Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 10

Yazı tipi:

Rozdział V

Odwiedziłem ją nazajutrz. Zastałem panią Pierson przy fortepianie, starą ciotkę z hafcikiem przy oknie, pokoik pełen kwiatów, cudne słońce wdzierające się przez żaluzje i dużą klatkę z ptakami.

Spodziewałem się znaleźć w pani Pierson niemal zakonnicę, a przynajmniej jedną z owych mieszkanek prowincji niemających pojęcia, co się dzieje o dwie mile poza obrębem wioski, i żyjących w pewnym ciasnym kręgu. Przyznaję, że te pokątne istnienia zagrzebane tu i ówdzie pod tysiącami nieznanych dachów, przerażały mnie zawsze niby zatęchłe studnie; nie podobna tam oddychać. We wszystkim, co jest na ziemi zapomnieniem, jest coś ze śmierci.

U pani Pierson leżały na stole dzienniki i nowe książki; prawda, że nie tykała ich. Mimo prostoty całej ramy, mebli, stroju, czuło się powiew mody, to znaczy nowości, życia; nie dbała o to, ani nie starała się, ale było już tak samo z siebie. Gusta jej nie miały w sobie nic dziwactwa, wszystko było młode i miłe. Rozmowa zdradzała staranne wychowanie; nie było przedmiotu, o którym by nie mówiła trafnie i swobodnie. Równocześnie z prostotą natura jej zdradzała głębię i bogactwo; rozległa i śmiała inteligencja jednoczyła się z niewinnością serca i przyzwyczajeniami ustronnego życia. Tak jaskółka morska, szybując w lazurze, unosi się nad ździebełkiem trawy, na którym usłała gniazdko.

Mówiliśmy o literaturze, muzyce, niemal o polityce. Pani Pierson była w ciągu zimy w Paryżu, od czasu do czasu ocierała się o świat; mówiła o nim z tego, co widziała, a odgadywała resztę.

Ale co ją wyróżniało przede wszystkim, to wesołość, która, mimo iż nie objawiała się głośno, towarzyszyła jej ciągle; można by rzec, iż urodziła się kwiatem i że zapachem jej była wesołość.

Z jej bladością, z jej wielkimi czarnymi oczami, stanowiło to połączenie bardzo oryginalne; tym więcej, iż od czasu do czasu z pewnych słów, z pewnych spojrzeń, jasne było, że ta kobieta poznała cierpienie i że przeorało ją życie. Coś nieokreślonego mówiło w niej, że słodka pogoda jej czoła nie była z tego świata, ale że ją otrzymała od Boga i że mu ją odniesie wiernie, wbrew światu i ludziom, nic z niej nie uroniwszy; bywały chwile, w których przypominało się sobie skrzętną gospodynię zasłaniającą dłonią światło przed podmuchem wiatru.

Spędziwszy ledwo pół godziny w jej pokoju, nie mogłem się powstrzymać, aby nie powiedzieć wszystkiego, co miałem na sercu. Myślałem o swym ubiegłym życiu, strapieniach, przykrościach; chodziłem, krążyłem, pochylając się nad kwiatami, wdychając powietrze, patrząc na igrające promyki słońca. Przypomniało mi się powiedzenie Montaigne'a: „Nie lubię ani nie cenię smutku, mimo iż świat jakby się zawziął, aby go obdarzać szczególną łaską; ubierają weń mądrość, cnotę, sumienie; głupia i pokraczna zaiste ozdoba!”

– Cóż za szczęście – wykrzyknąłem mimo woli – cóż za odpoczynek! co za radość! co za zapomnienie!

Poczciwa ciotka podniosła głowę i popatrzała zdziwionym wzrokiem; pani Pierson urwała nagle. Oblałem się pąsem, czując swoją niedorzeczność; usiadłem w kącie, nie mówiąc słowa.

Przeszliśmy do ogrodu. Biała kózka, którą widziałem wczoraj, leżała na trawie; spostrzegłszy panią, natychmiast podbiegła do niej i szła za nami poufale.

