Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 14

Yazı tipi:

Rozdział IV

Przechodząc przez wieś, natknąłem się pewnego wieczora na dwóch ludzi, z których jeden mówił dość głośno:

– Podobno znęca się nad nią.

– To jej wina – odparł drugi – jak można wybrać podobnego człowieka? Miewał do czynienia jedynie z ulicznicami; Brygida ponosi karę za swoje szaleństwo.

Podsunąłem się w ciemności, aby rozpoznać osoby mówiących i starać się posłyszeć coś więcej, ale na mój widok oddalili się.

Zastałem Brygidę zaniepokojoną; ciotka była poważnie chora; zaledwie miała czas szepnąć mi parę słów. Nie mogłem dotrzeć do niej przez cały tydzień; wiedziałem, że sprowadzała lekarza z Paryża; wreszcie jednego dnia posłała po mnie.

– Ciotka umarła – rzekła – straciłam jedyną istotę, jaką miałam jeszcze na ziemi. Jestem obecnie sama na świecie; wyjadę stąd.

– Czyż w istocie nie jestem niczym dla ciebie?

– Owszem, drogi mój, wiesz, że cię kocham i wierzę często, że ty mnie kochasz. Ale w jaki sposób mogłabym liczyć na ciebie? Ja jestem twoją, ale ty, niestety, nie jesteś moim. Ciebie to Szekspir określił tym smutnym słowem: „Każ sobie zrobić ubranie z mieniącej tafty, serce twoje bowiem podobne jest do opalu o tysiącznych kolorach”. A ja, Oktawie – dodała wskazując żałobną suknię – skazana jestem na jeden kolor i na długo już go nie zmienię.

– Wyjedź stąd, jeśli chcesz; zabiję się albo pójdę za tobą. Ach, Brygido – dodałem padając na kolana – myślałaś że jesteś sama, dlatego że straciłaś ciotkę! To najokrutniejsza kara, jaką mi mogłaś wymierzyć; nigdy boleśniej nie odczułem, jak nędzną jest moja miłość do ciebie. Musisz cofnąć tę okropną myśl; zasługuję na nią, ale mnie zabija. O Boże! byłożby prawdą, iż nie liczę się za nic w twoim życiu lub też gram w nim rolę jedynie przez ból, jaki ci zadaję!

– Nie wiem – rzekła – kto się zajmuje nami; ale od pewnego czasu rozchodzą się tu i w okolicy osobliwe powieści. Jedni mówią, że cię gubię; obwiniają mnie o nierozwagę i szaleństwo; drudzy przedstawiają ciebie jako okrutnego i niebezpiecznego człowieka. Wcisnęli się, nie wiem w jaki sposób, w nasze najpoufniejsze myśli; to, co sądziłam, że wiadome jest tylko mnie, owe nierówności twego postępowania i smutne sceny, jakie z nich wynikły, wszystko to jest publiczną tajemnicą; biedna ciotka wspomniała mi o tym, a od dawna wiedziała, nic nie mówiąc. Kto wie, czy to wszystko nie przyspieszyło, nie zatruło jej zgonu? Gdy spotkam na przechadzce dawne przyjaciółki, witają mnie chłodno lub oddalają się za mym zbliżeniem; nawet moje kochane wieśniaczki, te dobre dziewczyny, które mnie tak kochały, wzruszają ramionami, kiedy widzą moje miejsce próżne tuż koło orkiestry na tańcach. Dlaczego, jak się to dzieje? nie wiem, ty także z pewnością; ale trzeba mi jechać stąd, nie zniosę tego. I ta śmierć, ta nagła i okropna choroba; a ponad wszystko ta samotność! ten pusty pokój! Brak mi odwagi; jedyny mój, drogi, nie opuszczaj mnie!

Płakała; ujrzałem w sąsiednim pokoju suknie w nieładzie, walizę stojącą na ziemi, wszystkie oznaki przygotowań do wyjazdu. Jasnym było, iż po śmierci ciotki, Brygida chciała wyjechać beze mnie i że nie miała siły. Była w istocie tak przybita, iż ledwie mogła mówić; położenie jej było straszne i to ja byłem jego sprawcą. Nie tylko była nieszczęśliwa, ale lżono ją publicznie, a człowiek, w którym powinna była znaleźć podporę i pociechę, był dla niej jedynie obfitszym jeszcze źródłem niepokoju i udręczeń.

Uczułem tak żywo moje winy, iż zawstydziłem się sam siebie. Po tylu przyrzeczeniach, tylu próżnych zapałach, tylu zamiarach i nadziejach, oto w rezultacie, com uczynił i to w przeciągu trzech miesięcy! Sądziłem, że mam w sercu skarb, a wysączyła się zeń jedynie gorzka żółć, czczy majak i nieszczęście kobiety, którą ubóstwiałem. Po raz pierwszy spojrzałem sobie prosto w oczy; Brygida nie wyrzucała mi nic; chciała wyjechać i nie mogła; gotowa była cierpieć jeszcze. Spytałem nagle sam siebie, czy nie powinienem jej opuścić, czy nie mnie to należało się oddalić i uwolnić ją od tej plagi.

Wstałem i przeszedłszy do sąsiedniego pokoju, usiadłem na walizie. Utopiłem czoło w rękach i zapadłem w jakąś martwotę. Patrzałem dokoła siebie na wszystkie te na wpół gotowe pakunki, na suknie rozrzucone po sprzętach; ach, znałem je tak dobrze; coś z mego serca było we wszystkim, co się jej dotknęło. Zacząłem przechodzić w myśli wszystkie krzywdy, jakie jej wyrządziłem; ujrzałem mą słodką Brygidę przechodzącą pod lipami i białą kózkę biegnącą za nią.

– Ha! – wykrzyknąłem – jakim prawem? Kto cię ośmielił zbliżać się do niej i ściągać rękę na tę kobietę? Kto zezwolił, aby istota ludzka cierpiała dla ciebie? Trefisz włosy przed lustrem i idziesz jak fircyk na podboje, do smętnej kochanki; rzucasz się na poduszki, na których ona przed chwilą modliła się za ciebie i za siebie i trącasz lekko, z niedbałą miną, te wątłe ręce, które drżą jeszcze. Umiesz wcale nieźle rozpalać swoją biedną głowę; w chwilach miłosnych uniesień jesteś dosyć wymowny; podobnie jak ów adwokat, który wychodzi z czerwonymi oczami z audiencji, na której przegrał szalbierczy proces. Bawisz się w zepsute dziecko, igrasz sobie z cierpieniem; za pomocą szpilki od włosów dopuszczasz się wytwornego morderstwa. Co powiesz żywemu Bogu, skoro dokończysz swego dzieła? Jaki los czeka kobietę, która cię kocha? Dokąd ty się osuwasz, gdzie padasz, wówczas gdy ona wspiera się na tobie? Z jaką twarzą pogrzebiesz pewnego dnia swą bladą i nieszczęsną kochankę, tak jak ona pogrzebała dziś ostatnią istotę, która była jej obroną? Tak, tak, to pewne, pogrzebiesz ją; miłość twoja bowiem zabija ją i zżera; rzuciłeś ją na łup swoim furiom, ona to je nasyca. Jeżeli pójdziesz za tą kobietą, umrze przez ciebie. Strzeż się! jej dobry anioł waha się; uderzył w ten dom, aby zeń wygnać nieszczęsną i haniebną namiętność! natchnął Brygidę zamiarem wyjazdu; daje jej może w tej chwili do ucha ostatnią przestrogę. O morderco! o kacie! strzeż się! chodzi o śmierć i życie!

Tak mówiłem sam do siebie; ale równocześnie ujrzałem na sofie perkalową sukienkę w prążki, już złożoną do zapakowania. Sukienka ta była świadkiem jednego z niewielu naszych szczęśliwych dni. Ująłem ją w rękę.

