Kitabı oku: «Lili», sayfa 3
IV
Zakrzewski za resztę pieniędzy, jakie posiadał, zakupił u kupca różnych świątecznych wiktuałów64 i kazał odesłać do Lili, odebrał następnie z poczty pudełko z kwiatami, sprowadzonymi z Warszawy, i poszedł z nimi do ukochanej.
Lili była sama.
– Mama poszła do Korczewskich, a ja czekam na pana, pójdziemy tam razem.
– A jak zupełnie nie pójdziemy, to co?
– A to nie, to będziemy siedzieć w domu, podzielimy się opłatkiem, już wszystko naszykowałam.
Wskazała na stoliczek pod oknem, nakryty obrusem, na którym stała wódka, kilka śledzi i talerz z opłatkami.
– Dobrze, podzielmy się. A za wszystkie życzenia niech pani przyjmie chociaż te kwiatki.
Otworzył pudło i wyjął cały pęk bzów bladofioletowych, storczyków o złotordzawych płatkach, konwalii zielonawych, róż czerwonych i różnokolorowych gwoździków.
– To dla mnie! To wszystko dla mnie! Jakie śliczne, jakie cudowne! – wykrzykiwała, cisnąc kwiaty do piersi i dotykając ustami każdego z lubością.
Cieszyła się jak dziecko, położyła je na stole i zaczęła układać w bukiet, ale po chwili kwiaty odsunęła i podnosząc na niego swoje cudowne oczy, szepnęła jakimś stłumionym, pełnym wdzięczności i lęku głosem:
– Jak ja panu podziękuję! Ja panu nie mam co dać, a tak chciałam, tak myślałam, tak marzyłam o tym i nie mogłam, bo… bo… – i nie dokończyła, łzy zapełniły jej oczy, a Zakrzewski porwał ją w ramiona, otoczył sobą, przycisnął do piersi i z całą namiętnością, długo skrywaną, zaczął całować jej włosy, twarz zarumienioną i te oczy pełne łez, miłości i uśmiechów.
– Nie można, panie Leonie, nie można! – szeptała przez łzy, na pół przytomna, i odwracała głowę, a bezwiednie cisnęła się do niego i oddawała pocałunki, i czuła, że jej jest tak dobrze, tak strasznie dobrze, jak nigdy w życiu nie było.
– Kocham cię, Lili! kocham cię! kocham… Spojrzyj na mnie! Jedyna!
Klęknął przed nią, objął jej nogi i całował kolana, małe stopy, suknie, wariował zupełnie.
Ktoś zastukał do drzwi, Lili wyrwała mu się z objęć i uciekła za parawanik, wszedł chłopak od kupca z pakietami.
Gdy znowu zostali sami, Leon poszedł za parawan; stała przy łóżku, zapatrzona z przysłoniętymi oczami w jakąś dal nieznaną; łzy płynęły jej po twarzy, ale słodki, dziwny uśmiech wił się po jej rozpalonych ustach.
– Lili! Lili! – szeptał cicho i szedł ku niej, wyciągając ręce; skoczyła ku niemu, objęła go rękami za szyję i zawisła mu na ustach w długim pocałunku; wreszcie odbiegła i aby ukryć wzruszenie, choć drżąca cała, rozpakowała paczki, porozkładała wino, bakalie i wędliny, i strucle na stole i stając przed nim zawołała grubym, basowym głosem, naśladując Korniszona i gładząc się jego zwyczajem po głowie:
– Zakrzewski! to jest szlachecka rozpusta! Przez to wszystko diabli wzięli!
– Lili jest bachor, cicho! – odpowiedział Leon, pociągając się za nos; naśladował głos i ruch Felusia.
Rozśmiali się bardzo swobodnie i śmiali się bardzo długo, potem patrzyli na siebie i tak uważnie, jakby się widzieli po raz pierwszy.
Lili zaczęła szykować do śniadania, Zakrzewski pomagał jej bardzo gorliwie; zapominali, gdzie są i co się z nimi dzieje, a pomimo to – trzymali się już od siebie z daleka.
Przy śniadaniu siedzieli przy sobie, usługując sobie wzajemnie.
– Co ja bym robiła, gdyby pana z nami nie było? – zapytała jakby zdumiona.
– Usługiwałby pani Jańcio! – odparł przekornie i na przeproszenie zaczął całować jej ręce.
– Jańcio! a to zabawne! Jańcio! Gałkowska ról i peruki mniej pilnuje niż jego!
