Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 13

Yazı tipi:

Rozdział II

Jakiś martwy bezwład zamącony gorzką rozkoszą, oto stan zwyczajny rozpustnikom. Jest to następstwo życia pod znakiem kaprysu, gdzie nic nie wspiera się na potrzebach ciała, ale na zachceniach myśli, i gdzie ciało musi być wciąż gotowe do posłuchu. Młodość i wola mogą oprzeć się nadużyciom; ale natura mści się w milczeniu i w dniu, w którym postanowi odbudować swoje siły, wola umiera, aby czekać na nie i aby nadużyć ich znowu.

W tym stanie, widząc dokoła siebie przedmioty, które kusiły go poprzedniego dnia, człowiek, który nie ma już siły po nie sięgnąć, znajduje wobec tego, co go otacza, jedynie uśmiech przesytu. Zważcie, iż do tych przedmiotów, które budziły jego pragnienia, nie zbliżał się nigdy z zimną krwią; do wszystkiego co go nęci, rozpustnik wyciąga ręce z całą gwałtownością; życie jego jest ciągłą gorączką; zmysły jego, chcąc znaleźć rozkosz, zniewolone są dotrzymywać kroku palącym napojom, kurtyzanom i bezsennym nocom, w ciągu dni tedy wypełnionych nudą i lenistwem czuje większy daleko niż inni ludzie rozdźwięk między swoją niemocą a swymi pokusami. Aby się im oprzeć, potrzebuje, aby przyszła mu na pomoc duma i wmówiła weń, że nimi gardzi. Tak oto plwa bez ustanku na wszystkie biesiady życia i pomiędzy palącym pragnieniem a głębokim przesytem gnuśna próżność wiedzie go ku śmierci.

Mimo iż nie byłem już rozpustnikiem, stało się nagle, iż ciało moje przypomniało sobie, że byłem nim niegdyś, bardzo proste jest, iż aż dotąd nie spostrzegłem się na tym. Wobec boleści spowodowanej zgonem ojca wszystko w pierwszej chwili umilkło. Przyszła gwałtowna miłość; dopóki żyłem samotnie, nuda nie miała pola do walki. Smutek, wesołość, wszystkie te zmiany atmosferyczne, cóż znaczą człowiekowi, który jest sam?

Tak jak cynk, ów półmetal wydobyty z sinawej żyły, w której drzemie, rodzi sam z siebie promień słońca, skoro zbliży się do dziewiczej miedzi, tak pocałunki Brygidy obudziły stopniowo w mym sercu to, co w nim było zagrzebane. Z chwilą gdy się znalazłem wobec niej, spostrzegłem, czym jestem.

Bywały dnie, w których czułem się od rana w stanie ducha tak osobliwym, iż niepodobna go określić. Budziłem się bez przyczyny, jak człowiek, który poprzedniego dnia nadużył rozkoszy stołu. Wszystkie wrażenia z zewnątrz nużyły mnie niewypowiedzianie, wszystkie znane i zwykłe przedmioty mierziły mnie i nudziły; jeślim się odzywał, to tylko po to aby obrócić w śmieszność to, co mówiła ona albo ja sam myślałem. Wówczas wyciągnięty na kanapie, jakby niezdolny do ruchu, udaremniałem z rozmysłu wszystkie projekty spacerów planowane w wilię; siliłem się odnaleźć w pamięci wszystko to, co w moich dobrych chwilach mogłem powiedzieć szczerego i tkliwego, i nie miałem spokoju, dopóki moje ironiczne żarciki nie zepsuły i nie zatruły tych szczęśliwych wspomnień.

– Czy nie mogłeś mi tego zostawić? – pytała smutno Brygida. – Jeśli są w tobie dwaj różni ludzie, czy nie mógłbyś, wówczas kiedy zły wstaje, zadowolić się tym, aby zapomnieć o dobrym?

Cierpliwość, z jaką Brygida znosiła te szaleństwa, podsycała jedynie mój posępny humor. Dziwna rzecz, aby człowiek, który cierpi, potrzebował zadawać cierpienie ukochanej istocie! Taki brak władzy nad sobą, czyż to nie jest okropna choroba? Cóż okrutniejszego dla kobiety, jak widzieć mężczyznę, który, zaledwie wyszedłszy z jej ramion, obraca, przez jakieś szaleństwo nie do wybaczenia, w pośmiewisko to, co jest najbardziej świętego i tajemniczego w szczęśliwych nocach miłości? Brygida nie opuszczała mnie wszelako w owych chwilach; siedziała przy mnie, pochylona nad haftem, podczas gdy ja w napadzie okrucieństwa znieważałem miłość i miotałem bluźnierstwa ustami wilgotnymi jeszcze od jej pocałunków.

W te dnie wbrew memu zwyczajowi bawiło mnie mówić o Paryżu i przedstawiać swoje hulaszcze życie jako najlepszą rzecz pod słońcem.

– Ty jesteś ot, dewotka – mówiłem, śmiejąc się, do Brygidy – nie wiesz, co to życie. Nie ma nic lepszego niż ludzie, co o nic nie dbają i bawią się w miłość, nie wierząc w nią.

Czyż to nie znaczyło wyraźnie, że ja nie wierzę w miłość?

– Więc dobrze – odpowiadała Brygida – naucz mnie, co robić, aby ci się zawsze podobać. Jestem, być może, równie ładna jak te damy, do których wzdychasz; jeśli nie jestem równie dowcipna i zabawna, mam najlepszą wolę po temu. Rób tak, jakbyś mnie nie kochał, i pozwól, bym cię kochała, nie mówiąc ci o tym. Jestem religijna nie tylko w kościele, ale i w miłości. Co trzeba robić, abyś w to uwierzył?

I stawała przed lustrem, ubierając się w biały dzień niby na bal lub na zabawę, udając zalotność, której nie mogła znosić, siląc się dostroić do mego tonu, śmiejąc się i skacząc po pokoju.

– Czy podobam ci się? – pytała. – Do której z kochanek wydaję ci się podobna? Czy jestem dość ładna, aby ci dać zapomnieć, że można jeszcze wierzyć w miłość? Czy wyglądam na taką, co sobie drwi ze wszystkiego?

Nagle wśród tej sztucznej wesołości odwracała się plecami i mimowolny dreszcz wstrząsał na jej włosach smutne kwiaty, które upinała. Rzucałem się do jej stóp.

– Przestań – mówiłem – zanadto podobna jesteś do tych, które chcesz naśladować, a które moje niecne usta śmią wspominać przy tobie. Zdejm te kwiaty, zdejm tę suknię. Obmyjmy tę wesołość szczerymi łzami; nie każ mi przypominać sobie, że jestem marnotrawnym synem; zanadto dobrze znam swoją przeszłość.

Ale nawet ta skrucha była okrucieństwem: dowodziła, że widma, jakie miałem w sercu, były czymś bardzo realnym. Poddając się uczuciu grozy, mówiłem jej tym samym jasno, że jej poddanie i chęć podobania się przywodzą mi jedynie nieczyste obrazy.

I była to prawda. Wchodziłem w dom Brygidy przepełniony radością, przysięgając zapomnieć w jej ramionach mych cierpień i minionego życia; zaklinałem się na kolanach o mym szacunku aż do samej krawędzi jej łóżka; wchodziłem w nie jak do sanktuarium; wyciągałem do niej ramiona, wylewając łzy. I oto zdejmując suknie, Brygida uczyniła ruch, zbliżając się do mnie, wyrzekła jakieś słowo; – i nagle przypominałem sobie jakąś dziewkę, która, zdejmując suknię wieczór i zbliżając się do mego łóżka, uczyniła ten sam gest, wyrzekła to samo słowo.

Biedna, oddana duszo! coś ty cierpiała wówczas, widząc, jak blednę przy tobie, kiedy moje ramiona, gotowe cię przyjąć, opadały martwo na twoje gładkie i świeże ramię! kiedy pocałunek obumierał na mej wardze i kiedy pełen miłości wzrok, ten czysty promień bożego światła, cofał się w moich oczach niby strzała odwrócona wiatrem! Ach, Brygido, jakie diamenty spływały z twych powiek! w jakich skarbach wzniosłego miłosierdzia czerpałaś cierpliwą ręką swoją miłość tak smutną i pełną współczucia!

Przez długi czas dobre i złe dnie następowały po sobie prawie regularnie; bywałem na przemian twardy i szyderski, tkliwy i oddany, suchy i wyniosły, żałujący i uległy. Twarz Desgenais'go, która ukazała mi się zrazu niby ostrzeżenie, była ciągłe obecna mej myśli. W czasie dni zwątpienia i chłodu rozmawiałem, można powiedzieć, z nim; często w tej samej chwili, gdy obraziłem Brygidę jakiem dotkliwym szyderstwem, powiadałem sobie: „Gdyby on był na moim miejscu, inaczej jeszcze brałby się do rzeczy!”

Niekiedy znów kładąc kapelusz, aby się udać do Brygidy, spoglądałem w lustro i mówiłem sobie: „Et, i cóż w tym za nieszczęście? Ostatecznie, mam ładną kochankę; oddała się rozpustnikowi, niech mnie bierze takim, jakim jestem”. Przybywałem uśmiechnięty, rzucałem się na fotel z niedbałą i obojętną miną. Brygida podchodziła, patrząc we mnie z niepokojem swymi dużymi oczami; brałem w ręce jej drobne białe rączki i tonąłem w zadumie bez końca.

Jak dać nazwę rzeczy bez nazwy? Czy byłem dobry czy zły? nieufny czy szalony? Nie trzeba się zastanawiać, trzeba iść dalej; tak było.

W sąsiedztwie naszym mieszkała młoda kobieta nazwiskiem pani Daniel; wcale ładna, a bardziej jeszcze zalotna. Była biedna, a chciała uchodzić za bogatą; odwiedzała nas po obiedzie i grywała z nami starając się podwyższać grę, mimo że przegrana była dla niej bardzo kłopotliwa; śpiewała, a nie miała głosu. Na tej zapadłej wsi, gdzie nieżyczliwy los ją zagrzebał, pożerało ją niesłychane pragnienie uciech. Mówiła tylko o Paryżu, gdzie bywała parę dni w roku; siliła się zdążać za modą; dobra Brygida pomagała jej w tym, jak mogła, uśmiechając się miłosiernie. Mąż jej był urzędnikiem w katastrze: w świąteczne dnie wiózł ją do powiatowego miasta, gdzie wyfioczona w najparadniejsze stroje kobiecina z zapałem wytańcowywała w salonach prefektury z całym garnizonem. Wracała z błyszczącymi oczyma, nie czując nóg i kości; przybiegała do nas, aby opowiedzieć swoje tryumfy i strapienia swoich rywalek. Przez resztę czasu czytywała romanse, nie troszcząc się wcale o dom, który też nie był zbyt apetyczny.

Za każdym razem, kiedy ją widziałem, podrwiwałem sobie z niej, tak bardzo jej rzekoma światowość zdawała mi się pocieszna. Przerywałem jej opowiadania o balach, aby pytać nowin o mężu i teściu, których nienawidziła z całej duszy; jednego, ponieważ był jej mężem, drugiego, ponieważ był tylko chłopem; słowem, nie zdarzyło się nam rozmawiać, aby się o coś nie posprzeczać.

Wpadłem na myśl w okresie moich złych dni, aby się zacząć umizgać do tej damuli, jedynie dla sprawienia przykrości Brygidzie.

– Patrz – mówiłem – jak pani Daniel doskonale bierze życie! Cóż za wesołe usposobienie! czy można sobie wyobrazić milszą kochankę?

Dopieroż zaczynałem panegiryk: jej pusty szczebiot stawał się pełną dowcipu żywością, przesadne pretensje naturalną chęcią podobania się: czy to jej wina, że była uboga? Ta przynajmniej myśli jedynie o przyjemności i wyznaje to szczerze; nie moralizuje sama i nie słucha niczyich kazań. Dochodziło do tego, iż mówiłem wręcz Brygidzie, aby ją sobie wzięła za wzór i że to jest typ kobiety najzupełniej wedle mego smaku.

Nieboraczka ta podchwyciła w oczach Brygidy pewien odcień melancholii. Była to dziwna istota; równie dobra i szczera kiedy wyszła z kręgu swoich szmatek, jak głupia wówczas, gdy je miała w głowie. W tej okoliczności zdobyła się na uczynek zupełnie podobny do niej, to znaczy równocześnie dobry i głupi. Jednego dnia na przechadzce, kiedy były same, rzuciła się Brygidzie w ramiona; powiedziała, iż spostrzega, że ja zaczynam się do niej zalecać i że zwracam się do niej w sposób, którego intencyj niepodobna dwojako rozumieć; ale ona wie, że należę do innej, i raczej by umarła, niżby miała zniweczyć szczęście przyjaciółki. Brygida podziękowała jej, po czym pani Daniel, uspokoiwszy sumienie, nie szczędziła zabójczych spojrzeń, aby mnie do reszty pogrążyć.

Skoro wieczorem odeszła, Brygida powtórzyła mi surowym tonem rozmowę w lasku; prosiła, abym jej oszczędził podobnych afrontów na przyszłość.

– Nie dlatego – rzekła – abym przywiązywała do tego wagę albo wierzyła w te żarty; ale, jeżeli czujesz coś dla mnie, zdaje mi się, że zbytecznym jest powiadamiać osoby trzecie, iż uczucie twoje podlega kaprysom.

– Czy podobna – odparłem śmiejąc się – aby ci chodziło o to? Widzisz dobrze, że sobie z niej żartuję i że to ot, dla zabicia czasu.

– Och, Oktawie, Oktawie – rzekła Brygida – to całe nieszczęście, że czujesz potrzebę zabijania czasu.

W kilka dni potem zacząłem ją namawiać, abyśmy i my wybrali się do prefektury przypatrzyć się pląsom pani Daniel; zgodziła się z przykrością. Podczas gdy Brygida kończyła się ubierać, stałem koło kominka; zacząłem jej czynić wyrzuty, iż traci dawną wesołość.

– Co tobie? – pytałem (wiedziałem równie dobrze jak ona) – czemu ta żałobna mina, która już cię nie opuszcza? W istocie, sprawisz, iż nasze sam na sam zacznie być trochę smutne. Pamiętam w tobie niegdyś usposobienie bardziej wesołe, bardziej swobodne i otwarte; nie jest pochlebnym dla mnie widzieć, iż ja je tak zmieniłem. Ale ty masz coś z zakonnicy: urodziłaś się do klasztoru.

Była to niedziela; kiedyśmy mijali aleję, Brygida zatrzymała pojazd, aby przywitać gromadkę znajomych wiejskich dziewcząt, świeżych i dziarskich, które spieszyły na tańce. Rozstawszy się z nimi, długo wyglądała przez okno powozu; wspomnienie wiejskiego baliku było jej drogie; przyłożyła chustkę do oczu.

Zastaliśmy w prefekturze panią Daniel w pełni upojenia. Tańczyłem z nią tyle, iż zwróciło to uwagę; nadskakiwałem jej, co wlezie, co ona przyjmowała z równym zapałem.

Brygida siedziała naprzeciwko; spojrzenie jej nie opuszczało nas. Trudno opisać to, czego doświadczałem: była to razem przyjemność i przykrość. Widziałem, że jest zazdrosna; ale zamiast się tym wzruszyć, robiłem, co mogłem, aby ją tym więcej zaniepokoić.

Spodziewałem się za powrotem wymówek z jej strony; nie tylko nie czyniła mi żadnych, ale przez następne dwa dni zachowała posępne milczenie. Za moim zjawieniem podchodziła i ściskała mnie; po czym siadaliśmy naprzeciwko, oboje pogrążeni w zadumie, wymieniając jedynie parę nieznaczących słów. Trzeciego dnia przemówiła wreszcie; wybuchnęła gorzkimi wyrzutami, rzekła, iż postępowanie moje jest niezrozumiałe, że nie wie, co o nim myśleć, chyba to, że jej już nie kocham; ale nie może dłużej znieść tego życia i raczej gotowa jest na wszystko, niżby miała znosić moje dziwactwa i humory. Miała oczy pełne łez i już miałem błagać ją o przebaczenie, kiedy nagle wymknęło się jej parę słów tak gorzkich, iż duma moja stanęła dęba. Odparłem z tego samego tonu i sprzeczka zaogniła się. Rzekłem, iż śmiesznym jest, abym nie miał u niej tyle zaufania, by mogła polegać na mnie w najzwyklejszych okolicznościach; pani Daniel jest tylko pozorem; ona wie dobrze, że mi nie w głowie myśleć o tej kobiecie; ta rzekoma zazdrość jest jedynie bardzo prawdziwym despotyzmem. Zresztą jeśli ją to życie męczy, od niej jedynie zależy przerwać je.

– Więc dobrze – odparła. – Wiem tyle, iż od czasu, jak należę do ciebie, nie poznaję cię; grałeś zapewne komedię, aby mnie przekonać, że mnie kochasz; ta komedia cię nuży i znajdujesz już dla mnie tylko same przykrości. Za pierwszym słowem, które ktoś ci rzuci, posądzasz mnie, że cię oszukuję; a ja nie mam prawa odczuć zniewagi, jaką mi wyrządzasz. Nie jesteś już tym Oktawem, którego kochałam.

– Wiem – rzekłem – co to są te twoje cierpienia. Czemuż by nie miały się objawiać za każdym krokiem, który zrobię? Niebawem nie będzie mi wolno odezwać się do innej kobiety prócz ciebie. Udajesz męczennicę, aby móc sama obrzucać mnie obelgami; oskarżasz mnie o tyranię, aby ze mnie zrobić niewolnika. Skoro mącę twój spokój, miejże go do syta; nie ujrzysz mnie już więcej.

Rozstaliśmy się w gniewie i spędziłem dzień bez widzenia się z Brygidą. Nazajutrz około północy uczułem taki smutek, że nie mogłem dać sobie rady. Z oczu puścił mi się strumień łez; obsypałem się zniewagami, na które zasługiwałem. Rzekłem sobie, że jestem szaleńcem, i to nędznym szaleńcem, aby tak dręczyć najszlachetniejszą, najlepszą istotę. Pobiegłem rzucić się do stóp Brygidy.

Wchodząc do ogrodu, ujrzałem w jej pokoju światło; podejrzliwa myśl przeszła mi przez głowę. „Nie spodziewa się mnie o tej porze – pomyślałem – kto wie, co ona robi? Zostawiłem ją wczoraj we łzach; zastanę ją może ze śpiewem na ustach, równie mało troszczącą się o mnie, co gdybym nie istniał. Stroi się może przy gotowalni jak tamta. Muszę wejść po cichu, iżbym wiedział, czego się trzymać”.

Zakradłem się na palcach, że zaś drzwi były przypadkiem uchylone, mogłem widzieć Brygidę, nie będąc widziany.

Siedziała przy stole i pisała w tym samym dzienniku, który obudził pierwsze moje podejrzenia. Trzymała w lewej ręce białe drewniane puzderko, na które spoglądała od czasu do czasu z nerwowym drżeniem. Było coś dziwnie złowróżbnego w nerwowym spokoju, jaki tu panował. Sekretarzyk był otwarty, leżały na nim papiery w kilku plikach, jak gdyby świeżo uporządkowane.

Pchnąłem drzwi, czyniąc lekki hałas. Brygida wstała, podeszła do sekretarzyka, aby go zamknąć, następnie zbliżyła się do mnie z uśmiechem.

– Oktawie – rzekła – jesteśmy istne dzieci. Ta cała sprzeczka nie ma najmniejszego sensu, i gdybyś nie przyszedł dziś wieczór, ja byłabym u ciebie jeszcze tej nocy. Daruj mi, to ja zawiniłam. Pani Daniel będzie jutro na obiedzie; ukarz mnie, jeśli chcesz, za to co nazywasz moim despotyzmem. Bylebyś mnie kochał, jestem szczęśliwa; zapomnijmy o tym, co się stało, i nie psujmy naszego szczęścia.

Rozdział III

Sprzeczka nasza była, aby tak rzec, mniej smutna niż to pojednanie; w postępowaniu Brygidy tkwiła jakaś tajemnica, która przeraziła mnie w pierwszej chwili, a która później zostawiła mi w duszy ustawiczny niepokój.

Im dalej brnąłem, tym bardziej rozwijały się we mnie, mimo wszelkich wysiłków, dwa czynniki nieszczęścia, mające źródło w przeszłości: to wściekła zazdrość pełna wyrzutów i obelg, to okrutna wesołość, udana płochość, znieważająca wśród żartu to, co mi było najdroższe. Tak oto ścigały mnie bez chwili przerwy nieubłagane wspomnienia. Brygida, widząc, iż obchodzę się z nią na przemian niby z niewierną kochanką lub z płatną dziewczyną, zapadała stopniowo w smutek, który zżerał całe nasze życie; a co najgorsze, iż ten smutek, mimo że znałem jego przyczyny i czułem się jego sprawcą, niemniej był mi ciężarem. Byłem młody i lubiłem życie; to codzienne sam na sam z kobietą starszą ode mnie, która cierpiała i więdła, ta coraz bardziej poważna twarz, którą miałem, przed sobą, wszystko to pobudzało do buntu moją młodość i rodziło we mnie gorzkie tęsknoty za straconą wolnością.

Kiedy w piękną noc księżycową wędrowaliśmy z wolna przez las, pławiliśmy się oboje w głębokiej melancholii. Brygida patrzała na mnie ze współczuciem. Siadaliśmy na skale wznoszącej się nad pustym wąwozem; spędzaliśmy tam całe godziny; oczy jej, na wpół przysłonięte, zatapiały się w me serce poprzez moje oczy, po czym Brygida obracała je znów na przyrodę, na niebo, na dolinę.

– Ach, drogie dziecko – mówiła – jak mi cię żal! ty mnie nie kochasz!

Aby dotrzeć do tej skały, trzeba było zrobić dwie mile lasem; tyleż z powrotem: razem cztery. Brygida nie lękała się zmęczenia ani nocy. Wyruszaliśmy o jedenastej wieczór, aby wrócić niekiedy aż rano. Kiedy puszczaliśmy się na takie wyprawy, brała niebieską bluzę i męski strój, mówiąc wesoło, że jej zwyczajne suknie nie nadają się do drogi przez gąszcze. Szła przede mną po piasku śmiałym krokiem, z tak uroczym połączeniem kobiecej delikatności i płochości dziecinnej, iż zatrzymywałem się co chwilę, aby na nią popatrzyć. Zdawałoby się, skoro raz puściliśmy się w drogę, iż ma do spełnienia zadanie ciężkie, ale święte; szła naprzód jak żołnierz, kołysząc rękami i śpiewając na całe gardło: nagle odwracała się, podchodziła do mnie i całowała mnie. Tak było, kiedyśmy szli; za powrotem opierała się na mym ramieniu: wówczas już milkła piosenka, wówczas przychodziły zwierzenia, tkliwe słówka szeptane półgłosem, mimo że byliśmy sami na więcej niż dwie mile wkoło. Nie przypominam sobie jednego słowa wymienionego w czasie powrotu, które by nie było wylewem miłości lub przyjaźni.

Jednego wieczora puściliśmy się do skały drogą naszego wymysłu, to znaczy brnęliśmy przez las bez żadnej drogi. Brygida wędrowała tak ochoczo, aksamitny kaszkiecik na bujnych blond włosach nadawał jej tak dobrze wejrzenie rezolutnego urwisa, iż kiedy przychodziło nam przebyć jakieś trudniejsze miejsce, zapominałem, że jest kobietą. Nieraz była zmuszona przywoływać mnie, abym jej pomógł drapać się na skalę, wówczas gdy nie troszcząc się o nią, pomknąłem sam wyżej. Nie umiem opisać wrażenia, jakie wywierał wówczas, w owej jasnej i wspaniałej nocy, pośród lasów, ten kobiecy głos na wpół radosny a na wpół skarżący się, wychodzący z drobnego chłopięcego ciałka uczepionego jałowców i korzeni i niezdolnego posuwać się dalej. Brałem ją w ramiona.

– Chodź, łaskawa pani – mówiłem ze śmiechem; widzę że z ciebie dzielny i zwinny góralik; ale kaleczysz sobie białe rączki: mimo twoich grubych trzewików, tęgiego kija i marsowej miny, widzę, iż trzeba będzie cię zanieść.

Przybyliśmy zdyszani; miałem na sobie rzemienny pas, u którego wisiała oplatana butelka. Skoro znaleźliśmy się na skale, moja złota Brygida poprosiła o butelkę; zgubiłem ją, zarówno jak krzesiwo, które służyło nam do odczytywania napisów na drogowskazach, wówczas kiedyśmy zbłądzili, co nam się zdarzało regularnie. Drapałem się wówczas na drogowskazy i cała sztuka była w tym, aby skrzesać iskry w dobrą chwilę i w lot przeczytać wpółzatarte litery; ot, bawiliśmy się jak para dzieciaków. Gdybyż nas kto widział dopiero na skrzyżowaniu dróg, gdzie trzeba było odczytać nie jeden napis, ale pięć lub sześć, aż w końcu znajdzie się dobry! Ale tego wieczora cały nasz przybór został gdzieś w trawie…

– Trudno – rzekła Brygida – spędzimy noc tutaj, czuję się też zmęczona. Ta skała jest nieco przytwarda na łóżko; wyścielimy ją suchymi liśćmi. Siadajmy i nie myślmy o tym więcej.

Wieczór był wspaniały: księżyc wschodził poza nami; widzę go jeszcze, po lewej ręce. Brygida patrzała nań długo, podczas gdy się wynurzał z wolna z czarnych koronek jakimi zalesione pagórki rysowały się na horyzoncie. W miarę jak błyszcząca tarcza wyłaniała się z gąszczu i wpływała na niebo, piosnka Brygidy stawała się wolniejsza i bardziej melancholijna. Niebawem, Brygida pochyliła się nade mną i owijając mi ramiona koło szyi, rzekła:

– Nie sądź, że ja nie rozumiem twego serca i że ci robię wymówki za wszystko, co przez ciebie cierpię. To nie twoja wina, drogi mój, jeśli nie masz dość sił, aby zapomnieć dawnego życia; pokochałeś mnie w dobrej wierze, nie pożałuję też nigdy dnia, w którym się oddałam, choćbym miała życiem przypłacić twą miłość. Wierzyłeś w swoje odrodzenie; wierzyłeś, iż w moich ramionach zapomnisz kobiet, które cię zgubiły. Ach! Oktawie, niegdyś uśmiechałam się z tego, co mówiłeś o swym przedwczesnym doświadczeniu; myślałam, że się nim chełpisz jak dzieci, które nie mają pojęcia o życiu. Sądziłam, że wystarczy mi chcieć i że wszystko, co jest dobrego w twym sercu, spłynie ci na wargi za pierwszym moim pocałunkiem. Ty sam w to wierzyłeś: pomyliliśmy się oboje. O dziecko, nosisz w sercu ranę, która nie chce się zgoić; musiałeś bardzo kochać tę kobietę, która cię oszukała! tak, więcej niż mnie, o wiele więcej, niestety! skoro całą mą biedną miłością nie mogę zatrzeć jej obrazu; musiała cię też zwieść bardzo okrutnie, skoro na próżno ja ci jestem wierna! A inne, te nędznice, cóż one uczyniły, aby ci zatruć młodość? Rozkosze, które ci sprzedawały, były snadź bardzo żywe i bardzo straszne, skoro żądasz ode mnie, abym była do nich podobna! Pamiętasz o nich, będąc przy mnie! Ach! dziecko moje, to jest najokropniejsze. Wolę raczej znosić, jak, niesprawiedliwy i wściekły, wyrzucasz mi urojone zbrodnie i mścisz się na mnie za krzywdę, jaką ci wyrządziła pierwsza kochanka, niż widzieć na twojej twarzy tę okropną wesołość, to wejrzenie drwiącego libertyna, które nagle zjawia się niby gipsowa maska między naszymi ustami. Powiedz, Oktawie, po co to, po co te dni, w których mówisz o miłości ze wzgardą i w których wyszydzasz tak smutno nawet nasze najsłodsze upojenia? Jakże głęboko wżarło ci się w krew okropne życie, jakie wiodłeś, iż podobne zniewagi wypływają ci jeszcze mimo twej woli na wargi? Tak, mimo woli serce bowiem masz szlachetne, sam rumienisz się za to, co czynisz; zanadto mnie kochasz, aby nie cierpieć, gdy widzisz, że ja cierpię. Och, znam cię teraz. Za pierwszym razem, kiedy ujrzałam cię takim, chwycił mnie lęk, o jakim nic ci nie może dać wyobrażenia. Sądziłam, że jesteś do szpiku zepsuty, żeś mnie z rozmysłu oszukał pozorami miłości, której nie czułeś, i że cię widzę takim, jakim jesteś naprawdę. O, mój jedyny! chciałam się zabić; o, jakąż noc spędziłam! Nie znasz mego życia; nie wiesz, że ja, która oto mówię do ciebie, przeszłam doświadczenia nie mniej bolesne od twego. Ach tak! życie jest słodkie, ale dla tych, którzy go nie znają.

Nie jesteś, drogi Oktawie, pierwszym człowiekiem, którego kochałam. Jest na dnie mego serca nieszczęsna historia, którą pragnę, abyś poznał. Ojciec przeznaczył mnie bardzo młodo jeszcze jedynemu synowi starego przyjaciela. Sąsiadowali z sobą i posiadali dwa małe folwarczki, mniej więcej równej wartości. Obie rodziny widywały się codziennie i żyły na stopie serdecznej poufałości. Ojciec umarł; od dawna już straciliśmy matkę. Chowałam się pod opieką ciotki; tej którą znasz. Zmuszona podjąć jakąś podróż, powierzyła mnie na czas swej nieobecności przyszłemu teściowi. Nie nazywał mnie nigdy inaczej jak swoją córką i było tak wiadomym w okolicy, że mam zaślubić jego syna, iż zostawiano nas razem z największą swobodą.

Ów młody człowiek, którego nazwisko zbytecznym byłoby wymieniać, zawsze okazywał mi żywe uczucie. To, co było od lat dziecinną przyjaźnią, stało się z czasem miłością. Ilekroć byliśmy sami, mówił mi o szczęściu, które nas czeka; malował mi swą niecierpliwość. Byłam tylko rok młodsza od niego; ale on wszedł w sąsiedztwie w zażyłość z człowiekiem lichego życia, awanturnikiem, którego radom zaczął ulegać. Podczas gdy ja poddawałam się jego pieszczotom z ufnością dziecka, on postanowił oszukać ojca, chybić wiary obu rodzinom i porzucić mnie, zgubiwszy mnie wprzódy.

