Kitabı oku: «Lili», sayfa 2
Zakrzewski pomógł Lili się ubrać i wyszli razem, przeprowadzeni macierzyńskim spojrzeniem Korczewskiej, która w dalszym ciągu robiła szydełkiem kółka, liczyła oczka, wyglądała oknem i uspokajała głaskaniem wydzierającego się na świat Murzyna.
II
– Panie Leonie – zaczęła Lili zaraz na ulicy, przysłaniając usta mufką50, bo wiatr sypał śniegiem prosto w twarz. – Proszę o rękę, prędko.
Wyciągnął do niej rękę, a ona przycisnęła ją do serca mocno, pogłaskała kilkakrotnie i bardzo szybko pocałowała, zasłaniając natychmiast mufką oczy.
– Co pani robi? – zawołał i aż przystanął ze zdumienia.
– Bo pan taki dobry, taki złoty, taki… strasznie dobry – szeptała, nie patrząc mu w oczy. – Ja panu dziękuję za te pieniądze, które pan dał wszystkim; nikt panu nawet nie dziękował, nikt nawet nie mówił o nie, a pan sam dał, może to ostatnie pieniądze!
– Cóż w tym dziwnego, oni potrzebowali, a ja miałem. Lili jest uprzykrzony, nieznośny dzieciak! Lili jest bęben, cicho! – zawołał, naśladując Felusia i jak on, pociągnął się za koniec nosa.
Lili rozśmiała się wesoło.
– Gdzie my idziemy, panie Leonie?
– Do mamy! Po drodze kupimy ciastek, a jak Lili będzie grzeczna, to nic nie powiem, że dziecko kokietowało Jańcia.
– Nieprawda! Jak mamę kocham, nieprawda!
Uderzyła się piąstką w piersi tak energicznie, aż Leon roześmiał się szczerze i miał szaloną ochotę ucałować te cudne, dziecinne prawie usta, które zacisnęła z wielką powagą rozkapryszonego dziecka.
– Ja nie kokietowałam Jańcia, ja nie kokietuję nikogo!
– Wierzę pani, wierzę.
– Nie trzeba mnie nigdy posądzać o to, panie Leonie, nigdy.
– Dobrze.
– Niech mi pan poda rękę! Tak, ale mocniej, mocniej! o, teraz dobrze.
Szeptała, przyciskając się do niego ramieniem i podnosząc cudne, błękitne oczy na jego twarz.
– Wie pan, ten inżynier powiedział mamie, że ja mam talent, czy to prawda?
– Prawda, ma pani talent do rozkochiwania w sobie.
– A nieprawda! Kto by się we mnie kochał, kiedy ja jestem strasznie głupia, strasznie, i tę rolę Justysi w Dzienniczku51 grałam pod starym psem.
– Grała pani dobrze i jest pani strasznie ładna, strasznie! A przy tym bardzo dobra, bardzo zdolna, nic nie zazdrosna o rolę, ach, jaka dobra!…
– Nie, nie jestem dobra, nie – odpowiedziała poważnie i trzęsła główką przecząco, ściągnęła ciemne, prawie czarne brwi, aż się pomiędzy nimi zarysowała głęboka bruzda.
Zakrzewski się ukłonił jakimś paniom przechodzącym obok; odkłoniły się lekko i obrzuciły pogardliwo-aroganckim wzrokiem Lili. Spostrzegła to, zarumieniła się mocno, oczy zaiskrzyły się jej, przycisnęła się silniej do niego i gdy już panie owe przeszły, odwróciła się za nimi i pokazała im język.
– Co pani robi?
– A jędze obrzydliwe, Baby Jagi, bazyliszki – szeptała ze złością.
– Cóż one pani złego zrobiły?
– Nie widział pan, jak patrzyły na mnie, co? Jak na jakie zwierzę z menażerii.
– Ależ zdawało się pani, to są najinteligentniejsze w mieście panny, bardzo dobre!
– Ale nie dla mnie. Mój złoty panie Leonie, zrobi pan, o co bardzo poproszę? co?
– Prawie obiecuję, ciekaw jestem.
– Niech się pan nie kłania, niech się pan z nimi nie zna, mój złoty, mój drogi panie Leonie! – prosiła ze łzami w oczach.
– Dlaczego? Proszę mi dać jakie racje.
– Bo one mnie nienawidzą! Ja to dobrze czuję, dobrze…
Wzdrygnęła się i bezwiednie obtarła twarz chustką, jakby chcąc zetrzeć te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.
– Pan myśli, że one są tak piękne, jak wyglądają? Ta starsza przyczernia sobie powieki i brwi, dobrze kiedyś widziałam; a młodsza się różuje, naprawdę się różuje! Że one mnie nienawidzą, to już dawno czuję, dawno! Boże! jaka ja jestem głupia, cóż to pana obchodzi? – wykrzyknęła.
– Nic mnie Lili nie obchodzi, nic! nic! – powtarzał cicho, przyciskając jej rękę tak silnie, że aż syknęła, ale rozpromieniła się wielką radością.
Szli w milczeniu, wymijali starannie olbrzymie kupy śniegu, z których wiatr zwiewał na chodniki obłoki kurzawy. Śnieg przestał padać, natomiast wiatr od czasu do czasu zrywał się gdzieś z pól i ze świstem przewalał się po ulicach miasteczka, kłębił w obłoku białych pyłów, zasypywał oczy, stragany pod ratuszem i okna parterowych domów, milknął nagle i jakby dławiony przez mróz, charczał i łomotał się po dachach blaszanych. Słońce wyjrzało blade, zimne, obumarłe i błyszczało martwo jak wielka mosiężna tarcza, świeżo wyszorowana, zapalało nikłe skrzenia w śniegach, prześlizgło się po cichu po zmarzłych szybkach i zapadło znowu w białej kurzawie przestrzeni.
– Jedziemy jutro na wigilię na wieś – odezwała się po chwili.
– To już jutro wigilia? Prawda! Zapomniałem zupełnie. Daleko jedziecie?
– Będzie podobno z pięć wiorst52. To nasza gospodyni zabiera nas do swojej siostry. Ja chciałam, abyśmy pozostali w domu, aby i pan z nami był na wigilii. Ale… ale… Okropnie mi w nogi zimno!
Nie mogła wykrztusić, że nie mieli wprost za co urządzić wigilii.
– A pan gdzie będzie jutro wieczorem?
– Ja! ja – powtarzał wolno, budząc się z przypomnień, co go osiadły gwarną ciżbą – ja będę w restauracji! – kłamał z pewnym trudem; nie wiedział, gdzie będzie.
– Smutno będzie panu samemu, bez rodziny, co?
– Będę nie sam, będę ze wspomnieniem pani! – powiedział żywo, ale dosyć twardo.
Uderzył ją ten niespodziewany dźwięk; spojrzała na niego i nic się nie odezwała.
Poszarzał im nagle świat. On coś rzekł, ale słowa porwał mu wiatr, co buchnął z bocznej ulicy, i poniósł na pole. Szli środkiem ulicy, brodząc po puszystym śniegu, który kurzawą wstawał za nimi. Stare, poodbijane z tynków domostwa pochylały się z obu stron i patrzyły na nich zielonawymi oczami okien. Gromada dzieci biła się w jednym miejscu tak zajadle, że tuman białych pyłów otaczał ich obłokiem, w którym tylko chwilami czerniły się ich kontury; rzeźwe, młode głosy dźwięczały ostro w powietrzu i odbijały się o domy. Psy szczekały radośnie i tarzały się w śniegu pod nogami przechodniów.
– Wejdzie pan do nas? Choćby na chwilę – dodała, widząc jego omroczenie.
Skinął głową i weszli do parterowego małego domku, oddzielonego od ulicy sztachetami, malowanymi na zielono. Lili mieszkała z matką w maleńkim pokoiku od podwórza.
Matka siedziała pod oknem, okręcona w kołdrę, bo zimno było w pokoju; czytała odcinki dzienników, oprawne w niebieski aktowy papier; była to jej ciągła i ulubiona lektura. Podniosła oczy na wchodzących, skinęła Zakrzewskiemu głową i czytała dalej.
Lili poszła się rozbierać za parawanik, który osłaniał kominek i łóżko, a Leon usiadł na kanapce, której pokrycie było niegdyś wiśniowe i również niegdyś aksamitne i całe, bo teraz nie miało żadnej barwy, a dziury i szwy niezliczone, i końce wyłamanych sprężyn pokryte były szydełkowym pokrowcem. Stół staroświecki, okrągły, na jednej nodze, okryty włóczkową serwetą, dźwigał wielką lampę, osłoniętą abażurem z niebieskiej bibułki i stojącą na patarafce53 z zielonej włóczki, imitującej trawę, z której wychylały się różowe gniazdka, pełne żółtych ptaszków, wyciągających niebieskie dzioby. Na ścianach, pokrytych bladoniebieskim papierem w róże czerwone, wisiały jakieś stare fotografie, majaczące spłowiałymi, zatartymi twarzami jak widma, kilka pożółkłych portretów sławnych ludzi i dwa powinszowania, wyszyte na kanwie i oprawne w czarne ramy.
Podłoga była utrzymana niezmiernie czysto, ale każda deska z osobna uginała się jak huśtawka, aż stolik się kołysał i wysoka serwantka, stojąca pomiędzy oknami, brzęczała szybami i masą talerzy i cacek porcelanowych, jakie poza szkłem były ustawione. W rogu pokoju, poza matką, stała trzcinowa półka, pełna książek starych, poobdzieranych, i kompletów „Tygodnika Ilustrowanego”54. A nad kanapką wisiało stare, wpółoślepłe lustro w poczerniałych ramach w stylu cesarstwa55.
W pokoju panowała wielka cisza, przesycona zapachem jabłek, które się czerwieniły spoza szyb serwantki56, i zapachem starości. Wszystko tutaj było tak stare, połatane, wytarte, stoczone przez czas i robaki, że tylko wielkim nakładem pracy mogło się trzymać w całości. Pokój odnajmowały od jakiejś staruszki, domierającej w sąsiednim od ulicy pokoiku.
Zakrzewski, ilekroć wchodził do tego mieszkania staroświeckiego, poważniał, bo mu ten pokój przypominał pokój babki i dom rodzinny. Teraz również miał takie uczucie, patrząc na drzwi, że za chwilę usłyszy stuk kija babki lub zobaczy wchodzącą matkę.
Lili w milczeniu uwijała się po pokoiku, a potem na dość długo zniknęła za parawanikiem, aż się ukazała stamtąd z herbatą już gotową. Włosy przy robocie tak się jej roztrzęsły, że zakrywały czoło i spadały ze wszystkich stron na twarz.
– Co pani czyta? – zapytał matki, aby przerwać to dziwne milczenie, jakie panowało.
– Tajemnice grobowca57. Straszna rzecz! Nie ma pan pojęcia, co ta nieszczęsna Blanka cierpi. Biedny René. Mój Boże, mój Boże, jak to ludzie cierpieć muszą! – mówiła cichym, zmatowanym głosem, wstając, aby sobie wziąć herbatę; piła ją pośpiesznie, od czasu do czasu, czytając jakiś ustęp powieści.
Gdy skończyła herbatę, otuliła się w kołdrę, usiadła do nich plecami, zakryła uszy rękami i zatopiła się znowu w czytaniu, wycierając czasami oczy pełne łez współczucia dla nieszczęsnej Blanki i biednego René. A młodzi siedzieli przy stole, pili herbatę i bardzo mało mówili do siebie. Zakrzewski odpowiadał monosylabami, bo ten pokój dziwny, ta ordynarna łatanina, zimno i cisza dziwnie go rozdrażniały, a przy tym już od rana dzisiaj nosił w kieszeni list od matki, list, który go przepalał tęsknotą do domu i głuchym niepokojem o jutro. Lili bała się przerywać mu zadumę, więc tylko patrzyła na niego coraz smutniej i jakiś dziwny, nieokreślony lęk przejmował jej duszę.
Gdy wreszcie odchodził, prędzej niż zwykle, bo nie mógł już wytrzymać, odprowadziła go do sieni58 i na pożegnanie cichutko zapytała:
– Ale pan przyjdzie jeszcze do nas?
I patrzyła mu w oczy ze strachem.
– Także zapytanie! Przyjdę jutro rano.
– Ale… ale pan się nie gniewa na mnie?
– A za cóż by, Lili? Czy ja mógłbym się na panią gniewać?
Uścisnął jej ręce i poszedł. Wyjrzała za nim jeszcze, bo jej się wydało, że go już nie zobaczy nigdy, nigdy, i tak ją ta obawa zdenerwowała, że powróciła do mieszkania, położyła się na łóżku i ukrywszy twarz w poduszkę, długo i boleśnie płakała.
III
Zakrzewski znalazł się na głównym rynku. Nie wiedząc, co zrobić z sobą, zapuścił się w długą ulicę, wiodącą do rzeki, i szedł tak głęboko przejęty tym stanem, z którego sprawy zdać sobie nie umiał, że nie spostrzegł nawet kilku znajomych, którzy mu się kłaniali. Przeszedł długi, drewniany most i skręcił z szosy do parku, co się zaraz czernił nad rzeką wielką masą świerków. Chodził alejami, zasypanymi zupełnie śniegiem, i przez zaspy przedostał się na wysepkę, położoną w środku zamarzłego stawu, z którego wiatr wymiatał śnieg; na wysepce stała altana, osłonięta kołem wielkich świerków i modrzewi; usiadł tam, obejrzał się po roztrzęsionych, rozchwianych, nagich gałęziach drzew, po tej olśniewającej białości śniegu, po dalekich, czarnych liniach horyzontu, zamkniętego lasami, i zerwał się szybko, chciał gdzieś biec czy uciekać, ale znów po chwili usiadł i chociaż mu zimno było, myślał:
– A co dalej? A co dalej? – powtórzył głośno i aż się przestraszył dźwięku własnego głosu.
Sześć miesięcy, spędzonych w towarzystwie aktorów, przesuwało się przed nim w porwanych, zaciemnionych obrazach.
– Jak to dawno! – myślał. – Jak to dawno!
I wielka, ciężka tęsknota za domem przywaliła mu duszę i zaczęła ją szarpać. Myślał o teatrze, ale z jakąś goryczą i żalem. Krótko to trwało, bo przesunęła mu się przez oczy duszy twarz Lili, twarz tak piękna, pełna dziwnego uroku, który go tyle miesięcy przykuwał do tej jarmarcznej budy. Przetarł oczy, jakby chcąc odegnać to widmo, ale było z nim tak silnie zrośnięte miłością, że nie zginęło w niepamięci, lecz przeciwnie, zaczął przypominać sobie tysiące chwil z nią razem spędzonych, tysiące słów, spojrzeń, tysiące szczegółów drobnych, dziecinnych niemal, ale które go rozrzewniały do głębi.
Wiatr się zerwał, przeleciał przez park z poświstem, zatargał świerkami przy altanie i strząsnął całe tumany świeżego śniegu, a potem wdarł się w gąszcze parku i trząsł nagimi szkieletami tak mocno, że aż się z jękiem pochylały i ze świstem suchym przecinały powietrze gałęziami, i długo się chwiały, długo szumiały głucho, długo się uspokajały, aż stanęły w wielkiej ciszy, otulone zmrokiem, który już pełzał po śniegach i czaił się po gąszczach i rowach głębokich.
Od miasta, które z altanki dobrze było widać, znad ozłoconych dachów, kominów, ścian, poprzecinanych oknami, nakrytych blaszanymi dachami, pokazało się olbrzymie stado kawek; z krzykiem opadały na park, wieszały się gałęzi i chwiejąc się razem z nimi i trzepiąc skrzydłami, krzyczały, biły się, podfruwały, zmieniały miejsce, aż w końcu wszystkie opadły na zasypany śniegiem gazon59, spod którego odgrzebały zmarzłego psa i zaczęły go rozrywać.
Leon nie zważał na to; zrobiło mu się zimno, więc zaczął spacerować po altance i z coraz większą żywością przypominał sobie poznanie Lili.
Pół roku temu był jeszcze w domu, przy gospodarstwie, w Łomżyńskiem. Poznał Lili na przedstawieniu, jakie w sąsiednim miasteczku dawała nędzna trupa60 prowincjonalnych aktorów; poznał ją i rozkochał się na śmierć.
Byłby cały majątek poświęcił dla niej, ale rychło się przekonał, że tą drogą nie dojdzie do celu, a że był bardzo zapalny i kochał się w niej namiętnie, rzucił dom i cichaczem wstąpił do tej samej trupy, aby tylko być z nią razem. Nie myślał wtedy, na czym się to skończy; widywał ją codziennie i codziennie przekonywał się, że to był jeden z najczystszych i najpiękniejszych kwiatów, jakie kiedykolwiek wykwitnęły na bagnistym gruncie teatru. Że to była dusza tak dobra, tak czysta, tak nieświadoma złego i tak wprost niezdolna do popełnienia czegoś złego, że uwielbiał i czcił ją jak świętą. Na razie to mu wystarczało.
– Trzeba to jakoś wszystko skończyć! – myślał teraz, powracając wolno do miasta. – Ożenię się z nią! wyrwę z teatru i będziemy bardzo szczęśliwi, bardzo!
Ale nie uśmiechał się do tego pełnego upojeń życia z nią razem, bo nagle horyzont jego szczęścia zaćmił się, rzuciło nań wielki cień przypomnienie rodziców. Sposępniał, czuł, że będzie musiał stoczyć ciężką walkę o szczęście, ale równocześnie odczuwał w sobie ogromny zasób sił do tej walki i zdecydowanie, konieczność wygrania.
– A jeśli oni się nie zgodzą? A jeśli – wzdrygnął się i spojrzał szybko przed siebie, jak człowiek, któremu niespodzianie grunt usuwa się spod nóg. Zaczął poświstywać i rozbijać laską śnieg przydrożny, szukał jakiegoś wyjścia, ale na próżno. – Coś się zrobi. Jakoś tam będzie! Czegóż ma się kłopotać? Ożeni się z nią, zawiezie ją do domu, przyjmą ich dobrze, to dobrze; a nie, to… to… jakoś tam będzie.
Pomyślał i odważnie ruszył naprzód. A musiał już serio się zdecydować na coś, bo w teatrze dłużej siedzieć nie mógł. Miał jeszcze kilkanaście rubli i czuł denerwujący dreszcz na myśl, że mogłaby przyjść chwila, w której trzeba wieść życie takie, jak wszyscy jego koledzy teatralni. To go najwięcej nagliło do stanowczego kroku, więc teraz, wracając do miasta, postanowił, że jutro najformalniej oświadczy się Lili; był pewien przyjęcia, bo dobrze wiedział, że dziewczyna go kocha.
W pomieszkaniu zastał swego współtowarzysza, młodego aktora, który od dwóch lat włóczył się z teatrem, od lat dwóch zdychał z głodu i cierpiał nędzę nieopowiedzianą, ale nic go nie mogło zniechęcić do teatru i do Szalkowskiej, w której się kochał na zabój i dla której uciekł z gimnazjum, wyrzekł się rodziny i zapomniał o świecie całym.
Mieszkanie było mniej niż po kawalersku urządzone: łóżko, stół i dwa krzesła były całym umeblowaniem. Zakrzewski nie dbał o wygody, bo dni całe przesiadywał u Lili i tam również się stołował.
– Masz pan dziesięć złotych a conto.
– Dziękuję! – rzekł cicho Olkowski, podnosząc się z siennika, na którym leżał okręcony w kołdrę i różne łachmany, bo w mieszkaniu było bardzo zimno.
– Gramy w przyszły czwartek! – Zapalił swoją lampę, bo Olkowski czytał przy świecy, przylepionej do podłogi.
– Czy ja mam jaką rolę?
– Nie wiem, ale przypuszczam, że pan coś będzie pokazywał.
Nie odrzekł zaraz, tylko przyglądał się pieniądzom i rozliczał je w myśli na cały tydzień.
– Będziesz pan pił herbatę? To zrobię.
– Owszem! To może byś pan i w piecu napalił?
– Daj pan na węgiel; cukru ani herbaty również nie ma, a może pan będzie co jeść, to przyniósłbym zaraz.
Zakrzewskiemu jeść się nie chciało, ale po cichym głosie Olkowskiego poznał, że musiał nie jeść cały dzień, co zresztą często się zdarzało w teatrze nie tylko krowientom, ale i aktorom na stanowisku, więc dał pieniądze na szynkę. Wkrótce w piecu się paliło i pożyczony od sąsiadów samowar szumiał głucho. Milczeli obaj, bo Olkowski był bardzo nieśmiały i małomówny, a Zakrzewski był zbyt zajęty jutrem.
Leon położył się na łóżku, a Olkowski na swoim brudnym sienniku, który nie miał nawet prześcieradła, i obaj czytali, popijając herbatę.
Olkowski miał i woził z sobą całą pakę starych, okropnych dramideł61, które najsumienniej czytywał po kilka razy, a czytając grywał je równocześnie, bo ilekroć Zakrzewski spojrzał na niego, zawsze widział to jego nędzną twarz głodomora rozpaloną wzruszeniem, to szeroką a mocną gestykulację lub słyszał szeptem wypowiadane tyrady62, a czasami widział, że Olkowski zrywał się z barłogu63, rzucał spieczonymi ustami jakiś frazes potężny, a potem kładł się i uspokajał na czas pewien.
– Cóż pan za głupie hece wyprawiasz! – zawołał Leon zirytowany, bo się to ciągle powtarzało.
Olkowski nic nie odrzekł, zgasił świecę i poszedł spać, ale rano miał mocno czerwone oczy i ślady łez na twarzy.
– Wie pan, dzisiaj Wigilia… – szepnął cicho i nieśmiało.
– Więc cóż? – zawołał szorstko Leon, którego to przypomnienie zabolało.
– Nic… nic… Przepraszam pana, pan się pewnie na mnie obraził wczoraj; może pan nikomu nic nie powie, bo znowu by się śmiali ze mnie.
– Nic mnie nie obchodzi, co pan robisz. Byłeś pan wczoraj u Szalkowskich?
– Byłem – odpowiedział ciszej i odwrócił głowę, aby ukryć pomieszanie.
Zakrzewski ubrał się szybko i wyszedł, na schodach już spotkał Szalkowskiego.
– Jest Olkowski?
– Jest, no, życzę panu, panie Szalkowski, przy dzisiejszej Wigilii wszystkiego dobrego i długiego szczęścia w małżeństwie! – powiedział ironicznie, uścisnął mu dłoń i pobiegł.
Szalkowski zaś wszedł do mieszkania, zamknął drzwi na klucz, usiadł przy stole i długo, bezmyślnie wpatrywał się w smugę słońca, wpadającą przez okno. Olkowski sprzątał swoje legowisko i często nań spoglądał, po kilka razy chciał zacząć mówić, ale nieśmiałość brała górę i milczał; tylko zrobił sobie herbaty, usiadł na złożonym pod piecem sienniku i pił z wolna, nie spuszczając z niego oczu.
– Jeszcze jej nie ma, uważasz, już po dziesiątej, a jej nie ma! – szepnął tamten więcej do siebie niż do Olkowskiego, który usłyszawszy wieść taką zbladł śmiertelnie i tak drżeć zaczął, aż dzwonił zębami po szklance.
– Czemuś pan pozwolił? – szepnął wreszcie cicho, ale z głębokim wyrzutem.
– Głupiś! Jakże ja mogę zabronić? Nie spałem całą noc, czekałem, bo mi powiedziała, że najpóźniej wróci o dwunastej! Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy! Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy! – zaczął wołać jęczącym głosem i chwycił się rękami za włosy.
– Dokąd pojechała?
– Do hrabiego! Ach, jeśli ja go nie zabiję, jeśli go nie zetrę w proch, jeśli nie odemszczę na nim wszystkich moich cierpień, to psem ostatnim będę. Słyszysz, Olkowski? Uderzysz mnie w twarz, jeśli tego nie zrobię.
– Ileż to razy pan tak mówił, co? – szepnął gorzko.
– Ale ci już ostatni raz powtarzam, ostatni, zobaczysz, ja zrobię dzisiaj coś, coś… strasznego! Ja ją zabiję! – wykrztusił w bezsilnej wściekłości.
Olkowski uśmiechnął się smutnie, znał jego tchórzostwo i jego szalone, psie przywiązanie do żony, która zrobiła z niego lokaja.
– Nie zabije pan jej! – powiedział.
– Zmiażdżę, jak… jak to krzesło! – zawołał, chwytając za krzesełko i chciał nim rzucić o podłogę, ale się powstrzymał i postawił z powrotem; zaczął się znowu żalić, narzekać, przysięgać i odgrażać, przysięgał ze dwadzieścia razy, że zaraz po spektaklu, nie, po Nowym Roku, odjedzie, rzuci teatr, rzuci ją, wszystko, i pójdzie, gdzie go oczy poniosą, bo dość mu tej hańby i dość mu tej męki…
Olkowski już mu nie przeczył, słyszał przecież to samo przynajmniej raz na tydzień od lat dwóch, bo Szalkowski nie miał przed nim żadnych tajemnic i nieproszony, zwierzał się ze wszystkiego; tak było i teraz, opowiadał takie wstrętne szczegóły, iż Olkowski przerwał błagalnie:
– Dajże pan spokój, co mnie to obchodzi, to wstyd przecież.
– Co? nic cię nie obchodzi, nic, nic? – pytał z zaiskrzonym wzrokiem, posuwając się ku niemu groźnie, ale Olkowski się nie poruszał, pił herbatę razem ze łzami, co jak groch sypały mu się na chude policzki, i stawiając szklankę szepnął przez łkanie:
– Chciałbym umrzeć, chciałbym zdechnąć, chciałbym, bo już nie mogę, nie mogę dłużej cierpieć!
Zerwał się raptownie, chwycił czapkę i tłumiąc ryk, jaki rozsadzał mu piersi, uciekł na miasto.
Szalkowski wyszedł również, a zobaczywszy na ratuszowym zegarze, że już po wpół do jedenastej, poleciał pędem do domu, drżąc ze strachu, że może Hela powróciła, a jego tam nie ma.