczą i wozów z żywnością nie przepuszczą – ozwał się Witold. – Wycieńczeni biegunką sobie by ostawili – mruknął jakby do siebie.
– Kogo najmiłościwszy pan do układów z Zakonem przeznacza? – zapytał kasztelan.
– Czterech jeno ów Krzyżak wymienił, a pewnie i sam będzie, i szósty się znajdzie, nam tyleż osób postawić trzeba – mówił król. – Więc ty, bracie, obok mnie – zwrócił się do Witolda. – Ty, mości kasztelanie, jako nasz główny doradca, a dalej ci, co najwięcej do zwycięstwa się przyczynili. – I zmarszczywszy brwi, chwilkę się zastanowił, a potem mówił zastanawiając się nad każdym: – Zyndram z Maszkowic. Zawisza Czarny Sulimczyk. Florian Jelitczyk. Dzielny Farurej, a też i Habdank Skarbek. Ba, i Jan Nałęcz. Dobrze by i Lisa z Targowiska, i wielu innych, aleć trudno wszystkich tych dzielnych rycerzy… Ba, a przede wszystkim Ziemka i Kazimierza, książąt mazowieckich.
– Jest już dziesięciu – ozwał się Zbyszko, który z rozkazu króla wymienionych spisywał.
– Farurej, Skarbek i Jaśko Nałęcz z rozkazu najmiłościwszego pana zostali w zajętych grodach, a Florian Jelitczyk w pięćdziesiąt człeka odstawił do granicy uwolnione branki krzyżackie. Bo to i sam, jako wielce poturbowany, potrzebował wypoczynku – mówił kasztelan.
– To iluż tam? – spytał król.
– Sześciu ostało – odrzekł Zbyszko, policzywszy.
A oto weszli właśnie wołani oboźni, a król dawał osobiście rozkazy, żeby rozstawili straże i dawali baczenie, iżby z tymi, co mają szczególne pozwolenie, żaden wóz z żywnością za mury Malborka się nie dostał, a też i konie żeby nie były objuczone.
– Baczyć, żeby bodaj ptak w dziobie żywności im nie doniósł – dodał żartobliwie.
Słuchający pilnie rozkazów urzędnicy skłonili się i odeszli, a i Witold, i kasztelan krakowski po zamienieniu jeszcze kilku wyrazów namiot opuścili.
Tymczasem wieść o zawieszeniu broni w mig się po obozach rozeszła. Jednym sprawiła radość, drudzy sarkać zaczęli.
– Walić mury, to walić! – wołano.
– Człek odwyknie od tej psiej roboty, potem mu gorzej będzie – mówili niezadowoleni.
– Znać głód im po kiszkach harce wyprawia, kiedy się tak upokorzyli – mówili inni.
– Żeby aby od murów nie nakazano odwrotu! – rzucił Półkozic.
– Ee? – pytano na wszystkie strony.
– Odstąpić, to i odstąpić – westchnął ktoś, któremu nagle zapachniał dym z własnego komina i rzechotanie dzieci w uszach zagrało.
– Co, odstąpić?! – zawołał Półkozic. – Odstąpić nie zajrzawszy do wnętrza zamku, nie dowiedziawszy się, co te niemieckie bestie pod koniec żarły, nie przyjrzeć się, jak im brzuszyska opadły?!
Zaśmiano się, ale nikt nie dołożył konceptu, bo oto zgoła nowy widok oczom ich się przedstawił. Z dala zjeżdżały poczty niemieckie jeden po drugim i jeden po drugim meldowali się odstawionym ku temu wartom. Te, obejrzawszy od stóp do głów każdego, przepuszczały przez obóz. Odprowadzali ich nawet do murów klasztornych, bacząc pilnie, żeby jaki wóz albo i juki na koniach nie przedostały się za mury. Więc owym przyjezdnym nie dziwowano by się wielce, bo wieść o mających przybyć do zamku rycerzach i o bezpieczeństwie, jakim byli z rozkazu króla otoczeni w przejściu przez nasze obozy, wszystkim była wiadoma. Nie dziwowano by się więc, ale…
Rycerze owi byli tak dziwnie opaśli, a poczet nie ustępował im w niczym, iż można się było dziwić, skąd się wzięło tylu ludzi tak nadzwyczajnej tuszy.
– Niczym karmne woły – mówił spluwając Półkozic.
– Nie wieda, czy przez cały dzień jeden koń podoła takiego nosić – mówiono.
– Spadnie z nich to cielsko, spadnie!
– Zostaną jak patyki na wikcie zamkowym! – śmiano się dokoła.
Wtem ozwało się gwałtowne szczekanie i nie wiedzieć skąd, moc psów poczęła lecieć za onymi Niemcami. Szczekały, ujadały, rzucały się do koni, robiąc taki harmider, że w najdalszych zakątkach wszystkich obozowisk się rozlegało.
– Psy takich grubych jeszcze nie widziały. Myślą, że wieprze, i chcą napocząć! – dowcipkowano.
Lecz ta nadzwyczajna psia muzyka wywołała ciekawych z najdalszych nawet obozowisk. Kto jeno żył, a ruszać się mógł, nawet chorzy się wychylili. Przybieżał też Jakub, były knecht krzyżacki, który od chwili jak go odstawiono do obsługi owych piekielnych maszyn, tak się w nich rozmiłował, że go oderwać od nich nie można było. Każde kółko, każdą śrubkę w nich oglądał, a czyścił, a smarował, że świeciły się nawet w ciemności. Ale teraz ujadanie psów i jego wywabiło. Biegł w stronę, w której ten hałas się rozlegał, przybieżał też zdyszany, kiedy już ostatnie poczty w rozwartą bramę zamku wjeżdżały.
– Przypatrz się! – zawołał ktoś, wskazując grubasów.
– Bójcie się Boga, toć każdy z nich okręcony kilkakrotnie kiełbasą, a bodaj i połcie słoniny, i mięsa na sobie wiozą! – zawołał z przerażeniem.
– Co ty gadasz?! – ozwano się na wszystkie strony.
– To, co słyszycie! Małom się napatrzył, jak wyjeżdżali z zamku?! – Niejednemu sam musiałem pomagać do wtłoczenia się w odzienie albo i w zbroję, gdy się cały mięsiwem obłożył – dodał.
– To ci juchy!
– To psubraty!
– Ba, Niemiec przemyślny.
– Na żarcie też łasy.
– Obawiali się głodu, to się zaopatrzyli! – wołano.
– Każdemu bodaj na dwie niedziele starczy – mruknął Jakub.
I zgnębiony odszedł do swoich maszyn. Lecz nie zdołał jeszcze zabrać się do nich, gdy go wezwano do króla. Wieść bowiem, jak wieść, leci prędzej niż błyskawica, a że król jegomość, zdziwiony nadzwyczajnym psów szczekaniem, wysłał na zwiady, przyniesiono mu więc i ozwanie się młodego puszkarza.
– Coś ty gadał o kiełbasach? – zapytał król, gdy Kuba przed nim stanął.
Młodzieniec tak był zgnębiony tym, że Niemcy tyle żywności z sobą za mury wnieśli, iż na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. Zawołał więc: