Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 11

Yazı tipi:

Rozdział IX

Tegoż samego dnia wieczór otrzymałem od pani Pierson list zaadresowany do p. R. U. w Strasburgu. W ciągu trzech tygodni załatwiłem zlecenie i wróciłem.

W czasie podróży myślałem tylko o niej i straciłem wszelką nadzieję, aby ją kiedy zapomnieć. Jednakże postanowiłem milczeć; niebezpieczeństwo postradania jej, na jakie się naraziłem przez nierozwagę, kosztowało mnie zbyt wiele cierpień, abym się miał wystawiać na nie znowu. Szacunek mój nie pozwalał mi wątpić o jej dobrej wierze; w nagłym wyjeździe nie widziałem nic, co by było podobne do obłudy. Miałem niezbite przekonanie, iż za pierwszym słowem straciłbym wstęp do jej domu.

Zastałem panią Pierson wychudłą i zmienioną. Zwyczajny jej uśmiech jak gdyby omdlewał na bladych wargach. Rzekła, iż była cierpiąca.

Nie było mowy o tym, co zaszło. Ona robiła wrażenie, że nie chce pamiętać, ja zaś nie chciałem mówić o tym. Wróciliśmy niebawem do dawnych sąsiedzkich przyzwyczajeń; było w tym jednak pewne skrępowanie i jakby sztuczna poufałość. Zdawało się czasem, jakbyśmy mówili: „Było tak niegdyś, niechże znów będzie tak samo”. Ufność jej była niby moją rehabilitacją, niepozbawioną zresztą dla mnie uroku. Ale gawędy nasze wiele straciły na ożywieniu przez to samo, iż podczas gdyśmy mówili, spojrzenia nasze wiodły niemą rozmowę. W słowach naszych nie było już nic do zgadywania. Nie staraliśmy się jak wprzódy, wniknąć wzajem w swoją duszę; nie było już tej zagadki w każdym wyrazie, w każdym uczuciu, tego dawnego ciekawego odważania. Pani Pierson odnosiła się do mnie z dobrocią, ale nawet jej dobroć przyjmowałem z nieufnością; przechadzaliśmy się po ogrodzie, ale nie podjęliśmy już wspólnych wycieczek, nie przebiegaliśmy razem lasów i dolin. Kiedy byliśmy sami, Brygida siadała do fortepianu: dźwięk jej głosu nie budził już w mym sercu owych porywów młodości, owych radosnych uniesień, które są niby łkania wezbrane nadzieją. Kiedy odchodziłem, podawała mi zawsze rękę, ale ręka ta była martwa. Było wiele przymusu w naszej swobodzie, wiele namysłu w najdrobniejszych odezwaniach, wiele smutku na dnie tego wszystkiego.

Czuliśmy dobrze, że jest między nami jakby ktoś trzeci: miłość moja do niej. Nic nie zdradzało jej w moich postępkach, ale rychło odbiła się na mej twarzy: straciłem owo wesele, rześkość i zdrowie, jakie wprzód tryskały mi z policzków. Nim miesiąc upłynął, niepodobny byłem do samego siebie.

Jednakże ilekroć rozmawiałem z Brygidą, podkreślałem zawsze moją odrazę do świata, niechęć, jaką budziła we mnie myśl o powrocie między ludzi. Siliłem się dać jej uczuć, iż nie powinna sobie wyrzucać, że mnie dopuściła na nowo do siebie. Malowałem ubiegłe życie w najbardziej posępnych kolorach, dając do zrozumienia, iż gdyby mi przyszło się z nią rozłączyć, czekałaby mnie samotność gorsza od śmierci; mówiłem, że mam wstręt do społeczeństwa, wierny zaś obraz mego życia, jaki równocześnie kreśliłem, świadczył, że jestem szczery. To znów udawałem wesołość, która była bardzo daleka od mego serca, aby jej dowieść, iż pozwalając mi się widywać, ocaliła mnie od najstraszniejszego nieszczęścia; dziękowałem jej prawie za każdym razem, kiedy byłem u niej, aby móc wrócić wieczorem i nazajutrz.