Ledwie raz obeszliśmy ogród, zjawił się przy furtce wysoki młody człowiek, o bladej twarzy, ubrany w czarny surdut duchownego kroju. Wszedł, nie dzwoniąc, i zbliżył się z powitaniem do pani Pierson; miałem wrażenie, iż fizjonomia jego, która od pierwszego wrażenia uderzyła mnie dość niemile, zachmurzyła się nieco na mój widok. Był to ksiądz, którego widziałem już gdzieś przelotnie; nazywał się Merkanson; wyszedł właśnie z Saint-Sulpice i był krewnym miejscowego proboszcza.

Był równocześnie pulchny i blady; rzecz która mnie zawsze brzydziła i która w istocie jest przykra; jest coś anormalnego w takim chorobliwym zdrowiu. Prócz tego miał wolny i przerywany sposób mówienia zwiastujący pedanta. Chód jego nawet, wyzuty z młodości i swobody, raził mnie; co się tyczy spojrzenia, można powiedzieć, że go wcale nie miał. Nie wiem, co myśleć o człowieku, którego oczy nic mi nie mówią. Oto znaki, z których sądziłem Merkansona, i które, nieszczęściem, nie omyliły mnie.

Usiadł na ławce i zaczął mówić o Paryżu, mieniąc go nowożytnym Babilonem. Przybywał stamtąd, znał całe miasto; bywał u pani de B***, istnego anioła, i miewał kazania w jej salonie, słuchano ich na kolanach. (Najgorsze, że to była prawda.) Przyjaciela, który go tam wprowadził, wypędzono świeżo z kolegium za to, że uwiódł jakąś dziewczynę: okropna, smutna historia! Rozwiódł się w zachwytach nad panią Pierson z powodu miłosiernych nawyków, jakich nabrała na wsi; słyszał o jej dobrodziejstwach, o opiece, jaką otacza chorych tak dalece, iż osobiście czuwa przy nich. To bardzo pięknie, bardzo wzniośle: nie omieszka wspomnieć o tym w Saint-Sulpice. Miało się wrażenie, iż upewnia, że opowie o tym Bogu.

Znużony tym kazaniem, nie chcąc zdradzić zniecierpliwienia, położyłem się w trawie i bawiłem się z kózką. Merkanson skierował na mnie swoje oko bez blasku i życia:

– Słynny Vergniaud – rzekł – miał tę manię, iż siadał na ziemi i bawił się ze zwierzętami.

– Mania bardzo niewinna – odparłem. – Gdyby były tylko takie, świat dałby sobie radę bez pomocy gorliwych opiekunów.

Odpowiedź moja nie przypadła mu do smaku: zmarszczył brwi i odmienił przedmiot. Miał pewne zlecenie: krewniak jego, miejscowy proboszcz, wspomniał mu o jakimś biedaku bez pracy i chleba. Mieszka tam a tam; on sam był tam osobiście, zajął się nim; ma nadzieję, że pani Pierson…

Patrzałem na nią i czekałem jej odpowiedzi, jak gdyby dźwięk jej głosu miał mnie uleczyć z głosu księdza. Skłoniła tylko głową, po czym gość się pożegnał.

Po jego odejściu wesołość wróciła nam. Udaliśmy się do cieplarni położonej w głębi ogrodu.

Pani Pierson dbała o kwiaty jak o swoje ptaszki i o swoich chłopów; trzeba było, aby wszystkiemu było dobrze w jej pobliżu, aby każdy miał swoją kroplę wody i promień słońca, iżby ona sama mogła być wesoła i szczęśliwa jak dobry anioł; toteż niepodobna sobie wyobrazić czegoś bardziej schludnego i miłego niż jej mała cieplarnia. Skorośmy ją obeszli, rzekła:

– Panie de T***, oto mój światek; widział pan wszystko, co posiadam, tu kończy się moje królestwo.

– Pani – rzekłem – niech imię mego ojca, które zjednało mi wstęp do tego domu, pozwoli mi doń wrócić czasem, a uwierzę, iż szczęście nie zupełnie zapomniało o mnie.

Podała mi rękę, którą uścisnąłem z szacunkiem, nie śmiejąc podnieść do ust.

Skoro zapadł wieczór, wróciłem do domu, zamknąłem drzwi i położyłem się do łóżka. Miałem przed oczyma mały, biały domek; wyobrażałem sobie, jak po obiedzie mijam wieś i aleję i pukam do furtki. „O moje biedne – serce! – wykrzyknąłem – Bogu niech będzie chwała! młodeś jest jeszcze, możesz żyć, możesz kochać!”

Rozdział VI

Pewnego wieczora byłem u pani Pierson. Od owego dnia upłynęły trzy miesiące, w ciągu których widywałem ją prawie codziennie. I cóż wam powiem o tym czasie prócz tego, że ją widywałem? „Być z osobą, którą się kocha – powiada la Bruyére – to wystarcza; marzyć, mówić do niej, nie mówić do niej, myśleć o niej, myśleć o najobojętniejszych rzeczach, ale przy niej; wszystko jedno”.

Kochałem. Od trzech miesięcy odbywaliśmy wspólnie dalekie przechadzki; dopuściła mnie do tajemnic swego skromnego miłosierdzia; wędrowaliśmy przez ciemne aleje, ona na koniku, ja pieszo z prętem w dłoni; i tak wpół marząc, wpół gwarząc, pukaliśmy do chatek. U wejścia do lasu była mała ławeczka, gdzie oczekiwałem jej po obiedzie; spotykaliśmy się jak gdyby przypadkiem a stale. Rano muzyka, czytanie; wieczór partyjka z ciotką przy kominku, jak niegdyś ojciec; i zawsze, w każdym miejscu ona przy mnie; i wciąż uśmiech jej i obecność wypełniały moje serce. Jaką drogą, o Opatrzności, przywiodłaś mnie do nieszczęścia? jakiż nieodwołalny los trzeba mi było wypełnić? Jak to! życie tak swobodne, tak urocza zażyłość, tyle spokoju, rodząca się nadzieja!… O Boże! na cóż żalą się ludzie? cóż jest słodszego niż kochać?

Żyć tak, czuć silnie, głęboko, że się istnieje, że się jest człowiekiem, tworem Boga, oto pierwsze, największe dobrodziejstwo miłości. Nie ma wątpienia, miłość jest niewytłumaczoną tajemnicą. Mimo wszelkich kajdanów, nędz, można rzec, mimo całej ohydy, jaką świat ją otoczył, zagrzebana pod górą przesądów, które ją wynaturzają i każą poprzez wszystkie kałuże, w jakich ją wloką, miłość, żywa, niepokonana miłość, jest mimo to niebieskim prawem równie potężnym i niezrozumiałym jak to, mocą którego słońce zawisło na niebie. Cóż to jest, pytam, węzeł trwalszy i silniejszy od żelaza, którego nie da się widzieć ani dotknąć? Co to jest spotkać kobietę, spojrzeć na nią, rzec do niej słowo i nigdy jej już nie zapomnieć? Czemu ta a nie inna? Wezwijcie rozum, przyzwyczajenie, zmysły, głowę, serce i wytłumaczcie, jeśli zdołacie. Znajdziecie dwa odrębne ciała, a między nimi, co? powietrze, przestrzeń, nieskończoność. O szaleńcy, którzy uważacie się za ludzi i umiecie rozumować o miłości! czy macie ją w sobie, aby mówić o niej? Nie, uczuliście ją. Wymieniliście spojrzenie z mijającą was nieznajomą istotą i nagle wyfrunęło z was coś nieokreślonego, co nie ma nazwy. Wpuściliście korzeń w ziemię, niby ziarno ukryte w trawie, które czuje, iż życie je rozpiera i że ma wydać plon.

Byliśmy sami, przy otwartym oknie; dochodził do nas szelest źródełka sączącego się w głębi ogrodu. O Boże! chciałbym policzyć, kroplę po kropli, wszystką wodę która spłynęła zeń, podczas gdyśmy siedzieli razem, gdy ona mówiła do mnie, a ja odpowiedziałem. Tam to upajałem się nią aż do utraty rozumu.

Powiadają, że nie ma nic równie szybkiego jak uczucie antypatii; ale sądzę, iż jeszcze szybsze jest uczucie wzajemnego porozumienia i rodzącej się miłości. Jakiejż ceny nabierają wówczas najdrobniejsze słowa! Cóż znaczy, o czym mówią wargi, skoro się słyszy rozmowę serc? Jakaż nieskończona słodycz w pierwszych spojrzeniach kobiety, do której czujemy pociąg! Zrazu wszystko, co się mówi z sobą, to jak gdyby nieśmiałe zarysy, jak gdyby lekkie próby, niebawem rodzi się osobliwa radość; czuje się, iż się zbudziło echo, tętni się podwójnym życiem. Cóż za dreszcze! cóż za zbliżenia! I kiedy się jest pewnym, że się kocha, kiedy się odczuło w drogiej istocie marzone braterstwo, co za pogoda w duszy! Słowa zamierają same z siebie; wiadomo z góry, co się sobie powie; dusze rozprzestrzeniają się, wargi milkną. Och! cóż za milczenie! jakie zapomnienie wszystkiego!

Mimo że miłość moja, zrodzona od pierwszego dnia, powiększyła się bezmiernie, szacunek, jaki miałem dla pani Pierson, zamykał mi usta. Gdyby mnie była mniej łatwo dopuściła do zażyłości, byłbym może śmielszy; czyniła bowiem na mnie wrażenie tak silne, iż nigdy nie zdarzyło mi się z nią rozstać bez gwałtownych wzruszeń miłości. Ale w tej właśnie szczerości i zaufaniu, jakie mi objawiała, było coś, co mnie wstrzymywało; przy tym początek jej przyjaźni zawdzięczałem nazwisku ojca. Wzgląd ten sprawiał, iż stawałem się wobec niej jeszcze bardziej pełny szacunku; zależało mi na tym, aby się okazać godnym tego nazwiska.

„Mówić o miłości znaczy oddawać się po trosze”. Mówiliśmy o niej rzadko. Za każdym razem, kiedy zdarzyło mi się mimochodem dotknąć tego przedmiotu, pani Pierson puszczała to mimo uszu i zaczynała mówić o czym innym. Nie zdawałem sobie sprawy z jej pobudek, nie była to bowiem pruderia, ale zdawało mi się niekiedy, że twarz jej przybiera wówczas lekki odcień surowości, a nawet cierpienia. Ponieważ nigdy nie zadawałem i nie chciałem zadawać jej pytań co do ubiegłego życia, nie pytałem też o nic.

Co niedzielę odbywały się we wsi tańce, chodziła na nie prawie zawsze. W te dnie strój jej, mimo że zawsze prosty, był bardziej wyszukany; kwiat we włosach, weselsza wstążka, jakiś drobiazg; ale w całej osobie było coś młodszego, swobodniejszego. Taniec, który z natury bardzo lubiła, ot, po prostu, jako zabawną igraszkę, rodził w niej pustą wesołość; miała swoje miejsce opodal małej miejscowej orkiestry, przybywała w podskokach, śmiejąc się z dziewczętami wiejskimi, które znały ją prawie wszystkie. Raz porwana wirem, nie ustawała w zapale. Wówczas zdawało mi się, że odnosi się do mnie z większą swobodą niż zazwyczaj; zdradzała równocześnie jakąś niezwykłą poufałość. Nie tańczyłem, będąc jeszcze w żałobie; ale stałem za jej krzesłem, i widząc ją w tak dobrym usposobieniu, niejeden raz miałem pokusę wyznać, że ją kocham.

Ale, nie wiem dlaczego, ilekroć uświadomiłem to sobie, czułem nieprzezwyciężoną trwogę; sama myśl o wyznaniu przejmowała mnie powagą wśród najweselszej rozmowy. Próbowałem niekiedy napisać jej to, ale paliłem list, zaledwie doszedłszy do połowy.

Pewnego wieczora byłem u niej na obiedzie; patrzałem na harmonię tego zacisza, myślałem o spokojnym życiu, jakie wiodę, o moim szczęściu od czasu, jak ją znam, i powiadałem sobie: „Po co iść dalej? – czy ci to nie wystarcza? Kto wie? Bóg może nie przeznaczył ci więcej. Gdybym jej powiedział, że ją kocham, cóż by wynikło? zabroniłaby mi może przychodzić. Czy tym wyznaniem uczynię ją bardziej szczęśliwą niż jest dzisiaj? czy sam będę przez nie szczęśliwszy?”

Oparłem się o klawikord i w miarę, jak mi napływały te myśli, ogarniał mnie smutek. Zapadał mrok; pani Pierson zapaliła świecę; siadając z powrotem koło mnie, ujrzała łzę, która wymknęła mi się z oczu.

– Co panu? – rzekła.

Odwróciłem głowę.

Szukałem wymówki i nie umiałem znaleźć; lękałem się spotkać jej spojrzenia. Wstałem i podszedłem do okna. Wieczór był ciepły, księżyc wschodził poza aleją lipową, tą, w której ujrzałem ją po raz pierwszy. Popadłem w głęboką zadumę, zapomniałem nawet o jej obecności. Wyciągnąłem ramiona ku niebu, szloch wydarł mi się z piersi.

Wstała i podeszła ku mnie.

– No, co to? – spytała jeszcze.

Odparłem, iż widok tej rozległej pustej doliny uprzytomnił mi śmierć ojca; pożegnałem się i wyszedłem.

Dlaczego postanowiłem zmilczeć mą miłość, tego nie mogłem zrozumieć. Ale zamiast wracać do domu, zacząłem błądzić jak szaleniec po polach i lasach. Przysiadałem na każdej ławce po drodze, to znów zrywałem się spiesznie. Około północy znalazłem się pod domem pani Pierson; stała w oknie. Na jej widok uczułem iż drżę, chciałem uciekać, byłem jak urzeczony, podszedłem wolno i smutnie, aby usiąść pod jej oknem.

Nie wiem, czy mnie poznała; byłem tam już od kilku chwil, kiedy usłyszałem jej świeży i słodki głos nucący refren piosenki, równocześnie zaś trącił mnie kwiat, padając mi na ramię. Była to róża, którą, tegoż samego wieczoru, widziałem na jej piersi; podniosłem ją i przycisnąłem do ust.

– Kto to – rzekła – o tej porze? czy to pan? – Nazwała mnie po imieniu.

Furtka była uchylona; wstałem w milczeniu i wszedłem. Zatrzymałem się w połowie trawnika; kroczyłem jak lunatyk, nie wiedząc, co czynię.

Naraz ujrzałem ją w drzwiach domu; zdawała się niepewna i patrzyła uważnie w migocący księżyc. Podeszła nieco ku mnie, ja zbliżyłem się. Nie mogłem mówić; padłem na kolana i ująłem jej rękę.

– Słuchaj, Oktawie – rzekła – ja wiem wszystko: ale jeżeli to aż do tego stopnia, trzeba jechać. Bywasz tu codziennie, czy nie witam cię mile? czy to nie dosyć? Cóż ja mogę więcej? masz moją przyjaźń; byłabym pragnęła, abyś miał siłę zachować mi dłużej swoją.

Rozdział VII

Po tych słowach pani Pierson zmilkła, jakby czekając odpowiedzi. Ponieważ trwałem tak przygnieciony smutkiem, wysunęła łagodnie rękę, odeszła kilka kroków, zatrzymała się jeszcze, następnie wróciła z wolna do domu.

Zostałem tak na trawniku. Spodziewałem się tego, co mi rzekła; natychmiast powziąłem postanowienie, zamyśliłem wyjechać. Podniosłem się z sercem zbolałym, ale mężnym, i obszedłem ogród dokoła. Patrzałem na dom, na jej okno; wychodząc, zamknąłem furtkę i przyłożyłem wargi do zamku.

Wróciwszy do domu, kazałem służącemu, aby narządził, co trzeba, jako że mam zamiar wyjechać o świcie. Nieborak zdumiał się, ale dałem znak, aby słuchał i nie pytał o nic. Przyniósł walizę i zaczęliśmy czynić przygotowania.

Była piąta rano; zaczynało dnieć, kiedy zapytałem sam siebie, dokąd się mam udać. Na tę myśl tak prostą, która mi wszelako nie przyszła dotąd do głowy, uczułem nieprzeparte zniechęcenie. Spojrzałem na pola, wodząc oczyma po widnokręgu. Ogarnęła mnie wielka niemoc; czułem się bezgranicznie znużony. Usiadłem w fotelu; stopniowo ogarniał mnie jakiś zamęt; przytknąłem rękę do czoła, było zlane potem. Gwałtowna febra wstrząsała wszystkie moje członki; zaledwie miałem siłę zawlec się do łóżka przy pomocy służącego. Myśli moje były tak mętne, iż z trudnością przypominałem sobie to, co zaszło. Tak upłynął dzień; nad wieczorem usłyszałem dźwięki orkiestry. Była to niedzielna zabawa; posłałem Larive'a, aby zajrzał i dowiedział się, czy pani Pierson tam jest. Nie zastał jej; wysłałem go do domu. Okiennice były zamknięte; służąca oznajmiła iż pani wyjechała wraz z ciotką i że mają spędzić kilka dni u krewnego w N***, małym miasteczku, dość odległym. Zarazem przyniósł mi list, skreślony w tych słowach:

„Od trzech miesięcy znam pana, od miesiąca zaś spostrzegłam, iż budzi się w panu to, co w twoim wieku nazywa się miłością. Miałam wrażenie, że pan postanowił ukryć przede mną to uczucie i przezwyciężyć je. Ceniłam pana już wprzódy, to pomnożyło jeszcze mój szacunek. Nie czynię żadnych wymówek za to, co się stało, ani za to, że wola nie dopisała panu.

To, co pan bierze za miłość, jest tylko pragnieniem. Wiem, że wiele kobiet sili się je obudzić; byłoby z ich strony lepiej zrozumianą ambicją sprawić, aby nie było im potrzeba tego środka dla pozyskania czyjejś sympatii; ale nawet i ta próżność jest snadź niebezpieczna, skoro przychodzi mi żałować, iż dopuściłam jej w stosunku do pana.

Jestem starsza od pana o kilka lat i proszę, abyś nie starał się już mnie widzieć. Na próżno siliłby się pan zapomnieć chwilę słabości; to co zaszło między nami, nie może się ani powtórzyć, ani też nie da się zupełnie zapomnieć.

Opuszczam pana nie bez smutku; oddalam się na kilka dni; jeżeli za powrotem nie zastanę już pana, zachowam wdzięczność za tę ostatnią oznakę przyjaźni i szacunku.

Brygida Pierson”.

Rozdział VIII

Gorączka zatrzymała mnie tydzień w łóżku. Z chwilą, gdy byłem zdolny pisać, odpowiedziałem pani Pierson, że wola jej będzie spełniona, i że wyjadę. Przyrzekałem to z dobrą wiarą i bez żadnego zamiaru oszukiwania, ale nie przyszło zgoła do spełnienia obietnicy. Zaledwie zrobiwszy dwie mile, krzyknąłem na woźnicę, aby stanął, i wysiadłem. Zacząłem się przechadzać po gościńcu. Nie mogłem oderwać oczu od wioski majaczącej w oddali. Wreszcie po chwili straszliwego wahania, uczułem, iż nie podobna mi jechać dalej i że raczej skonam na miejscu niżbym wsiadł z powrotem do powozu. Kazałem pocztylionowi nawracać i zamiast jechać do Paryża, jak to oznajmiłem, puściłem się wprost do N***.

Przybyłem o dziesiątej wieczór. Zaledwie wysiadłszy w gospodzie, kazałem sobie przez chłopca wskazać dom owego krewniaka i nie zastanawiając się, co czynię, udałem się tam bezzwłocznie. Otwarła mi służąca; spytałem o panią Pierson i kazałem oznajmić, iż ktoś pragnie ją widzieć na zlecenie ks. Desprez. Było to nazwisko naszego proboszcza.

Podczas gdy służąca odeszła, czekałem w małym dość ciemnym dziedzińcu; ponieważ padał deszcz, posunąłem się aż do sionki koło schodów, również nieoświetlonej. Niebawem nadeszła pani Pierson, wyprzedzając służącą. Zeszła szybko i nie dojrzała mnie w ciemności; postąpiłem parę kroków i dotknąłem jej ramienia. Rzuciła się w tył ze zgrozą i krzyknęła:

– Czego pan chce ode mnie?

Głos jej drżał; kiedy służąca zjawiła się z lampą, ujrzałem, iż jest tak blada, że nie wiedziałem, co myśleć. Czy podobna, aby moja niespodziana obecność zmieszała ją do tego stopnia? Myśl ta przeszła mi przez głowę; ale rzekłem sobie, iż był to bez wątpienia jedynie odruch przestrachu, naturalny u kobiety.

Pani Pierson spokojniejszym już głosem powtórzyła pytanie.

– Trzeba – rzekłem – aby mi pani jeszcze raz pozwoliła pomówić z sobą. Wyjadę, opuszczę te strony; będę posłuszny, przysięgam, i to ponad pani życzenia; sprzedam ojcowiznę, wszystko, i przeniosę się za granicę. Ale tylko pod tym warunkiem, że zobaczę się z panią jeszcze raz; inaczej zostaję; niech się pani nie lęka niczego z mej strony, ale postanowienie moje jest nieodwołalne.

Zmarszczyła brew i powiodła wkoło oczyma z dziwnym wyrazem twarzy; po czym odpowiedziała mi niemal łaskawie:

– Niech pan przyjdzie jutro, przyjmę pana.

Z tym odeszła.

Przybyłem nazajutrz w południe. Wprowadzono mnie do pokoju pełnego staroświeckich mebli i dywanów. Zastałem panią Pierson samą, siedzącą na sofie. Usiadłem na wprost niej.

– Pani – rzekłem – nie przychodzę ani mówić o tym, co cierpię, ani zapierać się mej miłości. Napisałaś mi, że tego, co zaszło między nami nie da się zapomnieć; i to jest prawda. Ale powiada pani, iż z tej przyczyny nie możemy się widywać jak wprzódy, i w tym się mylisz. Kocham cię, ale cię nie obraziłem; nic nie zmieniło się dla pani, skoro mnie nie kochasz. O ile bym panią widywał, chodzi więc tylko o gwarancje z mej strony; ręczy zaś pani za mnie właśnie moja miłość.

Chciała przerwać.

– Pozwól mi pani skończyć, jeśli łaska. Nikt lepiej ode mnie nie wie, iż, mimo całego mego szacunku i na przekór wszystkim zaklęciom, miłość jest silniejsza. Powtarzam, nie myślę się zapierać tego, co czuję. Ale, jak sama powiadasz, nie od dzisiaj wie pani, że ją kocham. Cóż mi broniło tedy wyznać to dotychczas? Obawa, aby pani nie stracić; bałem się, iż nie zechce mnie pani widywać; i tak się stało. Niech pani postawi jako warunek, iż za pierwszym słowem, za pierwszym gestem lub myślą, które by się oddalały od najgłębszego szacunku, drzwi pani zamkną się dla mnie; jak umiałem milczeć dotąd, tak zmilczę na przyszłość. Pani sądzi, że ja panią kocham od miesiąca? nie! od pierwszego dnia. Kiedy pani się spostrzegła, nie przestała pani mimo to mnie przyjmować. Jeżeli pani szanowała mnie wówczas na tyle, aby wierzyć, iż jestem niezdolny panią obrazić, dlaczego miałbym stracić ten szacunek? O niego to przychodzę się upominać. I cóż ja uczyniłem? Ukląkłem; nie rzekłem nawet słowa. Co wyznałem? już to pani wiedziała. Byłem słaby, ponieważ cierpiałem. Otóż, pani, mam dwadzieścia lat; to co widziałem w życiu, wzbudziło we mnie taką odrazę (mógłbym użyć silniejszego słowa), iż nie ma dziś na ziemi, ani wśród ludzi, ani w samotności nawet, tak małego i nie znaczącego miejsca, które bym chciał zajmować. Przestrzeń objęta czterema murami pani ogrodu jest jedynym miejscem na świecie, w którym żyję; pani jesteś jedyną istotą ludzką, która budzi we mnie miłość Boga. Wyrzekłem się wszystkiego, zanim jeszcze cię poznałem; dlaczego chcesz mi odbierać jedyny promień słońca, który Opatrzność mi zostawiła? Jeśli przez obawę, w czym mogłem ją obudzić? Jeśli za karę, w czym zawiniłem? Jeśli przez litość, dlatego że cierpię, myli się pani, sądząc, iż mogę się uleczyć. Mogłem może przed dwoma miesiącami: wolałem raczej żyć przy tobie i cierpieć, i nie żałuję tego, co bądź się stanie. Jedyne nieszczęście, jakie może mnie dosięgnąć, to stracić ciebie. Wystaw mnie na próbę. Jeżeli kiedykolwiek uczuję, że nasz układ jest dla mnie zbyt bolesny, wyjadę; możesz na tym polegać, skoro oddalasz mnie dzisiaj, a ja gotów jestem wyjechać. Cóż pani naraża, przyzwalając mi jeszcze miesiąc albo dwa jedynego szczęścia, jakiego zaznam kiedykolwiek?

Czekałem odpowiedzi. Pani Pierson wstała nagle, po czym usiadła z powrotem. Milczała przez chwilę.

– Niech pan będzie przekonany – rzekła – że to nie jest tak.

Miałem uczucie, że szuka wyrażeń, które by się nie wydały zbyt surowe, i że pragnie mi odpowiedzieć łagodnie.

– Jedno słowo – rzekłem wstając – jedno słowo i nic więcej. Wiem, kto pani jest, i jeżeli jest w pani sercu jakiś ślad współczucia, dziękuję za nie; powiedz słowo! ta chwila rozstrzyga o moim życiu.

Wstrząsnęła głową, ujrzałem, iż się waha.

– Sądzi pani, że ja się wyleczę? – wykrzyknąłem – niechaj ci Bóg zostawi tę myśl, jeśli mnie wypędzisz…

Mówiąc te słowa, patrzałem na widnokrąg; na myśl, że mam jechać, czułem aż do głębi duszy tak straszliwą samotność, iż krew mi się ścinała. Stałem nieruchomo, z oczyma wlepionymi w nią, czekając, aby przemówiła; wszystkie siły mego życia zawisły u jej warg.

– A więc – rzekła – posłuchaj, Oktawie. Przyjazd pański tutaj, to krok bardzo nierozważny; nie trzeba, aby się zdawało, że pan dla mnie tu przybył. Dam panu zlecenie do pewnego przyjaciela mojej rodziny; może się to panu wyda nieco daleko, ale będzie to dla pana sposobność oddalenia się na pewien czas: dłuższy, jeśli pan zechce, ale w każdym razie niezbyt krótki. Co bądź byś mówił – dodała z uśmiechem – mała podróż uspokoi pana. Zatrzyma się pan w Wogezach, po czym uda się pan do Strasburga. Za miesiąc, powiedzmy za dwa miesiące, wróci pan zdać mi sprawę ze zlecenia; zobaczymy się i będziemy mogli lepiej się porozumieć.