Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 9

Yazı tipi:

Część trzecia

Rozdział I

Ojciec mieszkał na wsi, dość daleko od Paryża. Skoro przybyłem, spotkałem w drzwiach lekarza, który rzekł:

– Spóźnił się pan; ojciec pragnął pana widzieć ostatni raz.

Wszedłem i ujrzałem ciało.

– Proszę – rzekłem do lekarza – każ pan, aby wszyscy wyszli i aby mnie zostawiono samego; ojciec miał mi coś do powiedzenia i powie mi.

Służba oddaliła się; wówczas, zbliżyliśmy się do łóżka: podniosłem łagodnie całun. Ale zaledwie ujrzałem ojca, rzuciłem się, aby go uściskać, i straciłem przytomność.

Kiedy przyszedłem do siebie, usłyszałem, jak ktoś mówił: „Jeśli zażąda, odmówcie, pod jakim bądź pozorem”. Zrozumiałem, iż chciano mnie oddalić od mar; udałem, że nie słyszę. Widząc, że jestem spokojny, zostawiono mnie. Zaczekałem, aż wszyscy ułożą się do snu, i wziąwszy świecznik, udałem się do pokoju ojca. Zastałem tam młodego księdza, który sam siedział przy łóżku.

– Księże – rzekłem – wydzierać sierocie ostatnią noc przy łożu ojca, to śmiałe przedsięwzięcie: nie wiem, kto mógł je panu zlecić. Niech ksiądz zostanie w przyległym pokoju; biorę wszystko na siebie.

Ksiądz wyszedł. Jedyny świecznik stojący na stole oświecał łóżko; usiadłem na miejscu duchownego i odsłoniłem jeszcze raz twarz, której nigdy już nie miałem oglądać.

– Co chciałeś mi rzec, ojcze? – spytałem – jaka była twoja ostatnia myśl, kiedyś szukał oczyma swego dziecka?

Ojciec pisywał dziennik, gdzie miał zwyczaj notować dzień po dniu wszystko, co robił. Dziennik ten leżał na stole; zbliżyłem się doń i ukląkłem; na otwartej stronie widniały tylko te słowa: „Bądź zdrów, synu, kocham cię i umieram”.

Nie wylałem ani jednej łzy, żaden szloch nie wyszedł z moich warg; gardło mi się ścisnęło, usta były jak zapieczętowane; patrzałem na ojca bez ruchu.

Znał moje życie; wybryki moje niejeden raz dały mu przyczynę do skargi lub nagany. Za każdym widzeniem mówił mi o przyszłości, o młodości mej i szaleństwach. Rady jego ocaliły mnie nieraz w krytycznej chwili; a miały wielką moc, ponieważ życie jego było od początku do końca wzorem cnoty, spokoju i dobroci. Domyślałem się, iż przed śmiercią pragnął mnie widzieć, aby próbować jeszcze raz odwrócić mnie od drogi, na jaką zabrnąłem; ale zgon przyszedł zbyt szybko; uczuł nagle, iż ma zaledwie czas na powiedzenie jednego słowa, i powiedział, że mnie kocha.

Rozdział II

Skromna drewniana krata okalała grób ojca. W myśl jego stanowczej i od dawna wyrażonej woli, pochowano go na wiejskim cmentarzu. Bywałem tam codziennie, spędzałem po kilka godzin na ławeczce wewnątrz grobowca. Poza tym żyłem samotnie w tym samym domu, gdzie ojciec umarł; miałem przy sobie tylko jednego służącego.

Mimo wszystkich mąk, jakie niosą ze sobą namiętności, nie można porównywać utrapień życia z grozą śmierci. Pierwsza rzecz, jaką uczułem siadając przy łóżku ojca, było to, że jestem dzieckiem, które nic nie wie i nic nie zna; mogę rzec nawet, iż serce moje odczuło jego śmierć jako ból fizyczny; uginałem się niekiedy wyłamując ręce niby zbudzony ze snu terminator.

Przez pierwsze miesiące pobytu na wsi nie postało mi w głowie myśleć ani o przeszłości, ani o przyszłości. Nie miałem uczucia, abym to ja żył dotąd; to, czego doświadczałem, to nie była rozpacz; nie było to w niczym podobne do wściekłych bólów, jakie przeszedłem; była to tylko jakaś omdlałość, jakieś powszechne znużenie i obojętność, ale połączone z trawiącą mnie wewnętrznie ostrą goryczą. Trzymałem cały dzień książkę w ręku, ale czytałem niewiele lub, aby rzec lepiej, nic; sam nie wiem, nad czym dumałem. Nie miałem w głowie żadnej myśli; wszystko we mnie było milczeniem; otrzymałem cios tak gwałtowny, a zarazem tak trwały, iż stałem się jak gdyby zupełnie bierną istotą, nic nie odzywało się we mnie.

Służący mój, nazwiskiem Larive, bardzo był przywiązany do ojca; był to może, po samym ojcu, najlepszy człowiek, jakiego kiedy znałem. Był tego samego wzrostu i donaszał ubrania ojca, nie miał bowiem liberii. Był prawie w tym samym wieku, to znaczy, iż włosy zaczynały mu się bielić; nie rozstając się z ojcem dwadzieścia lat, nabrał coś z jego obejścia. Podczas gdy ja przechadzałem się w pokoju po obiedzie, słyszałem, jak on robi to samo w przedpokoju; mimo iż drzwi były otwarte, nie wchodził nigdy i nie mówiliśmy do siebie ani słowa; ale od czasu do czasu spoglądaliśmy na siebie płacząc. W ten sposób mijały wieczory i słońce od dawna się schowało, zanim mi przyszło na myśl zażądać światła lub też jemu przynieść mi je.

Wszystko zostało w domu tak jak wprzódy; nie ruszyliśmy z miejsca ani kawałka papieru. Wielki skórzany fotel, w którym siadywał ojciec, stał koło kominka; stół, książki, toż samo; szanowałem nawet kurz na meblach, pomnąc, iż ojciec nie lubił, aby je ktoś ruszał. Ten samotny dom, przywykły do ciszy i spokoju, nie zauważył nic; zdawało mi się tylko, iż niekiedy mury spoglądają na mnie ze współczuciem, kiedy się zawijałem w robdeszan34 ojcowski i siadałem w jego fotelu. Zdawało mi się, iż jakiś wątły głos szepce: „Gdzież ojciec? toć widzimy, że to sierota”.

Otrzymałem z Paryża kilka listów; odpisałem, iż pragnę spędzić lato sam na wsi, jak to zwykł czynić ojciec. Zaczynałem czuć tę prawdę, iż w każdym nieszczęściu jest coś dobrego, i że mimo wszystko wielka boleść jest wielkim wypoczynkiem. Jaką bądź nowinę przynosi wysłaniec boży, kiedy nas uderza w ramię, spełnia zawsze ten dobry uczynek, iż budzi nas do życia, i że tam, gdzie on mówi, wszystko milknie. Przelotny ból bluźni i obwinia niebo; wielka boleść nie bluźni i nie obwinia, ale słucha.

Rankiem spędzałem godziny całe na kontemplacji przyrody. Okna moje wychodziły na głęboką dolinę, pośród której wznosiła się dzwonnica wiejska; okolica była uboga i spokojna. Widok wiosny, rodzących się kwiatów i liści, nie wywierał na mnie owego posępnego wrażenia, o którym mówią poeci, w kontrastach życia dopatrujący się szyderstwa śmierci. Sądzę, iż ta pusta myśl, o ile nie jest rozmyślnie ukutą antytezą, da się odnieść jedynie do serc czujących połowicznie. Gracz, który z płonącymi oczami i próżnymi rękoma wychodzi o świcie z jaskini, może się czuć w niezgodzie z naturą, niby świecznik dogasający przy orgii; ale co mogą rzec rozwijające się liście dziecku, które straciło ojca? Łzy płynące mu z oczu to siostry rosy; liście wierzb toż to także łzy! Patrząc na niebo, na lasy i łąki, zrozumiałem, czym są ludzie wierzący w to, iż zdołają się pocieszyć.

Larive zarówno nie miał ochoty pocieszać mnie, jak pocieszać samego siebie. Tuż po śmierci ojca lękał się, bym nie sprzedał domu i nie zabrał go do Paryża. Nie wiem, czy znał moje ubiegłe życie; ale zrazu był widocznie niespokojny, skoro zaś ujrzał, iż się rozgaszczam w domu, pierwsze jego spojrzenie wniknęło mi aż do serca. Było to w dniu, w którym sprowadziłem z Paryża wielki portret ojca; kazałem go zawiesić w jadalni. Skoro Larive wszedł, aby nakryć do stołu, ujrzał go; stanął wahając się, spoglądając kolejno to na portret, to na mnie; miał w oczach radość tak smutną, iż nie mogłem się jej oprzeć. Zdawał się mówić: „Cóż za szczęście! będziemy tedy cierpieć w spokoju!” Podałem mu rękę, którą okrył pocałunkami szlochając.

Pielęgnował, aby tak rzec, moją boleść niby panią swojego bólu. Kiedy szedłem rano na grób, zastawałem go, jak podlewał kwiaty; na mój widok oddalał się i wracał do domu. Towarzyszył mi w moich wycieczkach; ponieważ ja jechałem konno, a on szedł piechotą, nie chciałem pozwolić na to; ale ledwie zapuściłem się sto kroków w dolinę, widziałem go z kijem w ręku, jak szedł za mną ocierając sobie czoło. Kupiłem mu we wsi małego konika i w ten sposób włóczyliśmy się po lasach.

Kilka znajomych osób z okolicy bywało wprzódy często w naszym domu. Zamknąłem się przed nimi, mimo iż z przykrością; ale nie mogłem znieść niczyjego widoku. Zagrzebany tak w samotności wziąłem się po upływie jakiegoś czasu do przejrzenia papierów ojca. Larive przyniósł mi je z pobożnym szacunkiem i, rozwiązując pliki drżącą ręką, położył je przede mną.

Już przy pierwszych stronicach uczułem w sercu ową świeżość, jaka ożywia powietrze dokoła spokojnego jeziora; słodka pogoda duszy mego ojca wydzielała się niby zapach z tych zapylonych kartek w miarę, jak je rozwijałem. Objąłem oczyma dziennik jego życia; mogłem liczyć dzień po dniu uderzenia tego szlachetnego serca. Zatopiłem się w łagodnym i głębokim marzeniu; mimo poważnego i męskiego charakteru, który nadawał ton całości, odkrywałem niewymowny wdzięk, kwiat jego dobroci. Podczas czytania wspomnienie jego śmierci mieszało się bez ustanku z opowieścią tego życia; nie umiem wyrazić, z jakim smutkiem szedłem za tym przejrzystym strumieniem, który oto utonął w oceanie.

„O mężu sprawiedliwy! – wykrzyknąłem – człowieku bez trwogi i zmazy! ileż niewinności w twoim doświadczeniu! Oddanie dla przyjaciół, anielska tkliwość dla mej matki, podziw dla natury, wzniosła miłość Boga, oto twoje życie; nie było w twoim sercu miejsca na nic innego. Dziewiczy śnieg na szczycie gór nie jest czystszy niż twoja święta starość; twoje białe włosy są doń podobne. O ojcze! ojcze! daj mi je; młodsze są niż moje jasne kędziory. Daj mi żyć i umrzeć jak ty; w ziemi, w której ty śpisz, pragnę zasadzić zieloną gałązkę mego nowego życia; zroszę ją mymi łzami, Bóg, opiekun sierot, pozwoli temu zbożnemu zielu wyróść na boleści dziecka i wspomnieniu starca”.

Odczytawszy szacowne karty, ułożyłem je po porządku. Postanowiłem też pisać dziennik; kazałem oprawić zeszyt zupełnie podobny do ojcowskiego i szukając starannie w zapiskach ojca najdrobniejszych zatrudnień jego życia, starałem się kierować wedle nich. Tak więc o każdej porze dnia zegar, wybijając godziny, sprowadzał mi łzy do oczu: „Oto – mówiłem sobie – co ojciec robił o tej godzinie”; i, czy to było czytanie, przechadzka lub posiłek, nie omieszkałem go naśladować. Przyzwyczaiłem się w ten sposób do spokojnego, regularnego życia; ta ścisła punktualność miała nieskończony urok dla mego serca. Kładłem się z uczuciem błogości, które smutek mój czynił tym milszym. Ojciec zajmował się wiele ogrodem; resztę dnia wypełniały mu książki, przechadzki, roztropny podział między ćwiczenia ciała a zabawy ducha. Równocześnie przejąłem i jego dobroczynność i w dalszym ciągu wspierałem biedaków, którymi on się zajmował. Wypytywałem się w czasie moich wycieczek o ludzi, którym mogłem dopomóc; nie brakło ich w okolicy. Niebawem biedni nauczyli się drogi do mego domu; mamż rzec? tak, powiem śmiało: gdzie serce jest dobre, tam boleść jest zdrowa. Po raz pierwszy w życiu byłem szczęśliwy; Bóg błogosławił moje łzy, a boleść uczyła mnie cnoty.

Rozdział III

Przechadzając się jednego wieczora po lipowej alei wiodącej ku wiosce, ujrzałem wychodzącą z ustronnego domku młodą kobietę. Była ubrana bardzo skromnie i zakwefiona, tak iż nie mogłem rozpoznać jej twarzy; kibić i chód zdały mi się wszelako tak urocze, iż mimo woli wiodłem za nią jakiś czas spojrzeniem. Kiedy przechodziła przez sąsiednią łąkę, biała kózka pasąca się swobodnie w polu podbiegła ku niej; nieznajoma popieściła się z nią trochę i rzuciła oczyma dokoła, jak gdyby szukając jej ulubionego ziela. Ujrzałem w pobliżu dziką morwę; urwałem gałąź i podszedłem, trzymając ją w ręce. Kózka zbliżyła się z wolna i lękliwie; po czym zatrzymała się niepewna. Pani ośmieliła ją gestem, ale bydlątko spoglądało na nią niespokojnie; wówczas podeszła ku mnie i dotknęła ręką gałęzi: natychmiast kózka zaczęła skubać liście. Skłoniłem się i nieznajoma poszła swoją drogą.

Wróciwszy do domu, pociągnąłem za język Larive'a: opisałem mu ów domek z ogródkiem i spytałem, czy nie wie, kto tam mieszka. Okazało się, iż zamieszkują go dwie kobiety: jedna starsza, ciesząca się sławą wielkiej nabożności, i druga młoda, nazwiskiem pani Pierson. Ją to właśnie spotkałem. Spytałem, kim jest i czy bywała u ojca; objaśnił mnie, że jest wdową, że prowadzi życie bardzo ciche i że widywał ją u ojca niekiedy, ale rzadko. Na tym skończył się mój wywiad; za czym wyszedłszy znowu, udałem się z powrotem do alei lipowej, gdzie usiadłem na ławce.

Na widok kózki, która podeszła ku mnie, ogarnął mnie nagle jakiś nieokreślony smutek. Wstałem, nie bardzo wiedząc co robię, i pobiegłszy okiem ku ścieżce, którą oddaliła się pani Pierson, puściłem się nią zadumany. Niebawem znalazłem się bardzo głęboko wśród gór.

Była blisko jedenasta wieczór, kiedy pomyślałem o powrocie; wyczerpany długim marszem, skierowałem się ku jakiejś zagrodzie, aby poprosić o szklankę mleka i kawałek chleba. Równocześnie spadły duże krople deszczu, zwiastując burzę. Mimo iż w domu świeciło się i słyszałem wewnątrz jakiś ruch, nikt nie odpowiedział na moje pukanie; zbliżyłem się tedy do okna, aby zajrzeć, co się tam dzieje.

Ujrzałem dużą izbę, w której na kominku płonął tęgi ogień; gospodarz, znajomy mi, siedział w podle łóżka. Zapukałem w szybę, wołając go po imieniu. W tej samej chwili drzwi otworzyły się; z wielkim zdumieniem ujrzałem panią Pierson (poznałem ją natychmiast), która spytała, kto puka.

Tak dalece nie spodziewałem się jej tam zastać, iż musiała spostrzec moje zdziwienie. Wszedłem do izby, prosząc o użyczenie mi przytułku. Nie wyobrażałem sobie, co mogła robić o tej porze w chacie stojącej niemal w szczerym polu; naraz żałosny głos wychodzący z łóżka sprawił, iż odwróciłem głowę i ujrzałem żonę gospodarza wyciągniętą na pościeli, ze śmiercią na obliczu.

Wróciwszy za mną do izby, pani Pierson usiadła na wprost biednego człowieka, który zdawał się złamany bólem; dała mi znak, abym nie robił hałasu: chora spała. Wziąłem krzesło i siadłem w kącie, czekając, aż burza przejdzie.

Siedząc tak, widziałem, jak ona od czasu do czasu wstaje, podchodzi do łóżka, mówi coś do gospodarza. Jedno z dzieci, które wziąłem na kolana, powiedziało mi, iż pani Pierson przychodzi co wieczór od czasu, jak matka jest chora, a niekiedy spędza tam i noc. Pełniła zadania siostry miłosierdzia; nie było innej w całej okolicy i tylko jeden lekarz, wielki nieuk.

– To Brygida-Różyczka – rzekło dziecko po cichu – czy pan jej nie zna?

– Nie – odparłem tak samo po cichu – dlaczego ją tak zowią?

Dziecko odparło że nie wie: może dlatego, iż swego czasu otrzymała nagrodę cnoty35 i że zostało jej to miano.

Tym razem pani Pierson nie miała welonu; mogłem przyjrzeć się swobodnie jej rysom; skoro dziecko zbiegło mi z kolan, podniosłem głowę. Stała przy łóżku, trzymała w ręku filiżankę, podając ją gospodyni, która się obudziła właśnie. Wydała mi się blada i bardzo szczupła; włosy miała blond o popielatym odcieniu. Rysy nie były regularnie piękne, jak to określić zresztą? Wielkie jej czarne oczy zatapiały się w oczach chorej, a ta biedna, bliska śmierci istota patrzała na nią również. Była jakaś niewymowna piękność w tym prostym obcowaniu miłosierdzia i wdzięczności.

Deszcz wzmagał się; głęboka ciemność zaległa po pustych polach, rozświetlanych od czasu do czasu gwałtownym uderzeniem piorunu. Huk burzy, wycie wiatru, wściekłość żywiołów srożąca się po słomianym dachu, stanowiły osobliwy kontrast z uroczystą ciszą panującą w chacie i przydawały tej scenie coś jeszcze bardziej wielkiego i świętego. Patrzałem na to legowisko, na szyby ociekające wodą, na kłęby gęstego dymu pędzone burzą do izby, na tępe przygnębienie gospodarza, zabobonną grozę dzieci, na furię żywiołów szturmującą do śmiertelnego łoża; i kiedy wśród tego wszystkiego widziałem tę słodką i bladą kobietę krzątającą się na końcach palców, wciąż cierpliwą, wciąż dobroczynną, nieświadomą, zda się, niczego, ani burzy, ani naszej obecności, ani własnego poświęcenia, prócz tego jednego, iż ktoś jej potrzebuje, zdało mi się, iż jest w tym cichym dziele coś bardziej pogodnego niż najczystsze niebo bez chmurki i że musi być nadludzką istotą ta kobieta, która otoczona tylą okropności nie zwątpiła ani na chwilę w swego Boga.

„Kto jest ta kobieta? – pytałem sam siebie. – Skąd się wzięła? Odkąd bawi tutaj? Od dawna chyba, skoro pamiętają tu jej lata dziewczęce. Jakim cudem nie słyszałem o niej? Przychodzi sama do tej chaty, o tej porze? Skoro jedno nieszczęście przestanie ją wzywać, poszuka drugiego? Tak, poprzez wszystkie te burze, lasy, góry, idzie skromna i zakwefiona, niosąc życie tam, gdzie go brak, trzymając tę kruchą filiżankę, pieszcząc koźlątko po drodze. Tym cichym i spokojnym krokiem sama idzie ku śmierci. Oto, co robiła w tej dolinie, podczas gdy ja tarzałem się w szynkowniach; urodziła się z pewnością tutaj i pochowają ją tutaj kiedyś, opodal mego ukochanego ojca. Tak umrze ta nieznana kobieta, którą nikt się nie zajmuje, a o którą dzieci pytają: »Jak to, pan jej nie zna?«”.

Nie umiem oddać tego, co odczuwałem; stałem nieruchomo w kącie, oddychałem jedynie ze drżeniem; miałem uczucie, że gdybym spróbował jej pomóc, gdybym wyciągnął rękę, aby jej oszczędzić bodaj kroku, popełniłbym świętokradztwo, dotknąłbym poświęcanego naczynia.

Burza trwała blisko dwie godziny. Skoro ucichła, chora, usiadłszy na łóżku, rzekła, iż czuje się lepiej i że posiłek skrzepił ją. Natychmiast dzieci podbiegły do łóżka, przyglądając się matce wielkimi oczami, na wpół radośnie na wpół z niepokojem; równocześnie czepiały się sukien pani Pierson.

– Myślę sobie – rzekł mąż, który nie ruszył się z miejsca – zakupiliśmy przecież mszę, kosztowało mnie to słono!

Na to gminne i głupie odezwanie spojrzałem na panią Pierson; podkrążone oczy, bladość, cała postawa, zdradzały jasno zmęczenie i wyczerpanie bezsennością.

– Och, mój poczciwy – rzekła chora – niech ci to Bóg odpłaci!

Nie mogłem wytrzymać; zerwałem się wzburzony tępotą tych bydląt, które chciwości proboszcza składały dzięki za poświęcenie anioła; już miałem wymówić im tę szpetną niewdzięczność i potraktować ich tak, jak zasługiwali. Pani Pierson podniosła w ramionach któreś z dzieci i rzekła z uśmiechem: „Uściskaj matkę; jest ocalona”. Zatrzymałem się, słysząc te słowa; nigdy szczere zadowolenie szczęśliwej i dobroczynnej duszy nie odmalowało się z taką prostotą na równie słodkiej twarzy, tej chwili nie znać było bladości ani zmęczenia; promieniała cała czystą radością; i ona również składała dzięki Bogu. Chora przemówiła; cóż znaczy, co powiedziała?

Niebawem pani Pierson kazała dzieciom zbudzić parobka, aby ją odprowadził. Ofiarowałem moją opiekę; nadmieniłem iż zbyteczne jest budzić chłopca, skoro ja idę w tę samą stronę i będę sobie uważał za zaszczyt towarzyszyć jej. Spytała, czy nie jestem Oktaw de T***. Odparłem twierdząco, dodając, iż przypomina sobie może mego ojca. Uderzyło mnie, iż to pytanie sprowadziło na jej wargi uśmiech; przyjęła wesoło moje ramię i puściliśmy się w drogę.

Rozdział IV

Szliśmy w milczeniu; wiatr przycichł, drzewa drżały lekko otrząsając krople z gałęzi. Od czasu do czasu łyskało się jeszcze w dali; ochłodzona atmosfera przesycona była zapachem wilgotnej zieloności. Wreszcie niebo wyjaśniło się zupełnie i księżyc oświecił góry.

Mimo woli dumałem nad szczególnym trafem, który w ciągu tak niewielu godzin, pozwolił mi oto znaleźć się samemu, w nocy, w szczerym polu, w towarzystwie kobiety, której istnienia nieświadom byłem jeszcze poprzedniego ranka. Przyjęła opiekę na wiarę mego nazwiska i szła swobodnie, wspierając się z lekka na moim ramieniu. Ufność ta budziła we mnie wrażenie wielkiej śmiałości albo wielkiej prostoty; musiało być w niej w istocie i to, i to, z każdym bowiem krokiem czułem, iż serce moje wzbiera dumą i niewinnością.

Zrazu rozmawialiśmy o chorej, o potocznych przedmiotach; nie przyszło nam do głowy zadawać sobie wzajem pytań, jak przy świeżej znajomości. Wspomniała o moim ojcu, zawsze tym samym tonem, co kiedy go przypomniałem jej po raz pierwszy, to znaczy prawie wesoło. W miarę, jak słuchałem, zdawało mi się, że ją rozumiem; mówiła w ten sposób nie tylko o śmierci, ale o życiu, o cierpieniu i o wszystkim w świecie. Niedole ludzkie nie nasuwały jej nic, co by mogło być oskarżeniem Boga; czułem coś anielskiego w jej uśmiechu.

Opowiedziałem jej, jakie samotne życie pędziłem. Ciotka jej (rzekła mi) widywała ojca częściej niż ona sama; robili często partyjkę po obiedzie. Zaprosiła mnie do niej, uręczając, iż będę mile widziany.

W połowie drogi mniej więcej uczuła się zmęczona; przysiadła na ławce, którą gąszcz drzew ubezpieczył od deszczu. Stałem na wprost niej i przyglądałem się bladym promieniom księżyca, padającym na jej czoło. Po chwili milczenia wstała i, widząc moją zadumę, rzekła:

– O czym pan myśli? czas wędrować dalej.

– Zastanawiałem się – odparłem – dlaczego Bóg panią stworzył, i powiadałem sobie, że po to, aby leczyć cierpiących.

– W pana ustach – rzekła – to słowo może być jedynie prostą uprzejmością.

– Czemu?

– Bo mi się pan wydaje bardzo młody.

– Zdarza się niekiedy – odparłem – iż ktoś jest starszym od własnej twarzy.

– Tak – odparła, śmiejąc się – i zdarza się także, że jest młodszym od swoich słów.

– Nie wierzy pani w doświadczenie?

– Wiem, że ludzie chętnie dają to miano swoim szaleństwom i swoim zgryzotom; co można znać w pana wieku?

–– Pani, w dwudziestu latach mężczyzna mógł więcej przeżyć niż kobieta w trzydziestu. Swoboda, jakiej zażywają mężczyźni prowadzi ich o wiele szybciej do dna wszystkich rzeczy; pędzą bez przeszkód ku wszystkiemu, co ich wabi; próbują wszystkiego. Z chwilą, gdy żywią nadzieję, puszczają się w drogę, idą, spieszą się. Przybywszy do celu, oglądają się za siebie; nadzieja została gdzieś w drodze, a szczęście chybiło słowu.

Podczas gdy tak mówiłem, znaleźliśmy się na szczycie pagórka, który spadał ku dolinie; pani Pierson, jakby skuszona bystrym spadkiem, puściła się w lekkich podskokach. Bezwiednie poszedłem w jej ślady; zaczęliśmy biec, nie przestając trzymać się pod ręce; śliska trawa ciągnęła nas. Wreszcie, niby dwa rozigrane ptaszki, śmiejąc się i skacząc, znaleźliśmy się u stóp zbocza.

– Niech pan patrzy – rzekła pani Pierson – byłam zmęczona przed chwilą, teraz już nie. Wierzaj mi pan – dodała z nieopisanym wdziękiem – niech pan potraktuje swoje doświadczenie tak, jak ja moje zmęczenie. Zrobiliśmy sobie spacer i będziemy wieczerzać z apetytem.

34.robdeszan – szlafrok; luźny, długi płaszcz wełniany noszony po domu; popularny w XVIII. [przypis edytorski]
35.nagroda cnoty – Istnieje we Francji na wsi dawny zwyczaj wieńczenia dziewczyny, która wyróżnia się cnotą i obyczajnością; dziewczyna taka nazywa się la rosière. [przypis tłumacza]