– Wszystkie moje marzenia o szczęściu – mówiłem – wszystkie nadzieje, ambicje, zamykają się w tym zakątku, który pani zamieszkuje; poza powietrzem, którym ty oddychasz, nie ma dla mnie życia.

Brygida widziała, co cierpię, i nie mogła się wstrzymać, aby mnie nie żałować. Wytrwanie moje budziło w niej litość; wszystkie jej słowa, gesty nawet, całe zachowanie, miały w sobie coś tkliwego. Czuła walkę, jaka się we mnie toczy: posłuszeństwo moje schlebiało jej dumie; ale bladość moja budziła w niej instynkty siostry miłosierdzia. Czasem była podrażniona, prawie zalotna; mówiła kapryśnym tonem: „Jutro niech pan nie przychodzi, nie będzie mnie w domu”. Potem, kiedy odchodziłem smutny i zrezygnowany, miękła nagle i dodawała: „Nie wiem zresztą, niech pan w każdym razie zajrzy”; lub też żegnała mnie serdecznie, odprowadzając do furtki smutnym i łagodnym spojrzeniem.

– Nie wątp o tym, Brygido – mówiłem – to Opatrzność przywiodła mnie do ciebie. Gdybym cię nie poznał, byłbym może popadł na nowo w dawne szaleństwa. Bóg zesłał cię niby jasnego anioła, aby mnie wyrwać z otchłani. Niebo powierzyło ci świętą misję; gdybym cię stracił, kto wie, dokąd by mnie mógł zawieść trawiący mnie smutek, nieszczęsne doświadczenie, którego nabyłem tak wcześnie, i straszliwa walka mej młodości z moim znudzeniem?

Ta myśl, wyrażana bardzo szczerze, miała największy wpływ na kobietę głęboko religijną, o duszy równie nabożnej, jak żarliwej. Kto wie, może dla tej jednej przyczyny pani Pierson pozwoliła mi się widywać.

Wybierałem się właśnie do niej pewnego dnia, kiedy ktoś zapukał. Był to Merkanson, ów ksiądz, którego spotkałem u Brygidy za pierwszą bytnością. Zaczął od usprawiedliwień równie mdłych jak on sam, iż zjawia się, nie mając zaszczytu być mi znanym; odparłem, iż znam go bardzo dobrze jako bratanka miejscowego proboszcza i spytałem, o co chodzi.

Kręcił się na wszystkie strony z niewyraźną miną, szukając wyrazów i dotykając wszystkiego, co leżało na stole, jak człowiek, który nie wie, co powiedzieć. Wreszcie oznajmił, że pani Pierson jest chora i zawiadamia, że mnie nie może dziś przyjąć.

– Chora? Ależ pożegnałem ją wczoraj dość późno i miała się zupełnie dobrze!

Skłonił się.

Ależ księże, jeżeli jest chora, dlaczegóż uwiadamia mnie o tym przez obcą osobę? Nie mieszka znów tak daleko i nie byłoby nieszczęścia, gdybym odbył tę drogę daremnie.

Ten sam gest z jego strony. Nie mogłem pojąć, co znaczy jego wizyta, a tym mniej zlecenie, jakie mu poruczono.

– Dobrze – odparłem – będę u pani Pierson jutro, wytłumaczy mi wszystko.

Znów zaczął się kręcić: „Pani Pierson powiedziała jeszcze… miał mi powiedzieć… podjął się…”

– Cóż wreszcie? – wykrzyknąłem zniecierpliwiony.

– Łaskawy pan jest bardzo nagły. Zdaje się, że pani Pierson jest dość poważnie chora; nie będzie mogła pana przyjąć cały tydzień.

Znów skłonił się i wyszedł.

Jasne było, że w tym tkwi jakaś tajemnica: albo pani Pierson nie chce mnie już widywać (i nie rozumiałem czemu), albo Merkanson wmieszał się z własnego popędu.

Odczekałem dzień; nazajutrz, rano już, znalazłem się u drzwi Brygidy. Służąca oświadczyła mi, iż w istocie pani jest bardzo chora; mimo nalegań nie chciała ani przyjąć pieniędzy, które jej wciskałem, ani słuchać pytań.

Wracając, spotkałem w alei Merkansona; otoczony był dziatwą uczęszczającą na lekcje do proboszcza. Przerwałem mu jakiś wykład i poprosiłem o dwa słowa.

Udał się za mną; tym razem mnie się język plątał, nie wiedziałem bowiem, jak wziąć się do rzeczy, aby zeń wydobyć tajemnicę.

– Księże – rzekłem – błagam, abyś mi powiedział, czy to, co mi rzekłeś wczoraj, było prawdą, czy też kryje się coś innego na dnie. Poza tym iż nie ma w okolicy lekarza, któremu by można zaufać, mam niezmiernie ważne przyczyny, aby się dowiedzieć istotnej prawdy.

Bronił się na wszystkie sposoby, utrzymując, iż pani Pierson jest chora; co do niego, nie wie nic, prócz tego, iż wysłała poń i dała mu to zlecenie. Tak, wśród rozmowy, zaszliśmy dość daleko, w odludne miejsce. Widząc, iż na nic się nie zdadzą podstęp ani prośba, zwróciłem się nagle i chwyciłem go za ramiona.

– Co to ma znaczyć? Czy chce pan użyć gwałtu?

– Nie, ale chcę, aby ksiądz mówił szczerze.

– Pogróżek się nie ulęknę, a powiedziałem to, com był powinien.

– To, co ksiądz powinien, a nie to, co wie. Pani Pierson nie jest chora; wiem, jestem pewny.

– Na jakiej podstawie?

– Służąca mi powiedziała. Dlaczego broni mi wstępu i to za pośrednictwem pana?

Przechodził jakiś wieśniak.

– Piotrze – zawołał nań po imieniu Merkanson – zaczekajcie na mnie, mam z wami do pomówienia.

Wieśniak zbliżył się; tego właśnie pragnął klecha, licząc, iż przy świadku nie będę śmiał się nań porwać. Puściłem go w istocie, ale tak szorstkim ruchem, iż zatoczył się i uderzył plecami o drzewo. Zacisnął pięść i odszedł bez słowa.

Przebyłem cały tydzień w najgwałtowniejszym poruszeniu, pukając po trzy razy dziennie do pani Pierson i zastając drzwi zamknięte. Otrzymałem od niej list; pisała, iż moja natarczywość ściąga plotki całej okolicy, dlatego prosi, abym na przyszłość odwiedzał ją mniej często. Żadnej wzmianki o Merkansonie ani o chorobie.

Skrupuł ten był tak niezgodny z jej charakterem i stanowił taką sprzeczność z obojętną dumą, jaką objawiała zawsze na gadania tego rodzaju, iż trudno mi wręcz było uwierzyć w tę pobudkę. Mimo to nie umiejąc znaleźć innego wytłumaczenia, odpowiedziałem, iż wola jej jest dla mnie zawsze najświętszym rozkazem. Ale mimowiednie słowa, w jakich skreśliłem mą odpowiedź, miały odcień goryczy.

Odwlekałem nawet samochcąc dzień, w którym wolno mi było ją odwiedzić, i nie posyłałem dowiadywać się o zdrowie, aby okazać, iż nie wierzę w jej chorobę. Nie wiedziałem, z jakiej przyczyny ta banicja; ale byłem w istocie tak nieszczęśliwy, iż myślałem niekiedy poważnie, aby skończyć z tym nieznośnym życiem. Spędzałem dnie całe w lesie; pewnego dnia przypadek urządził, iż Brygida spotkała mnie tam w stanie godnym współczucia.