– Ja opuścić ciebie! – rzekłem – ja stracić ciebie! O ty perkalikowa sukienko, chcesz jechać beze mnie?

Nie, nie mogę opuścić Brygidy; w tej chwili to by była podłość. Straciła ciotkę, została sama; gnębi ją potwarz jakiegoś ukrytego wroga. To może być tylko Merkanson; rozgadał z pewnością naszą rozmowę o Dalensie: przejrzawszy mą zazdrość, domyślił się już reszty. Oto z pewnością jaszczurka, która ośliniła swym jadem mój ukochany kwiat. Trzeba mi najpierw go ukarać, następnie zaś naprawić krzywdę, jaką uczyniłem Brygidzie. Ja szalony! zamierzam ją opuścić, wówczas gdy trzeba jej poświęcić życie, odpokutować błędy; kiedy trzeba szczęściem, opieką i miłością spłacić wszystkie łzy, jakie wylała przeze mnie! kiedy jestem na całym świecie jej jedynym oparciem, jedynym przyjacielem, orężem! kiedy powinienem iść za nią na kraj świata, osłonić ją własnym ciałem, pocieszyć za to, że pokochała mnie i że mi się oddała!

– Brygido! – wykrzyknąłem wchodząc do pokoju, w którym ona została – zaczekaj godzinę, ja wrócę.

– Dokąd idziesz? – spytała.

– Zaczekaj – rzekłem – nie jedź beze mnie. Przypomnij sobie słowa Ruth: „Gdziekolwiek się udasz, twój lud będzie moim ludem, twój Bóg moim Bogiem; ziemia, w której umrzesz, ujrzy i moją śmierć i pochowają mnie tam, gdzie i ciebie”.

Wyszedłem spiesznie i pobiegłem do Merkansona; powiedziano mi, że wyszedł, postanowiłem zaczekać.

Usiadłem w kącie, w skórzanym fotelu księdza, przy czarnym i brudnym stole. Zaczynał mi się czas dłużyć, kiedy nagle przypomniałem sobie pojedynek o pierwszą kochankę.

„Wyniosłem zeń – pomyślałem – tęgi strzał z pistoletu i opinię skończonego dudka. Po co ja tu przyszedłem? Ksiądz nie będzie się przecież strzelał; jeżeli zechcę z nim szukać sprzeczki, odpowie, iż sukienka uwalnia go od rozmów tego rodzaju; po moim odejściu będzie miał tylko nowy przedmiot do plotek. Co zresztą gadają? O co tak chodzi Brygidzie? Mówią, że gubi swoją dobrą sławę, że ja się znęcam nad nią i że źle czyni, pozwalając na to. Cóż za głupstwo! to wszystko nic nikogo nie obchodzi; jedyny sposób to dać się ludziom wygadać; zaprzątać się podobnymi bredniami, znaczy nadawać im wagę. Czy można mieszkańcom zapadłej dziury zabronić, aby się zajmowali sąsiadami? Czy można przeszkodzić dewotkom w obmawianiu kobiety, która ma kochanka? Jakim cudem zdołałby kto zapobiec ludzkim gadaniom? Jeśli mówią, że się znęcam nad Brygidą, do mnie należy zaprzeczyć temu moim postępowaniem, a nie gwałtem. Byłoby równie niedorzecznym szukać zwady z Merkansonem, co wynosić się stąd dla jakichś plotek. Nie, nie trzeba wyjeżdżać; toby była zła taktyka; toby znaczyło oznajmić całemu światu, że miał słuszność i zgotować tryumf plotkarzom. Nie trzeba ani wyjeżdżać, ani zwracać uwagi na gadania”.

Wróciłem do Brygidy. Nie minęło pół godziny, a ja już trzy razy odmieniłem poglądy. Odradziłem jej wyjazd, opowiedziałem mój krok i przyczyny, dla których go poniechałem. Słuchała powolnie37; mimo to chciała jechać; ten dom, gdzie ciotka jej umarła, stał się jej wstrętny, trzeba było wielu wysiłków z mej strony, aby ją odwieść od zamiaru; udało mi się wreszcie. Powtarzaliśmy sobie, że gardzimy ludzkimi językami, że nie trzeba im w niczym ustępować ani też nic zmieniać w naszym trybie. Przysięgałem, że miłość moja wynagrodzi jej wszystkie zgryzoty; udała, że wierzy temu. Rzekłem, iż jasno widzę dziś swoje winy; że postępowanie moje dowiedzie jej mojej skruchy; że chcę odpędzić niby złe widziadło wszelki zły zaczyn, jaki został w mym sercu; że odtąd nie trzeba się już lękać napadów mojej dumy lub kaprysu. I tak Brygida, smutna i uległa, wciąż opleciona koło mej szyi, poddała się czystemu kaprysowi, który ja sam brałem za światło rozumu.

Rozdział V

Jednego dnia, wszedłszy do jej domu, ujrzałem otwarty mały pokoik, który Brygida nazywała swoją modlitewnią; w istocie, był tam za cały sprzęt jedynie klęcznik oraz ołtarzyk: na nim krzyż i parę doniczek z kwiatami. Ściany, firanki, wszystko było białe jak śnieg. Brygida zamykała się tam niekiedy, ale od czasu jak żyliśmy z sobą rzadko.

Uchyliłem drzwi i ujrzałem ją siedzącą na ziemi pośród porzuconych kwiatów. Trzymała w ręku wianuszek uwity jakby z zeschłych ziół i kruszyła go w palcach.

– Co ty robisz? – spytałem.

Zadrżała i podniosła się.

– To nic – odparła – ot, dziecinna zabawka; dawny wianuszek z róż, który zwiądł w tej modlitewni; dawno już temu zawiesiłam go tutaj; przyszłam, aby zmienić kwiaty.

Głos jej drżał, zdawała się bliska omdlenia. Przypomniałem sobie miano Brygidy-Róży, które niegdyś dawano jej we wsi. Spytałem, czy przypadkiem kwiaty, które kruszy, to nie ów wieniec dziewiczej cnoty.

– Nie – odparła, blednąc.

– Tak! – wykrzyknąłem – na mą duszę! daj mi te szczątki!

Zebrałem je i złożyłem na ołtarzu, po czym stałem niemy z oczyma utkwionymi w te resztki.

– Czyż nie słusznie uczyniłam – rzekła – gdyby to był mój wieniec, iż zdjęłam go ze ściany, gdzie wisiał tak długo? Na co te strzępy? Brygidy-Róży nie ma już na świecie, tak samo jak róż, od których wzięła miano.

Wyszła; usłyszałem szloch i drzwi zamknęły się za mną; padłem na kolana na kamiennej posadzce i zapłakałem gorzko.

Skoro udałem się za Brygidą, siedziała przy stole; obiad był gotów, czekała na mnie. Zająłem w milczeniu miejsce i nie było mowy o tym, co mieliśmy w sercu.

Rozdzial VI

W istocie, to Merkanson rozpowiedział we wsi i okolicznych dworach rozmowę naszą o Dalensie i podejrzenia, jakie mimo woli wyraźnie zdradziłem. Wiadomo, w jaki sposób na prowincji rozchodzi się obmowa, jak biegnie z ust do ust i rośnie; i to właśnie się zdarzyło.

W stosunku moim do Brygidy zaszła zmiana. Mimo iż zamiar wyjazdu objawiła dość miękko, był on wszelako faktem. Została na moją prośbę; tkwiło w tym dla mnie zobowiązanie. Zobowiązałem się nie mącić jej spokoju ani zazdrością, ani płochością; każde twarde i szydercze słowo z mej strony było występkiem, każde smutne spojrzenie Brygidy dotkliwym i zasłużonym wyrzutem.

Dzięki swej dobrej i prostej naturze, znajdowała zrazu w swym osamotnieniu jedynie nowy urok; mogła mnie widywać o każdej porze, bez żadnego skrępowania. Być może korzystała z tej swobody z umysłu, aby mi dowieść, iż przekłada swą miłość ponad dobrą sławę; zdawało się, iż żałuje uprzedniej wrażliwości na gadania plotkarzy. Faktem jest, iż zamiast przestrzegać pozorów i chronić się przed ciekawością, przyjęliśmy, przeciwnie, tryb życia bardziej swobodny i wyzywający niż kiedykolwiek.

Zjawiałem się w porze śniadania; nie mając nic do roboty przez cały dzień, wychodziłem tylko z nią. Zatrzymywała mnie na obiedzie, wieczór rozumiał się sam przez się. Niebawem skoro nadchodziła godzina rozstania, wymyślaliśmy oboje tysiąc pozorów, tysiąc złudnych osłonek, które nikogo nie były zdolne oszukać. Słowem, mieszkaliśmy po prostu razem, a udawaliśmy oboje, że nikt o tym nie wie.

Dotrzymałem jakiś czas słowa i żadna chmurka nie zmąciła naszego sam na sam. Były to szczęsne dni; nie o tych też trzeba mi mówić.

Opowiadano wszędzie w okolicy, że Brygida żyje publicznie z hulaką przybyłym z Paryża; że kochanek znęca się nad nią; że ustawicznie tylko się rozchodzą i schodzą, ale że to wszystko źle się skończy. Z równym zapałem, z jakim przedtem wysławiano prowadzenie Brygidy, potępiano ją obecnie. Nawet w dawniejszym prowadzeniu, tak godnym wszelkich pochwał, nie było okoliczności, której by nie nicowano, aby jej nadać ujemne znaczenie. Jej samotne wycieczki, których celem było czynienie dobrego i które nigdy nie obudziły żadnego posądzenia, stały się nagle przedmiotem szyderstw i domyślników. Mówiono o niej jak o kobiecie, która zatraciła wszelki wstyd i którą słusznie czekają nieuchronne i straszne nieszczęścia.

Powtarzałem Brygidzie, iż trzeba pozwolić ludziom gadać, i nie chciałem zdradzić, że mnie te sądy obchodzą, ale faktem jest, iż stały mi się nie do zniesienia. Niekiedy umyślnie wybierałem się w odwiedziny gdzieś w okolicę, aby posłyszeć jakieś słówko, o które mógłbym się uczepić i zażądać porachunku. Nadsłuchiwałem bacznie wszystkiego, co mówiono, ale nie mogłem nic podchwycić; aby mnie wziąć na języki, czekano mego odejścia. Wracałem tedy do domu i mówiłem Brygidzie, że wszystkie te bajania to wielkie nic i że trzeba być szalonym, aby się nimi zaprzątać; że mogą o nas mówić, ile się komu podoba, i że nie chcę nic o tym wiedzieć.

Czyż nie byłem winny ponad wszelki wyraz? Jeżeli Brygida była nierozważna, czyż nie moją rzeczą było mieć zastanowienie i ostrzec ją o niebezpieczeństwie? Zupełnie przeciwnie, stawałem, można powiedzieć, po stronie świata, przeciwko niej.

Zaczęło się od braku względów, niebawem doszło do jawnej złośliwości z mej strony.

– W istocie – mówiłem – świat krytykuje mocno twoje nocne wyprawy. Czy jesteś tak pewna, że nie ma słuszności? Czy nic się nie działo w alejach i grotach tego romantycznego lasu? Czy nigdy, wracając o zmroku, nie przyjęłaś ramienia obcego mężczyzny, tak jak przyjęłaś moje? Czy jedynie miłosierdzie było ci bóstwem w tej zielenią strojnej świątyni, którą przebywałaś tak odważnie?

Nie zapomnę nigdy pierwszego spojrzenia Brygidy, kiedy zacząłem przybierać ten ton: zadrżałem pod nim. „A, ba! – pomyślałem – gdybym kruszył kopie za nią, zrobiłaby jak moja pierwsza kochanka: pokazywałaby mnie palcem jako pociesznego dudka i zapłaciłbym w oczach publiczności za wszystkich”.

Od zwątpienia o kimś do zaparcia się droga jest niedaleka. Wszelki filozof jest krewniakiem niedowiarka. Rzuciwszy Brygidzie w oczy, iż wątpię o jej ubiegłym prowadzeniu, zwątpiłem o nim rzeczywiście; a z chwilą gdy zwątpiłem, przestałem w nią wierzyć.

Doszło do tego, iż mówiłem sobie, że Brygida mnie oszukuje; ona, której nie opuszczałem ani na godzinę; niekiedy oddalałem się z umysłu na czas dość długi i wmawiałem w siebie, iż czynię to, aby ją wypróbować; ale w gruncie chodziło mi bezwiednie tylko o to, aby znaleźć okazję do wątpienia i szyderstwa. Skwapliwie dawałem jej wówczas do zrozumienia, że nie tylko nie jestem już zazdrosny, ale zgoła nie dbam o te szalone obawy, jakie niegdyś dręczyły mą duszę, co oczywiście znaczyło, iż nie cenię jej na tyle, aby być zazdrosnym.

Zrazu zachowywałem dla siebie refleksje tego rodzaju; niebawem znajdowałem przyjemność w tym, aby je wyrażać głośno. Wychodziliśmy na przykład na przechadzkę: „Ładna sukienka – mówiłem – jedna dziewczyna, moja znajoma, ma, zdaje mi się, podobną”. To znów przy stole: „Słuchaj, dziecko; moja dawna kochanka miała zwyczaj nucić przy deserze; miło by mi było, gdybyś podtrzymała tę tradycję”. Siadała do klawikordu: „Ach, proszę, zagraj mi walca, który był w modzie ubiegłej zimy; to mi przypomina dobre czasy”.

Czytelniku, to trwało pół roku: przez całe pół roku Brygida spotwarzana, wystawiona na zniewagi świata, musiała znosić z mej strony wszystko lekceważenie i wszystkie obelgi, jakimi zgryźliwy i okrutny rozpustnik może smagać płatną dziewczynę.

Po takich scenach, w których mózg mój wysilał się w torturach i rozdzierał me własne serce, na przemian oskarżając i szydząc, ale wciąż chciwy męki i nawrotów do przeszłości, po tych scenach przychodził paroksyzm jakiejś dzikiej, do szału dochodzącej miłości, w którym korzyłem się przed Brygidą jak przed świętością, przed bóstwem. W kwadrans po wybuchu zniewag, włóczyłem się przed nią na kolanach; z chwilą gdy nie miotałem oskarżeń, kajałem się; z chwilą gdy przestałem drwić, płakałem. Wówczas chwytał mnie jakiś niesłychany spazm, gorączka szczęścia; w upojeniu radości, w szale uniesień odchodziłem niemal od rozumu, nie wiedziałem, co mówić, co robić, co wymyślić, aby naprawić zło, jakie wyrządziłem. Tuliłem Brygidę w objęciach; kazałem powtarzać po sto, po tysiąc razy, że mnie kocha i że przebacza. W napadzie skruchy zapowiadałem, że sobie strzelę w łeb, gdybym znów miał znęcać się nad nią. Te serdeczne wylewy trwały przez całe noce, w ciągu których nie przestawałem płakać, mówić, tarzać się u nóg Brygidy i upijać się miłością bez granic, wyczerpującą, szaloną. Przychodził ranek, dniało; padałem bez sił, zasypiałem i budziłem się z uśmiechem na ustach, drwiąc sobie ze wszystkiego i nie wierząc w nic.

W ciągu tych nocy straszliwej rozkoszy Brygida jakby zapominała, że był we mnie inny człowiek niż ten, którego miała przed oczyma. Gdy ją prosiłem o przebaczenie, wzruszała ramionami, jak gdyby mówiąc: „Czy nie wiesz, że ci przebaczam?” Gorączka moja udzielała się jej. Ileż to razy, blada z rozkoszy i miłości, powtarzała mi, że kocha mnie takim, że te burze to jej życie; że cierpienia, jakie znosi, są jej drogie, skoro opłacam je tą ceną. Mówiła, że nie użali się nigdy, dopóki przetrwa w mym sercu bodaj iskierka naszej miłości; wie, że umrze z tego, ale ma nadzieję, że i ja także; wszystko, co pochodzi ode mnie, jest jej dobre i miłe, zarówno zniewagi jak i łzy; te rozkosze są jej grobem.

Dni biegły, a moja choroba wzmagała się bez ustanku; napady dokuczliwości i ironii przybierały odcień ponury i wrogi. W pełni mych szaleństw nawiedzały mnie prawdziwe napady gorączki, nagłe jak uderzenie gromu; budziłem się, drżąc na całym ciele, oblany zimnym potem. Lada odruch zdziwienia, niespodziane wrażenie, przyprawiały mnie o dreszcz zdolny przestraszyć kogoś, kto by mnie widział w tej chwili. Także Brygida, mimo że się nie skarżyła, nosiła na twarzy ślady głębokich przejść. Kiedy zaczynałem jej dokuczać, wychodziła bez słowa i zamykała się. Bogu dzięki, nigdy nie podniosłem ręki na nią: w najgorszych napadach szału, raczej bym padł trupem, niż jej dotknął.

Jednego wieczora deszcz dzwonił po szybach; siedzieliśmy sami przy zapuszczonych storach.

– Jestem w pysznym humorze – rzekłem – ale ten ohydny czas zasmuca mnie mimo mej woli. Nie trzeba się poddawać: jeżeli nie masz nic przeciw temu, zabawimy się na przekór burzy.

Wstałem i zapaliłem wszystkie świece; nieduży pokoik rozbłysnął nagle niby od iluminacji. Równocześnie jarzący ogień (było to w zimie) rozlewał duszące gorąco.

– No – rzekłem – co by tu zrobić, zanim będzie pora na wieczerzę?

Przypomniałem sobie, iż w Paryżu był to czas karnawału. Zdało mi się, że widzę przed oczyma powozy pełne masek krzyżujące się na bulwarach. Słyszałem radosny tłum, jak szumi i iskrzy się konceptami u wejścia do teatrów; widziałem lubieżne tańce, barwne kostiumy, wino, szaleństwo; cała moja młodość zakipiała mi w sercu.

– Przebierzmy się – rzekłem. – Tylko dla siebie samych; czemu nie? Nie mamy kostiumów, ale możemy je sporządzić; tym lepiej się nabawimy.

Wydobyliśmy z szafy suknie, szale, płaszcze, wstążki, sztuczne kwiaty, Brygida, jak zawsze, objawiała łagodną wesołość. Przebraliśmy się oboje; sama mnie uczesała; uróżowaliśmy się i upudrowali; wszystkie potrzebne przybory znalazły się w starej szkatułce pozostałej, zdaje się, po ciotce. Po upływie godziny, byliśmy do niepoznania. Wieczór przeszedł wśród śpiewów i pustoty; około pierwszej nad ranem nadeszła pora wieczerzy.

Przeszukaliśmy wszystkie szafy; jedna w pobliżu mnie została uchylona. Siadając do stołu, spostrzegłem na półce dziennik, o którym już wspominałem.

– Czy to nie jest ów zbiorek twoich myśli? – spytałem wyciągając rękę po dziennik. – Jeśli to nie będzie niedyskrecją, pozwól mi rzucić okiem.