Jednego rana, ojciec wezwał nas do swego pokoju i w obecności całego domu naznaczył dzień naszego ślubu. Wieczorem tego samego dnia narzeczony mój spotkał mnie w ogrodzie, wynurzył mi swoją miłość żywiej niż kiedykolwiek, oświadczył iż, skoro termin ślubu jest postanowiony, on uważa się za mego męża, i że jest nim wobec Boga od swego urodzenia. Na moje usprawiedliwienie mogę przytoczyć jedynie mą młodość, nieświadomość i ufność, jaką w nim pokładałam. Oddałam mu się, zanim zostałam jego żoną, a w tydzień później opuścił dom ojcowski; uciekł z jakąś kobietą, z którą zapoznał go nowy przyjaciel; napisał, że jedzie do Niemiec i nigdyśmy go już nie ujrzeli.

Oto w jednym słowie dzieje mego życia; mąż mój znał je tak, jak ty je znasz teraz. Mam wiele dumy, moje dziecko; poprzysięgłam sobie w mojej samotności, że nigdy przez żadnego mężczyznę nie wycierpię drugi raz tego, co wycierpiałam wówczas. Ujrzałam cię i zapomniałam mojej przysięgi, ale nie mego bólu. Trzeba się ze mną obchodzić łagodnie; jeśli ty jesteś chory, ja nią jestem również; trzeba się nam pielęgnować wzajem. Widzisz, Oktawie, ja wiem także, co to jest wspomnienie przeszłości. I we mnie budzi ono, gdy jestem przy tobie, chwile straszliwej grozy; zdobędę się na więcej męstwa niż ty, ponieważ więcej może wycierpiałam. Do mnie należy zacząć; serce moje jest jeszcze bardzo niepewne siebie, jestem jeszcze bardzo słaba; życie moje w tej wiosce było tak spokojne, zanim ty przybyłeś! tak przyrzekałam sobie nic w nim nie zmieniać! Wszystko to czyni mnie wymagającą. Ale mniejsza, jestem twoją. Mówiłeś mi w swoich dobrych chwilach, iż Opatrzność stworzyła mnie, iżbym czuwała nad tobą niby matka. To prawda, drogi mój; ja nie co dzień jestem twoją kochanką; są dni, w których jestem, w których chcę być twoją matką. Tak, kiedy znęcasz się nade mną, wówczas nie widzę już w tobie kochanka; jesteś wówczas dla mnie jedynie dzieckiem chorym, dzikim lub kapryśnym, które trzeba mi pielęgnować i leczyć, aby odnaleźć tego, którego kocham i kochać chcę zawsze. Niechaj Bóg da mi tę siłę! – dodała patrząc w niebo. – Niechaj Bóg, który nas widzi, który mnie słyszy, niechaj Bóg matek i kochanek pozwoli mi dopełnić tego zadania! Gdybym nawet paść miała pod nim; gdyby duma moja, która się burzy, moje biedne serce, które się łamie mimo mej woli, gdyby całe moje życie…

Nie dokończyła; łzy przerwały jej słowa. O Boże! widzę ją tam na kolanach, ze złożonymi rękami, pochyloną na kamieniu; wiatr kołysał ją przed mymi oczami niby krze, które nas otaczały. Wątła i wzniosła istota! modliła się za swoją miłość. Objąłem ją i podniosłem.

– O moja jedyna przyjaciółko – wykrzyknąłem – o moja kochanko, matko moja i siostro! módl się także za mnie, bym cię mógł kochać tak, jak na to zasługujesz. Proś, abym mógł żyć; aby moje serce obmyło się w twoich łzach; aby się stało hostią bez plamy i abyśmy się nią podzielili w obliczu Boga!

Wyciągnęliśmy się na kamieniu. Wszystko milczało wkoło nas; ponad naszymi głowami roztaczało się niebo błyszczące od gwiazd.

– Czy poznajesz je? – rzekłem – czy przypominasz sobie pierwszy dzień?

Bogu dzięki, od tego wieczoru nie byliśmy nigdy u tej skały. Ołtarz ten został czysty; jedyne prawie widmo mego życia, które jest jeszcze odziane biało, kiedy mi się przesuwa przed oczami.