Zaledwie zdobyłem się na to, aby ją prosić o jakieś wyjaśnienia; nie odpowiedziała szczerze, ja zaś nie wróciłem już do tego przedmiotu. Nie pozostało mi nic, jak tylko liczyć dni spędzone z dala od niej i żyć tygodnie całe nadzieją widzenia jej. Raz po raz czułem ochotę rzucenia się do jej kolan i odmalowania mojej rozpaczy. Powiadałem sobie, że nie może być tak nieczuła, aby mi nie odpłacić bodaj paru słowami litości; ale przypomniałem sobie ów nagły wyjazd i jej surowość: drżałem, aby jej nie stracić, wolałem raczej umrzeć niż narazić się na to.

Przy takim życiu, nie mając nawet możności zwierzenia mych męczarni, podupadałem coraz więcej na zdrowiu. Smutno wlokłem się do domu Brygidy: czułem, iż każde odwiedziny dadzą mi tylko nowy powód do zgryzoty; przy każdym pożegnaniu coś się darło we mnie tak, jakbym już nigdy nie miał jej oglądać.

Ona również nie miała ze mną dawnej swobody; mówiła o planach, podróży; rozmyślnie lekkim tonem zwierzała mi, iż ma ochotę opuścić te strony; ja zaś, słysząc to, martwiałem za każdym razem. Jeżeli przez chwilę była ze mną naturalniejsza, natychmiast potem zamykała się w rozpaczliwym chłodzie. Jednego dnia nie mogłem się powstrzymać, aby nie zapłakać z bólu. Ujrzałem, iż mimo woli zbladła. Kiedym już odchodził, rzekła:

– Wybieram się jutro do Sainte-Luce – była to wioska w okolicy – to za daleko, aby iść pieszo. Proszę wstąpić po mnie konno wczesnym rankiem, jeśli pan nie ma nic do czynienia; odprowadzi mnie pan.

Stawiłem się, jak można sobie wyobrazić, punktualnie. Układając się poprzedniego dnia do snu, nie posiadałem się z radości; ale wyjeżdżając z domu, doświadczałem, przeciwnie, uczucia niezwalczonego smutku. Krok ten wydał mi się ze strony Brygidy okrutnym kaprysem, jeśli mnie nie kochała; wiedziała, ile cierpię; po cóż tedy wystawiała na próbę moje męstwo, o ile nie zmieniła poglądów?

Myśl ta, która nawiedziła mnie mimo woli, podziałała na mnie zupełnie niezwykle. Serce biło mi, kiedy podawałem Brygidzie strzemię; ale nie wiem, czy to było z miłości czy z gniewu. „Jeśli mi sprzyja – powiadałem sobie – po co tyle surowości? jeśli jest tylko zalotnicą, czemu tyle swobody?”

Tacy są mężczyźni. Za pierwszym moim słowem spostrzegła, że patrzę koso i że twarz mi się mieni. Zmilkłem i trzymałem się drugiej strony drogi. Póki jechaliśmy przez równinę, Brygida zdawała się spokojna; jedynie od czasu do czasu odwracała głowę dla przekonania się, czy jadę za nią. Ale skoro wjechaliśmy do lasu i kiedy stąpania koni zaczęły się rozlegać pod cienistym sklepieniem, ujrzałem nagle, że drży. Zatrzymała się, jak gdyby czekając na mnie, trzymałem się bowiem wciąż nieco z tyłu; z chwilą, gdyśmy się zrównali, puszczała się galopa. Niebawem dotarliśmy do stoku góry; trzeba było jechać stępa. Wówczas zbliżyłem się do niej, ale oboje spuściliśmy głowy; nadeszła chwila, wziąłem ją za rękę.

– Brygido – rzekłem – czy cię nużyłem skargami? Od czasu, jak wróciłem, widuję cię niemal co dzień; co wieczór, wracając do domu, pytam sam siebie, kiedy mi trzeba będzie umrzeć: czy cię tym dręczyłem? Od dwóch miesięcy, przez które tracę spokój, siły i nadzieję, czy rzekłem choć słowo o tej nieszczęsnej miłości, która mnie pożera i która mnie zabija, nie wiesz o tym? Spójrz na mnie; czy trzeba ci mówić? Czy nie widzisz, że cierpię i że noce moje spływają we łzach? czy nie spotkałaś kędyś w tym posępnym lesie nieszczęśnika siedzącego z czołem utopionym w dłoniach? czy nie dostrzegłaś nigdy łez na tych zaroślach? Spójrz na mnie; spójrz na te góry; czy pamiętasz, że cię kocham? One to wiedzą, one były świadkami; te skały, pustkowia wiedzą o tym. Po co wiedziesz mnie przed tych świadków? czy nie jestem dość nieszczęśliwy? czy zbrakło mi męstwa? czy nie dość byłem posłuszny? Na jaką próbę, na jakie męczeństwo wydałaś mnie i za jakie zbrodnie? Jeśli mnie nie kochasz, po co tu jesteś ze mną?

– Jedźmy – rzekła – wracajmy.

Chwyciłem konia za uzdę.

– Nie – odparłem – złamałem układ, wszak prawda? Jeśli wrócimy, stracę cię, wiem o tym; skoro znajdziemy się w domu, wiem z góry, co mi powiesz. Chciałaś się przekonać, dokąd sięga moja cierpliwość, wydałaś na próbę mą męczarnię umyślnie może, aby mieć prawo mnie wypędzić; znużył cię ten smętny kochanek, który cierpiał bez skargi i z rezygnacją pił gorzki kielich twej wzgardy! wiedziałaś, iż znalazłszy się sam z tobą, w obliczu tych lasów, tych ustroni, gdzie zaczęła się miłość moja, nie zdołam zachować milczenia! chciałaś, abym cię obraził: więc dobrze, pani, stracę cię: niech się spełni! dość płakałem, dość cierpiałem, dość gnębiłem w mym sercu szaloną miłość, która mnie pożera; dosyć już byłaś okrutna!

Uczyniła ruch, jakby chcąc zeskoczyć z konia, chwyciłem ją w ramiona i przylgnąłem wargami do jej warg. Ale w tej samej chwili oczy jej zamknęły się, puściła cugle i osunęła się na ziemię.

– Boże miłosierny – krzyknąłem – kocha mnie! – Uczułem, iż oddała mi pocałunek.

Zeskoczyłem z konia i podbiegłem. Brygida leżała na trawie. Podniosłem ją, otwarła oczy; wstrząsnęła się cała jakby od nagłej grozy; odepchnęła z siłą mą rękę i uciekła.

Stałem na kraju drogi i napawałem się jej pięknością. Zatrzymała się, wsparta o drzewo; włosy jej rozsypały się na ramiona, ręce drżały od wzruszenia, policzki powleczone rumieńcem błyszczały purpurą i perłami.

– Nie zbliżaj się pan! – krzyknęła – nie zbliżaj się ani na krok.

– O moja ukochana – rzekłem – nie lękaj się; jeśli cię obraziłem przed chwilą, możesz mnie ukarać; to był napad szału i boleści; zrób ze mną, co chcesz, możesz jechać teraz, wyprawić mnie, gdzie zechcesz! Wiem, że mnie kochasz, Brygido, jesteś tutaj bardziej bezpieczną niż królowie świata w swoich pałacach.

Na te słowa pani Pierson utkwiła we mnie wilgotne oczy; ujrzałem, jak szczęście mego życia idzie ku mnie w jednej błyskawicy. Podbiegiem i ukląkłem przed nią. Ach, słabo kocha ten, kto może powtórzyć słowa, jakich użyła jego ubóstwiana, aby mu wyznać swą miłość.

Rozdział X

Gdybym był jubilerem i gdybym wyjął ze swego skarbca naszyjnik pereł, aby zeń uczynić podarek przyjacielowi, zdaje mi się, iż sprawiłoby mi wielką radość włożyć mu go samemu na szyję; ale gdybym był tym przyjacielem, raczej bym umarł, niżbym wydarł ów naszyjnik z rąk jubilera.

Wiem, iż większość mężczyzn kwapi się co prędzej posiąść kobietę, która ich kocha; ja robiłem zawsze przeciwnie, nie z wyrachowania, ale z instynktu serca. Kobieta, która kocha trochę i która się opiera, nie kocha dosyć; ta zaś, która kocha dosyć i opiera się, nie czuje się dosyć kochaną.

Wyznawszy mi, że mnie kocha, pani Pierson stała się bardziej ufną i wylaną niż kiedykolwiek. Szacunek, jaki okazałem, natchnął ją tak słodką radością, iż piękna jej twarz stała się niby rozwity kwiat. To wybuchała szaloną wesołością, to zatrzymywała się nagle zamyślona; to, chwilami, traktowała mnie niemal jak dziecko, to znów patrzała na mnie z oczyma pełnymi łez; wymyślała tysiąc żarcików, aby znaleźć pozór do poufalszego słowa lub niewinnej pieszczoty; za chwilę opuszczała mnie, aby przysiąść na uboczu i utonąć w zadumie. Czy może istnieć bardziej lube widowisko? Kiedy wracała ku mnie, znajdowała mnie opodal, na ścieżce, z której przyglądałem się jej z dala.

– O moja ulubiona – mówiłem – sam Bóg się cieszy, widząc, jak jesteś kochana.

Nie mogłem jej wszelako ukryć ani gwałtowności mych pragnień, ani mąk, o jakie mnie przyprawia walka z nimi. Jednego dnia, kiedy byłem u niej, wspomniałem, iż tego samego rana dowiedziałem się o przegranej ważnego procesu, który powodował poważną zmianę moich stosunków.

– Czym się dzieje36 – spytała – iż oznajmia mi to pan ze śmiechem?

– Jest – rzekłem – maksyma perskiego poety: „Ten, kto posiada miłość pięknej kobiety, bezpieczny jest od gromów losu”.

Pani Pierson nie odpowiedziała; przez cały wieczór była weselsza jeszcze niż zazwyczaj. W czasie zwykłej partyjki z ciotką, przekomarzała się ze mną bez ustanku, mówiąc, że nie mam pojęcia o grze, i zakładając się wciąż przeciw mnie, tak iż ograła mnie do szeląga. Skoro staruszka pożegnała się z nami, Brygida przeszła na balkon, ja zaś udałem się w milczeniu za nią.

Noc była cudowna; księżyc zachodził, a gwiazdy płynęły tym żywszym blaskiem na ciemnym lazurze nieba. Żaden podmuch wiatru nie poruszał drzew; powietrze było ciepłe i balsamiczne.

Brygida oparła się na łokciu, z oczyma utopionymi w niebie; pochyliłem się koło niej i przyglądałem się jej zadumie. Niebawem i ja podniosłem oczy; melancholijna rozkosz upajała nas oboje. Wdychaliśmy wspólnie ciepłe opary idące od szpalerów grabiny; śledziliśmy w oddali, w przestrzeni, ostatnie poblaski, jakie blady księżyc wlókł za sobą, kryjąc się poza ciemną masą kasztanów. Przypomniałem sobie pewien dzień, w którym patrzałem z rozpaczą na olbrzymią pustkę tego pięknego nieba; wspomnienie to przejęło mnie dreszczem; wszystko było tak pełne w tej chwili! Uczułem, iż hymn łaski wznosi się w moim sercu i miłość nasza wzbija się do Boga. Okoliłem ramieniem kibić ubóstwianej; obróciła miękko głowę: oczy jej tonęły we łzach. Ciało jej ugięło się jak trzcina, rozchylone wargi przylgnęły do moich i zapomnieliśmy o całym świecie.

Rozdział XI

Aniele wiekuisty szczęśliwych nocy, któż opowie twoje milczenie? O pocałunku! tajemniczy napoju, który usta sączą sobie niby spragnione puchary! o pijaństwo zmysłów, o rozkoszy! Tak jak Bóg, i ty jesteś nieśmiertelna!Szczytny wzlocie stworzenia, wspólnoto powszechna istot, rozkoszy po trzykroć święta, co rzekli o tobie ci, którzy cię sławili? nazwali cię przelotną, o twórczyni! I rzekli, iż twój krótki błysk rozświetla ich uciekające życie. O słowo krótsze zaiste niż oddech konającego! prawdziwe słowo zmysłowego bydlęcia, które dziwi się, że żyje godzinę, i które jasność wiekuistej lampy bierze za iskierkę tryskającą z krzemienia! Miłości, o treści świata! kosztowny płomieniu, którego natura cała, niby czujna westalka, strzeże bez ustanku w świątyni Boga! ognisko wszystkiego, przez które wszystko istnieje! Duchy zniszczenia nawet zginęłyby, zgasiwszy ciebie! Nie dziwię się, iż ludzie bluźnią twemu imieniu; nie wiedzą bowiem, kim jesteś ci, którzy myślą, iż spojrzeli ci w twarz, ponieważ otworzyli oczy; kiedy zaś spotkasz swoich prawdziwych wyznawców zespolonych na ziemi pocałunkiem, każesz ich powiekom zawrzeć się niby zasłonom, iżby nie ujrzano szczęścia.

Ale wy, o rozkosze, wy, omdlewające uśmiechy, pierwsze pieszczoty, nieśmiałe tykania, pierwsze szczebioty kochanki, wy, które można widzieć, które jesteście nasze! czyż wy jesteście dla Boga czymś mniej niż wszystko inne, wy, piękne cherubiny, które bujacie w alkowie i przywodzicie z powrotem na ziemię człowieka zbudzonego z boskiego snu! Ach! drogie dzieci rozkoszy, jakże wasza matka was kocha! To wy, ciekawe rozmowy, które uchylacie rąbka pierwszych tajemnic, wy drżące i jeszcze niewinne dotknięcia, spojrzenia już nienasycone, zaczynające znaczyć w sercu, niby w nieśmiałym zarysie, niezatarty obraz ubóstwianej piękności! O królestwo! o zdobyczy! wy to tworzycie świat dla kochanków. A ty, prawdziwy diademie, ty, pogodo szczęścia! pierwsze spojrzenie zwrócone ku życiu, pierwszy powrocie ludzi szczęśliwych do tylu obojętnych przedmiotów, które widzą już tylko poprzez swoją radość, pierwsze kroki stawiane w świecie obok ukochanej! kto was odmaluje? jakież ludzkie słowo wyrazi kiedy bodaj najsłabszą pieszczotę?

Ten, który w świeży poranek, w pełni młodości, wyszedł pewnego dnia wolnym krokiem, podczas gdy ubóstwiana ręka zamykała za nim tajemne drzwiczki; który szedł, nie wiedząc gdzie, spoglądając na lasy i równiny; który przeszedł przez ludną ulicę, nie słysząc, że ktoś doń mówi; który usiadł w samotnym miejscu, śmiejąc się i płacząc bez przyczyny; który przytknął ręce do twarzy, aby wdychać z nich resztkę zapachu; który zapomniał nagle, co aż do tej pory robił na ziemi; który mówił do drzew przydrożnych i przelatujących ptaków; który wreszcie pośród ludzi wybuchnął szaloną radością, a potem upadł na kolana i dziękował Bogu; ten umrze nie skarżąc się: posiadał kobietę, którą kochał.

36.czym się dzieje – dziś: jak to się dzieje. [przypis edytorski]