Otwarłem dziennik, mimo iż Brygida starała się mi przeszkodzić; na pierwszej stronie natrafiłem na te słowa: Mój testament.

Był to długi ustęp nakreślony spokojną ręką. Znalazłem tam wierny, mimo iż wolny od goryczy i gniewu, opis wszystkiego, co Brygida wycierpiała przeze mnie od czasu, jak była mą kochanką. Oznajmiała, iż ma stanowczą wolę znieść wszystko, dopóki będę ją kochał, umrzeć zaś, kiedy ją opuszczę. Poczyniła wszystkie zarządzenia; zdawała sprawę dzień po dniu z ofiary swego życia. Wszystko, co straciła, czego się spodziewała; uczucie okropnego osamotnienia, jakiego doznawała nawet w mych ramionach; wciąż rosnąca zapora, jaka się wznosi między nami; okrucieństwa, jakimi płacę jej miłość i oddanie; wszystko to opowiadała bez jednej skargi: starała się, przeciwnie, usprawiedliwić mnie. Wreszcie przechodziła do spraw osobistych i rozporządzeń majątkowych. Trucizna (pisała) położy koniec jej życiu. Umrze z własnej woli i zabrania stanowczo, aby jej pamięć posłużyła kiedy za pozór do jakich kroków przeciwko mnie. „Módlcie się za niego!” oto były jej ostatnie słowa.

Ujrzałem w szafie na tej samej półce puzderko, które już raz widziałem, pełne delikatnego, sinawego proszku podobnego do soli.

– Co to takiego? – spytałem, zbliżając puszkę do ust.

Wydała straszliwy krzyk i rzuciła się ku mnie.

– Brygido – rzekłem – pożegnaj się ze mną. Zabieram to puzderko; zapomnisz o mnie i będziesz żyła, jeżeli chcesz mi oszczędzić morderstwa. Wyjadę jeszcze tej nocy. Nie proszę cię o przebaczenie; choćbyś ty mi przebaczyła, Bóg by mi nie przebaczył. Daj mi ostatni pocałunek.

Schyliłem się i ucałowałem ją w czoło.

– Jeszcze nie! – krzyknęła z rozpaczą.

Odepchnąłem ją na sofę i wypadłem z pokoju.

W trzy godziny później byłem gotów do wyjazdu; konie pocztowe czekały przed domem. Deszcz padał ciągle, wsiadałem do powozu po omacku. Natychmiast pocztylion ruszył; ale równocześnie uczułem parę ramion, które mnie obejmowały, i szloch, który przyklejał mi się do ust.

Była to Brygida. Czyniłem wszystko w świecie, aby ją skłonić do pozostania; krzyknąłem na woźnicę, aby stanął; używałem wszystkich argumentów; przyrzekałem nawet powrócić kiedyś do niej, wówczas gdy czas i podróże wymażą wspomnienie krzywd, jakie jej uczyniłem. Siliłem się dowieść, że to, co było wczoraj, wróci jutro; powtarzałem, że mogę ją uczynić tylko nieszczęśliwą, że wiązać się ze mną znaczy uczynić ze mnie mordercę. Używałem próśb, zaklęć, groźby nawet; odpowiadała tylko jedno:

– Jedziesz, weź mnie z sobą, opuśćmy te strony, opuśćmy przeszłość. Nie możemy żyć tutaj, jedźmy gdzie indziej, gdzie zechcesz; zagrzebmy się w jakimś zakątku. Musimy, musimy znaleźć szczęście, ja w tobie, ty we mnie.

Uścisnąłem ją z takim uniesieniem, iż zdawało mi się, że serce mi pęknie.

– Ruszaj! – krzyknąłem na pocztyliona.

Rzuciliśmy się sobie w ramiona i konie ruszyły galopa.

37.powolnie (daw.) – posłusznie. [przypis edytorski]