Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 12

Yazı tipi:

Część czwarta

Rozdział I

Mam opowiedzieć teraz dzieje mej młodości i zmianę, jaka we mnie zaszła. Jaką rację tej zmiany mogę podać? Żadnej prócz tej, że opowiadam i że mogę rzec: „To jest prawda”.

Od dwóch dni, nie mniej i nie więcej, byłem kochankiem pani Pierson. Wychodziłem z kąpieli o jedenastej wieczór i w cudną noc przebywałem aleję udając się do niej. Czułem taką pełnię cielesnego szczęścia i tyle zadowolenia w duszy, że idąc, podskakiwałem z radości i wyciągałem ramiona ku niebu. Zastawałem ją na piętrze pochyloną przez poręcz, ze świecą na ziemi u nóg. Czekała na mnie; ledwie mnie spostrzegła, biegła na moje spotkanie. Niebawem byliśmy w jej pokoju, zaryglowawszy drzwi za sobą.

Pokazywała mi, jak zmieniła uczesanie, które mi się nie podobało, i jak spędziła dzień na układaniu włosów w kształt, który lubiłem; jak usunęła z alkowy duży brzydki obraz, który zdawał mi się ponury; jak zmieniła kwiaty w wazonach, tak iż cały pokój był jak ogród. Opowiadała wszystko, co robiła od czasu, jak się znamy; jak widziała, co ja cierpię i jak cierpiała sama; jak po tysiąc razy chciała opuścić te strony i uciec przed swą miłością; jak na wszystkie sposoby broniła się przede mną; jak radziła się ciotki, Merkansona i proboszcza; jak przysięgła sobie samej, że raczej umrze niż ulegnie, i jak to wszystko rozwiało się za pewnym słowem, które wyrzekłem, za pewnym spojrzeniem w takich a takich okolicznościach: a przy każdym zwierzeniu pocałunek. Wszystko, co mi się spodobało w jej pokoju, wszystko, co ściągnęło moją uwagę pośród drobiazgów leżących na stołach, wszystko chciała mi dawać, abym zabrał jeszcze tego wieczora i ustawił u siebie na kominku; dalej abym ustanowił, wedle ochoty, co ona będzie odtąd robić rano, wieczór, o każdej porze… Mówiła, że nie dba o nic; gadania świata nic jej nie obchodzą; jeżeli udawała, że się z nimi liczy, to jedynie aby mnie oddalić; chce być szczęśliwa i zatkać sobie oba uszy; właśnie skończyła trzydzieści lat i niewiele jej zostało czasu na to, abym ją kochał. „A ty, powiedz, czy będziesz mnie kochał długo? Czy jest trochę prawdy w tych pięknych słówkach, którymi mnie urzekłeś?” I na to sypały się lube wyrzuty, że późno przychodzę, że jestem zalotny; że zanadto się upachniłem w kąpieli albo nie dosyć, albo nie tak jak lubi; że została w samych pantofelkach, abym widział jej bosą nóżkę, iż jest taka sama biała jak ręka; ale że zresztą ona sama wcale nie jest ładna, że chciałaby być sto razy ładniejsza, że była ładna, kiedy miała piętnaście lat. Chodziła, kręciła się po pokoju, oszalała z miłości, cała różowa od szczęścia; nie wiedziała, co wymyślić, co robić, co rzec, aby się dać i dać jeszcze, z ciałem i duszą, i wszystkim, co posiadała.

Leżałem na sofie, za każdym jej słowem czułem, jak opada i odchodzi ode mnie zła godzina minionego życia. Patrzałem, jak gwiazda miłości wschodzi nad mą niwą; zdawało mi się, że jestem jak drzewo pełne soku, które strząsa na wiatr suche liście, aby się oblec świeżą zielonością.

Usiadła do fortepianu, mówiąc, że zagra melodię Stradelli. Lubię nad wszystko tę zbożną muzykę; utwór ten, który już raz mi śpiewała, wydał mi się bardzo piękny.

– A teraz – rzekła skończywszy – powiem mojemu panu, że się bardzo omylił; to moja kompozycja, wywiodłam cię w pole.

– Twoja?…

– Tak, powiedziałam, że to Stradella, aby usłyszeć twoje zdanie. Nie grywam nigdy swoich utworów, kiedy mi się zdarzy coś ułożyć; ale chciałam zrobić próbę i widzisz, że mi się powiodło, skoro dałeś się oszukać.

Człowiek to potworne stworzenie! Cóż mogło być niewinniejszego? Lada sprytniejsze dziecko wymyśliłoby tę sztuczkę, aby złapać nauczyciela. Śmiała się z całego serca, opowiadając mi ją; ale ja uczułem nagle niby chmurę, która mnie ogarnia; zmieniłem się na twarzy:

– Co tobie? – spytała – co ci się dzieje?

– Nic, przegraj mi jeszcze raz tę melodię.

Podczas gdy grała, przechadzałem się po pokoju; wodziłem ręką po czole, jak gdyby chcąc spędzić mgłę; tupałem nogą, wzruszałem ramionami nad własnym szaleństwem; wreszcie usiadłem na ziemi na jakiejś poduszce, która się osunęła; Brygida podeszła ku mnie. Im więcej chciałem walczyć z duchem ciemności, który mnie ogarniał, tym bardziej gęsta noc zasnuwała się w mej głowie.

– Doprawdy – rzekłem – tak dobrze kłamiesz? Tak! więc to twoja kompozycja? umiesz tedy kłamać tak łatwo?

Spojrzała na mnie zdumiona.

– Co tobie? – rzekła.

Niewymowny niepokój malował się na jej twarzy. Oczywiście nie mogła przypuszczać, iżbym był tak szalonym i czynił jej naprawdę wymówkę za niewinny żarcik; serio brała jedynie smutek, jaki mną owładnął; ale im bardziej przyczyna była błaha, tym bardziej mógł ją dziwić. Chciała wierzyć przez chwilę, że to ja teraz żartuję; ale widząc mnie wciąż bladym i jakby bliskim omdlenia, znieruchomiała z rozwartymi ustami, z pochylonym ciałem, niby posąg.

– Boże miłosierny! – wykrzyknęła – czy to możebne?

Uśmiechasz się może, czytelniku, czytając tę stronicę; ale ja, pisząc ją, drżę jeszcze. Nieszczęścia mają swoje symptomy jak choroby; nie masz nic równie groźnego na morzu jak mały, czarny punkcik na widnokręgu.

Tymczasem zaczęło świtać; droga Brygida wysunęła na środek pokoju biały, okrągły stoliczek i zastawiła przybór do wieczerzy lub, aby rzec lepiej, do śniadania, już bowiem ptaszki śpiewały i pszczoły brzęczały w ogrodzie. Przygotowała wszystko sama; nie wypiłem ani kropli, iżby wprzód nie przytknęła szklanki do ust. Niebieskawe światło brzasku, przechodząc przez pstre płócienko firanek, oświecało jej uroczą twarz i wielkie, nieco podkrążone oczy; czuła się senna; jakoż, ściskając mnie i szepcąc słowa pieszczoty, osunęła głowę na moje ramię.

Nie mogłem walczyć przeciw tak lubej ufności, serce moje znów otwierało się słodyczy; zdawało mi się, żem się już zupełnie otrząsnął ze złego snu, jaki przebyłem. Przeprosiłem Brygidę za chwilę niewytłumaczonego szaleństwa.

– Ukochana moja – rzekłem z głębi serca – bardzo mi przykro, żem ci uczynił niesłuszną wymówkę za niewinny żarcik; ale, jeżeli mnie kochasz, nie kłam mi nigdy, nawet w najdrobniejszych rzeczach: kłamstwo mi się zdaje czymś okropnym, nie mogę go znieść.

Brygida położyła się; była trzecia rano; rzekłem, iż pragnę zostać, dopóki nie uśnie. Ujrzałem, jak zamyka piękne oczy; usłyszałem, jak w pierwszym śnie szepce coś z uśmiechem, podczas gdy ja, nachylony nad wezgłowiem, dawałem jej pożegnalny całunek. Wreszcie wyszedłem ze spokojnym sercem, przyrzekając sobie cieszyć się swoim szczęściem, nie dopuszczając najlżejszej chmurki.

Ale zaraz nazajutrz Brygida rzekła jak gdyby przypadkiem:

– Mam gruby zeszyt, w którym spisuję wszystkie myśli, co mi tylko przechodzi przez głowę; dam ci przeczytać, co pisałam o tobie w pierwszych dniach naszego poznania.

Czytaliśmy razem to, co mnie tyczyło, przeplatając tysiącem żartów; po czym zacząłem machinalnie przeglądać książkę. Pośród szybko obracanych stronic wpadło mi w oczy jakieś zdanie skreślone dużym pismem; pochwyciłem kilka słów, dość zresztą nieznaczących, i miałem czytać dalej, kiedy Brygida rzekła:

– Nie czytaj tego.

Rzuciłem dziennik na fotel.

– Prawda; zapomniałem się, przepraszam.

– Czy znowu bierzesz to serio? – odparła śmiejąc się i widząc w tym z pewnością nawrót mej choroby – weźże ten dziennik, chcę abyś przeczytał.

– Nie mówmy już o tym. Cóż mógłbym znaleźć tak ciekawego? Twoje tajemnice należą do ciebie, moja droga.

Dziennik leżał na fotelu, ja zaś, mimo wszelkich wysiłków, nie spuszczałem zeń oka. Usłyszałem nagle niby głos szepcący mi do ucha i ujrzałem przed sobą suchą twarz Desgenais'go wykrzywioną lodowatym uśmiechem. „Skąd tu Desgenais?” – spytałem sam siebie, jak gdybym ujrzał go w rzeczywistości. Ukazał mi się tak, jak go widziałem pewnego wieczora, z czołem pochylonym nad lampą, kiedy świszczącym głosem recytował swój katechizm libertyna.

Miałem wciąż oczy utkwione w dziennik; w pamięci mojej błąkały się mętnie jakieś słowa słyszane dawno temu, ale tkwiące gdzieś na dnie serca. Duch zwątpienia zawieszony nad mą głową wsączył mi w żyły kroplę trucizny; opar jej uderzył mi na mózg, uczułem pierwszy zawrót złowrogiego pijaństwa. Jaką tajemnicę ukrywała mi Brygida? Wiedziałem dobrze, że wystarczy mi schylić się i otworzyć dziennik; ale w którym miejscu? jak odszukać stronicę, na którą przypadek naprowadził mnie wprzódy?

Zresztą duma broniła mi wziąć dziennik; byłaż to w istocie duma? „O Boże – mówiłem sobie ze straszliwym smutkiem – czyż przeszłość jest jak widmo? czy wstaje z grobu? Och, ja nędzny, czyżbym niezdolny był już kochać?”

Wszystkie moje wzgardliwe pojęcia o kobietach, wszystkie drwiące fanfaronady, powtarzane niby lekcja i niby rola przez czas mego szalonego życia, przeszły mi nagle przez mózg. Rzecz dziwna! niegdyś popisując się nimi, nie wierzyłem w nie; obecnie zdało mi się, że są lub bodaj były prawdą.

Znałem panią Pierson od czterech miesięcy, ale nie wiedziałem nic o jej przeszłym życiu i nie pytałem o nie nigdy. Oddałem się mej miłości z bezgraniczną ufnością i wylaniem. Znajdowałem jakąś rozkosz w tym, aby nie pytać o nic tyczącego jej osoby ani nikogo, ani jej samej: zresztą podejrzliwość i zazdrość tak dalece nie leżą w moim charakterze, iż bardziej od samej Brygidy byłem zdumiony tym ich przejawem. Nigdy za czasu mej pierwszej miłości ani poza tym w życiu, nie byłem nieufny; raczej, przeciwnie, śmiały, niewątpiący, aby tak rzec, o niczym. Trzeba mi było na własne oczy ujrzeć zdradę kochanki, abym uwierzył, że może mnie oszukiwać. Desgenais nawet, katechizując mnie na swój sposób, dworował sobie ustawicznie z mojej podatności do oszukaństwa. Dzieje całego mego życia były dowodem, że jestem raczej łatwowierny niż podejrzliwy; toteż kiedy widok tego dziennika uderzył mnie nagle, zdało mi się, jakbym uczuł w sobie nową, nieznaną istotę. Rozum mój buntował się przeciwko temu, czego doświadczałem, nie śmiałem pytać, dokąd mnie to zaprowadzi.

Ale męki, jakie wycierpiałem, wspomnienie zdrad, jakich byłem świadkiem, okropna kuracja, jaką sobie nałożyłem, rozmowy przyjaciół, zepsuty świat, przez który przeszedłem, smutne prawdy, jakie tam widziałem, oraz te, które, nie poznawszy ich wprost, zrozumiałem i odgadłem wszelako złowrogą intuicją – rozpusta wreszcie, pogarda dla miłości, nadużycie wszystkiego, oto co miałem w sercu, nie domyślając się tego jeszcze; w chwili gdym mniemał, iż odradzam się do nowego życia, wszystkie te uśpione furie chwyciły mnie za gardło, krzycząc, że są tuż przy mnie.

Schyliłem się i otwarłem dziennik, po czym zamknąłem go natychmiast i rzuciłem na stół. Brygida patrzała na mnie; w pięknych oczach nie było zranionej dumy ani gniewu; był tylko tkliwy niepokój, jakby miała przed sobą chorego.

– Czy myślisz w istocie, że mam jaką tajemnicę? – rzekła ściskając mnie.

– Nie – odparłem – nic nie myślę prócz tego, że jesteś piękna i że chcę umrzeć w twoich ramionach.

Wróciwszy do domu, przy obiedzie spytałem Larive'a: „Kto to właściwie jest, ta pani Pierson?”

Obrócił się zdziwiony.

– Mieszkasz – rzekłem – tutaj od wielu lat; musisz ją znać lepiej ode mnie. Co mówią o niej? co o niej myślą we wsi? jakie życie wiodła zanim ją poznałem? z kim żyła bliżej?

– Mój Boże, proszę pana, zawsze robiła to co i teraz; robiła wycieczki w okolicę, grywała w pikietę z ciotką i troszczyła się o ubogich. Wieśniacy kochają ją; nigdy nie słyszałem o niej złego słowa z niczyich ust, chyba to że ugania po wsiach sama jedna, nie dbając, czy jest noc czy dzień; ale czyni to w tak chwalebnym celu! Toć ona jest Opatrznością okolicy. Z ludzi widuje jedynie proboszcza, no i pana de Dalens podczas wakacji.

– Cóż to za pan de Dalens?

– Właściciel zamku tam za górą; przyjeżdża tu tylko dla polowania.

– Młody?

– Tak, proszę pana.

– Czy to krewny pani Pierson?

– Nie; był przyjacielem jej męża.

– Dawno mąż umarł?

– Będzie pięć lat na Wszystkich Świętych; zacności był człowiek.

– A ten pan de Dalens, czy mówią, że zalecał się do niej?

– Niby, myśli pan, do wdowy? Ba, prawdę rzekłszy… – urwał z zakłopotaną miną.

– Będziesz gadał?

– Mówiono i nie mówiono… Ja tam nie wiem, nic nie widziałem.

– Wszak rzekłeś przed chwilą, że nic nie gadają o niej w okolicy?

– Nie mówiono zresztą nigdy nic, a myślałem, że pan to wie.

– Ostatecznie mówią o tym, czy nie mówią?

– Tak, proszę pana; zdaje mi się przynajmniej.

Wstałem od stołu i wyszedłem w aleję; spotkałem Merkansona. Sądziłem, iż będzie mnie unikał; ale przeciwnie, sam podszedł.

– Drogi panie – rzekł – ostatnim razem rozstał się pan ze mną cokolwiek gniewny; ale człowiek, który nosi tę sukienkę nie chowa takich rzeczy w pamięci. Pospieszam wyrazić moje ubolewanie, iż podjąłem się tego niepożądanego zlecenia – lubował się w takich długich słowach – i ośmieliłem się stawać z pewnym natręctwem na wspak pańskim zamiarom.

Odpowiedziałem coś równie uprzejmego, sądząc, iż rozstaniemy się na tym; ale ksiądz szedł dalej obok mnie.

„Dalens! Dalens! – mruczałem przez zęby – kto mi powie co o tym Dalensie? Larive bowiem powiedział mi tylko tyle, ile może powiedzieć służący. Skąd wiedział? od kogoś ze służby lub jakiego wieśniaka. Trzeba mi było świadka, który by widywał Dalensa u pani Pierson i wiedział, co o tym rozumieć”. Ów Dalens nie wychodził mi z głowy; nie mogąc mówić o niczym innym, zagadnąłem oń natychmiast Merkansona.

Czy Merkanson był człowiekiem złym, czy też głupim lub przebiegłym, tego nigdy jasno nie rozwikłałem; to pewna, iż musiał mnie nienawidzić i że postąpił ze mną niegodziwie. Pani Pierson, która żywiła (i słusznie) serdeczną przyjaźń dla proboszcza, powzięła w końcu prawie mimo woli pewną sympatię dla jego siostrzeńca. Był z tego dumny, a tym samym zazdrosny. Nie tylko sama miłość rodzi zazdrość; okazana przychylność, życzliwe słowo, uśmiech pięknych ust mogą ją obudzić w pewnych ludziach i to aż do zapamiętania.

Zrazu Merkanson, podobnie jak Larive, wydał się zdziwiony mymi pytaniami. Ja byłem nimi zdziwiony bardziej jeszcze; ale któż zna samego siebie?

Z pierwszych odpowiedzi księdza ujrzałem, iż rozumie, o co mi chodzi, i że nie chce mówić.

– W jaki sposób to być może, drogi panie, iż pan, który znasz panią Pierson od dość dawna i żyjesz z nią dość blisko (tak sądzę przynajmniej), nie spotkałeś u niej nigdy pana de Dalens? Widać ma pan jakąś przyczynę (którą nie do mnie należy zgłębiać), aby się wywiadywać o niego dzisiaj. Mogę powiedzieć tyle, że jest to godny człowiek, dobry, miłosierny; bywał, podobnie jak pan, bardzo często u pani Pierson; ma piękną sforę i prowadzi dom co się zowie otwarty. Bardzo lubił muzykować, jak i pan, drogi panie, u pani Pierson. Co się tyczy obowiązków miłosierdzia, wypełniał je bardzo punktualnie; kiedy bawił w naszych stronach, towarzyszył, jak i pan nieraz, pani Pierson w wycieczkach w okolicę. Rodzina jego cieszy się w Paryżu najlepszą reputacją; zdarzało mi się spotykać go u pani Pierson prawie za każdym razem, kiedy tam zaszedłem; uchodzi za człowieka o nieposzlakowanym życiu. Zresztą zgaduje pan, drogi panie, że mam tu na myśli jedynie godziwą zażyłość, jak przystało między osobami tych cnót. Sądzę, że przyjeżdża tu tylko dla polowania; był przyjacielem męża; powiadają, że jest bardzo bogaty i bardzo hojny; zresztą prawie go nie znam, chyba ze słyszenia…

Ilomaż krętymi zdaniami przywalił mnie ten kat o ciężkiej dłoni! Patrzałem nań, wstydząc się, że go słucham, nie śmiejąc ani pytać, ani powstrzymać jego gadulstwa. Spotwarzał tyle i tak długo, ile sam zechciał; obracał mi do woli zakrzywioną klingę w sercu; kiedy już skończył, pożegnał mnie, nie pozwalając się zatrzymać, i ostatecznie nic nie powiedział.

Zostałem sam w alei; zaczynało się zmierzchać. Nie wiem, czy przeważała we mnie wściekłość czy smutek. Ufność, z jaką oddałem się ślepo mej miłości, była mi tak luba i tak zgodna z mą naturą, iż nie mogłem uwierzyć, że tyle szczęścia było jeno oszukaństwem. Naiwne i wierzące uczucie, które mnie przywiodło do niej bez żadnej walki lub wątpienia z mej strony, wydało mi się samo przez się dowodem, że była go godna. Byłoż tedy możliwe, aby te tak szczęsne cztery miesiące stały się już tylko snem?

„Hm – rzekłem znowuż do siebie – ostatecznie ta kobieta oddała się bardzo prędko. Czy nie był kłamstwem ów zamiar ucieczki przede mną, który objawiła zrazu, a który rozwiało jedno słowo? Czy nie miałem przypadkiem do czynienia z kobietą, jakich się spotyka tyle? Tak, w ten sposób one wszystkie biorą się do rzeczy: uciekają po to, aby je gonić. Nawet sarny robią to samo: to instynkt samicy. Czyż nie z własnego popędu wyznała mi miłość w samejże chwili, gdy myślałem, że nigdy nie będzie moją? Pierwszego dnia, kiedy ją ujrzałem, czyż nie przyjęła mego ramienia, nie znając mnie, z łatwością, która powinna była obudzić mą nieufność? Jeśli ten Dalens był jej kochankiem, prawdopodobnie jest nim jeszcze: to są owe światowe stosunki, które nie zaczynają się ani nie kończą; kiedy się ludzie widzą, wracają do siebie, a zapominają o sobie, kiedy się rozstaną. Jeśli ten człowiek wróci tu na wakacje, Brygida będzie go widywała z pewnością i prawdopodobnie nie zrywając ze mną. Któż jest ta ciotka, cóż to jest owo tajemnicze życie, mające za godło miłosierdzie; cóż to jest owa wolnomyślność nietroszcząca się o ludzkie języki? Czyżby te dwie kobiety ze swoim domkiem, swoją surowością i cnotą, które tak łatwo mamią ludzi, były po prostu awanturnicami? To jasne, wpadłem ot, z zamkniętymi oczami w awanturkę, którą wziąłem za wielką miłość; ale co teraz począć? Nie znam tu nikogo prócz tego księdza, który nie chce mówić jasno, i jego wuja, który tym bardziej nic nie powie. O mój Boże! kto mnie ocali? jak dowiedzieć się prawdy?”

Tak mówiła zazdrość; tak, zapominając tylu łez i wszystkiego, co wycierpiałem, zaczynałem po upływie dwóch dni niepokoić się tym, że Brygida mi uległa. Jak wszyscy ludzie, którzy wątpią, odkładałem już na bok uczucia i myśli, aby dysputować z faktami, czepiać się litery i sekcjonować mą miłość.

Zatapiając się w dumaniach, zbliżałem się z wolna do domu Brygidy. Furtka była otwarta; mijając dziedziniec, ujrzałem światło w kuchni. Przyszło mi na myśl pociągnąć za język służącą. Skierowałem się więc w tę stronę i obracając w kieszeni parę sztuk monety, zbliżyłem się do progu.

Powstrzymało mnie wrażenie wstrętu. Służąca ta, była to chuda i pomarszczona staruszka z plecami zawsze zgiętymi, jak ludzie pracujący na roli. Zastałem ją myjącą naczynia nad brudnym ściekiem. Ohydna łojówka drżała jej w ręku; dokoła niej rondle, półmiski, resztki obiadu które obwąchiwał pies-przybłęda, wkradłszy się tam, jak ja, wstydliwie; ciepły i mdły zapach wychodził z wilgotnych murów. Spostrzegłszy mnie, stara spojrzała z uśmiechem, z porozumiewawczą miną; widziała mnie wyślizgującego się rano z pokoju pani. Zadrżałem z obrzydzenia do samego siebie i do tego, co zamierzałem robić w miejscu tak dostrojonym do szpetnego postępku, który miałem w myśli. Uciekłem od tej starej niby od mojej ucieleśnionej zazdrości i jak gdyby woń pomyj wyszła z mego własnego serca.

Brygida stała przy oknie, podlewając ukochane kwiaty; dziecko jednej z sąsiadek, usadowione w berżerce wśród stosu poduszek, czepiało się jej rękawa, z buzią pełną cukierków wygłaszając w swoim pociesznym i niezrozumiałym narzeczu wielką przemowę. Usiadłem koło Brygidy i ucałowałem dziecko w pyzate policzki, jak gdyby chcąc wrócić własnemu sercu nieco niewinności. Brygida przywitała mnie z lękiem; ujrzała w spojrzeniach moich obraz swój już zmącony.Ja z mojej strony unikałem jej oczu; im więcej podziwiałem jej piękność i niewinne wejrzenie, tym bardziej mówiłem sobie, że podobna kobieta, o ile nie jest aniołem, jest potworem przewrotności. Siliłem się przypomnieć każde słowo Merkansona; zestawiałem niejako jego domyślniki z rysami kochanki i z uroczym owalem jej twarzy. „Jest bardzo piękna – mówiłem sobie – bardzo niebezpieczna, jeżeli umie zwodzić; ale trafiła kosa na kamień; dowie się kim jestem”.

– Czy wiesz, Brygido – rzekłem po długim milczeniu – dałem właśnie pewną radę przyjacielowi, który zasięgał mego zdania. Jest to młodzieniec dość sobie naiwny; pisze mi, iż odkrył, że kobieta, która mu się właśnie oddała, ma równocześnie innego kochanka. Pytał mnie, co ma uczynić.

– Cóżeś odpowiedział?

– Dwoma pytaniami: Czy jest ładna? i czy ją kochasz? Jeśli kochasz, zapomnij o niej; jeśli jest ładna, a nie kochasz jej, zabaw się nią, póki masz ochotę; zawsze będziesz miał czas ją rzucić, o ile wiąże cię tylko jej ciało. Ta czy inna, wszystko jedno.

Słysząc te słowa, Brygida puściła dziecko, z którym się bawiła, cofnęła się w głąb i usiadła. W pokoju nie było światła; księżyc oświecający miejsce, na którym Brygida stała przed chwilą, rzucał głęboki cień na sofę, gdzie usiadła. Słowa moje miały znaczenie tak brutalne, tak okrutne, iż byłem sam w rozpaczy że je wyrzekłem; serce miałem wezbrane żalem. Dziecko, niespokojne, wołało Brygidę i wodziło po nas smutnymi oczyma. Jego wesołe krzyki, dziecinny szczebiot umilkły z wolna; usnęło na sofie. Tak trwaliśmy wszyscy troje w milczeniu; księżyc przesłoniła chmura.

Weszła służąca, aby zabrać dziecko; wniesiono światło. Wstałem, a równocześnie ze mną i Brygida; ale przyłożyła tylko obie ręce do serca i padła na ziemię u stóp łóżka.

Podbiegłem przestraszony; nie straciła przytomności i prosiła, abym nie wołał nikogo. Rzekła, iż od młodu podlega takim gwałtownym palpitacjom, ale że poza tym ataki te niczym nie grożą i nie wymagają żadnego lekarstwa. Klęczałem tuż przy niej, otwarła mi miękko ramiona; ująłem jej głowę i przytuliłem do piersi.

– Och, Oktawie – rzekła – żal mi ciebie.

– Słuchaj – szepnąłem – jestem nędznym szaleńcem, ale nie mogę z tym żyć. Kto jest ów pan Dalens, który mieszka tu w górach i odwiedza cię niekiedy?

Zdawała się zdziwiona, iż słyszy to nazwisko.

– Dalens? – rzekła – to przyjaciel mego męża.

Patrzała na mnie, jak gdyby mówiąc: „Z jakiego powodu to pytanie?” Zdawało mi się, że twarz jej pociemniała. Zagryzłem wargi. „Jeśli chce mnie oszukać – pomyślałem – źlem zrobił, żem się wygadał”.

Brygida podniosła się z trudem; wzięła wachlarz i zaczęła wielkimi krokami chodzić po pokoju. Oddychała z wysiłkiem; zraniłem ją. Przez jakiś czas trwała w zamyśleniu; wymieniliśmy parę spojrzeń prawie zimnych i niemal wrogich. Podeszła do sekretarzyka, otworzyła go, wydobyła pakiet listów związanych pasmem jedwabiu i cisnęła mi je bez słowa.

Nie patrzyłem ani na nią, ani na listy; rzuciłem oto kamień w przepaść i nadsłuchiwałem echa. Pierwszy raz na twarzy Brygidy pojawiła się obrażona duma. Nie było już w jej oczach ani niepokoju, ani litości; tak samo jak ja uczułem się zupełnie innym, niż byłem kiedykolwiek, tak i w niej ujrzałem kobietę, której nie znałem.

– Niech pan to przeczyta – rzekła wreszcie.

Podszedłem i wyciągnąłem ku niej rękę.

– Proszę czytać, proszę czytać! – powtórzyła lodowatym tonem.

Trzymałem w ręku listy. Czułem się w tej chwili tak przekonany o jej niewinności, wydawałem się sobie tak niesprawiedliwym, iż ogarnęła mnie głęboka skrucha.

– Przypominasz mi – rzekła – że winna ci jestem historię mego życia; siadaj, a usłyszysz wszystko. Otworzysz następnie te szuflady i przeczytasz wszystko, co tu jest pisanego, moją albo cudzą ręką.

Usiadła i wskazała mi fotel. Widziałem, z jakim wysiłkiem mówiła. Blada była jak śmierć; zmieniony głos zaledwie wydobywał się ze ściśniętego gardła.

– Brygido! Brygido! – wykrzyknąłem – na miłość boską, nic nie mów! Bóg mi świadkiem, nie urodziłem się takim, jak myślisz; nie byłem nigdy w życiu ani podejrzliwym, ani nieufnym. Zgubiono mnie, spaczono mi serce. Opłakane doświadczenie zawiodło mnie w przepaść; od roku widziałem jedynie to, co jest najgorszego na ziemi. Bóg mi świadkiem, że aż do tego dnia sam nie przypuszczałem, abym był zdolny do tej roli ohydnej, ostatniej ze wszystkich roli zazdrośnika. Aż dotąd miałem do czynienia tylko z kobietami, które mnie oszukiwały albo też były niegodne miłości. Pędziłem życie rozpustnika; mam w sercu wspomnienia, które nie zatrą się nigdy. Czy to moja wina, jeżeli potwarz, jeżeli najbardziej mętne, najbardziej bezzasadne oskarżenie porusza dziś w tym sercu struny jeszcze obolałe, gotowe przyjąć wszystko, co tylko jest, cierpieniem? Wspomniano mi dziś o człowieku, którego nie znam, o którego istnieniu nie wiedziałem; dano mi do zrozumienia, że języki ludzkie łączyły wasze imiona; nie chcę o nic pytać; cierpiałem, dałem ci to uczuć; to błąd nie do naprawienia. Ale raczej wrzucę wszystko w ogień, niżbym się miał zgodzić na to, co mi ofiarujesz. Och! ubóstwiana moja, nie upokarzaj mnie; nie zniżaj się do usprawiedliwień, nie karz mnie za to, żem cierpiał. W jaki sposób mógłbym w głębi serca podejrzewać cię o oszukaństwo? Nie, jesteś piękna i jesteś szczera; jedno spojrzenie twoje, Brygido, mówi mi więcej niż trzeba, aby cię ubóstwiać. Gdybyś wiedziała, jakie ohydy, jakie potworne zdrady widziało to dziecko, które stoi przed tobą! Gdybyś wiedziała, jak się z nim świat obszedł; jak wydrwiono wszystko, co w nim jest dobrego, jak silono się mu zaszczepić wszystko, co może prowadzić do zwątpienia, zazdrości, rozpaczy! Ach, tak, najdroższa moja, gdybyś mogła wiedzieć, kogo kochasz! Nie czyń mi wymówek; ach, raczej użal się nade mną; potrzeba mi zapomnieć, że istnieją inne kobiety prócz ciebie. Kto wie, jakie próby, jakie okropne chwile męki trzeba mi będzie przebyć! Nie podejrzewałem, że może przyjść do tego, nie przypuszczałem, iż trzeba mi będzie walczyć. Od czasu jak jesteś moją, widzę, co uczyniłem; pieszcząc ciebie, uczułem, jak bardzo wargi moje są zbrukane. Na imię nieba, pomóż mi żyć! Bóg mnie uczynił lepszym, niż się wydaję.

Brygida wyciągnęła ramiona, utuliła mnie najtkliwszymi pieszczotami. Prosiła, abym jej opowiedział, co dało powód do tej smutnej sceny. Powtórzyłem tylko to, co mi rzekł Larive; nie śmiałem wyznać, iż badałem Merkansona. Chciała koniecznie, abym wysłuchał jej wyjaśnień. Pan de Dalens kochał ją niegdyś; ale był to człowiek lekki, bardzo światowy i bardzo niestały; dała mu do zrozumienia, iż nie mając zamiaru powtórnie wyjść za mąż, nie życzy sobie jego nadskakiwań. Poddał się jej żądaniu bez urazy; ale od tego czasu bywał u niej coraz rzadziej, a dziś przestał już bywać zupełnie. Wydobyła z całego pliku jeden list o dacie bardzo świeżej i pokazała mi go; nie mogłem się powstrzymać od rumieńca, znajdując potwierdzenie wszystkiego, co mówiła; upewniła mnie, że mi przebacza; wymogła za całą karę przyrzeczenie, iż odtąd podzielę się z nią natychmiast wszystkim, co mogłoby obudzić we mnie jakieś podejrzenie. Układ przypieczętowaliśmy pocałunkiem i kiedy żegnałem się z nią o świcie, zapomnieliśmy dawno oboje, że pan Dalens istnieje na świecie.