– Kiedy panie wyjeżdżacie na wigilię?
– O szóstej mają przyjść konie po nas.
– A powrót?
– Jutro rano. Wie pan, przyszła mi jedna myśl w tej chwili, że przecież prędzej czy później to pan wyjedzie z teatru i powróci do domu…
– Tak, powrócę, nawet prędzej, niż pani przypuszcza.
– Prędzej? – zapytała cicho i podwinąwszy rękę na stole, położyła na niej głowę i patrzyła w niego z niepokojem.
– Niezadługo, bo zaraz po benefisie.
– Nie żal panu będzie teatru? – pytała cicho.
– Nie, bez żalu odjadę, ale i bez goryczy.
– I nikogo panu nie będzie żal? nikogo? – dodała ciszej i zaczęła bić powiekami i przysłaniać łzawe oczy.
– Prawie nikogo, bo przecież ci, których kocham, pojadą ze mną!
– Pewnie pan zabierze z sobą Olkowskiego, on taki biedny, taki nieszczęśliwy.
– Nie, nie Olkowskiego, ale narzeczoną.
– Pan ma narzeczoną tutaj?… narzeczoną?
Pobladła nagle, usta zaczęły jej drgać, wcisnęła się głęboko w kanapkę i patrzyła na niego zdumionym wzrokiem, a po twarzy jej, po ustach, po oczach zaczęły przebiegać jakieś drgania podobne do cieniów; była tak piękna, tak porywająco piękna z tym zdziwieniem, pełnym wielkiej trwogi i bólu powstrzymywanego, z tymi ustami rozchylonymi jakby do krzyku lub do płaczu, że miał szaloną ochotę wziąć ją w ramiona, ale się powstrzymał, ujął ją za rękę i powiedział poważnie:
– Wierzę, iż narzeczoną mieć będę, bo Lili zechce zostać moją żoną, prawda?
– Jak to! ja pańską żoną?
Zerwała się cała w płomieniach.
– Panno Lili, kocha mnie pani troszkę? Prawda, że kocha! więc bardzo serio proszę, abyś zechciała być moją żoną. Wyjedziemy z teatru, zabierzemy mamę i pojedziemy na wieś, do nas. Tak dawno miałem to powiedzieć, tak dawno chciałem, tylko nie byłem pewien, czy mnie pani kocha… Ale dzisiaj już wiem, że mnie kochasz. Lili! Lili moja jedyna, mój ptaku złoty, nic nie mówisz! Powiedz słówko, jedyna! W twoje ręce składam całe życie… Lili, no… przemów!
Ale Lili nie odpowiadała, patrzyła w niego z przerażeniem; potem twarz zaczęła jej gorzeć65, pierś podnosiła się coraz szybciej, twarz się mieniła wszystkimi tonami uniesienia, miłości, szczęścia; w końcu oczy promieniejące zaczęły mętnieć i szklić się, aż wreszcie łzy jak brylanty zaczęły toczyć się spod czarnych rzęs i sypały się coraz gęściej. Pochwyciła z kanapy poduszkę, zakryła nią twarz i wybuchnęła płaczem.
– Lili, dziecko moje drogie, dlaczego płaczesz? Boisz się mnie, nie kochasz?… Przecież wiedziałaś, że dawno cię kocham, że tylko dla ciebie jestem w teatrze. Mówię ci dzisiaj o wszystkim, bo czas już skończyć. Lili, powiedz, kochasz mnie? Kochasz mnie, ty płaczko boska, kochasz? – pytał.
Objął ją ramieniem i całował po włosach i twarzy; oderwała się od poduszki, zarzuciła mu ręce na szyję i okryła twarz namiętnymi pocałunkami, a potem odsunęła się nieco i zapadła w głębokie zamyślenie. Spoglądała na niego z czułością i głębokim rozradowaniem, a łzy radości i szczęścia napełniały jej oczy i niby wielkie, jasne perły staczały się po twarzy.
Zaczął nową serię pocałunków, wyznań i pytań, ale nie odzywała się prawie, czuła się onieśmieloną. Nie mogła się oswoić z tym, co słyszała, bo nigdy nie myślała o czymś podobnym. Wiedziała, że ją kochał, kochała go również całą wielką pierwszą miłością!… Ale zostać jego żoną, rzucić teatr, jechać z nim, nie, tego nie mogła sobie pomieścić w głowie, nie mogła w to uwierzyć!
Chwilami się jej wydawało, że to tylko sen taki cudny, którego bała się spłoszyć najmniejszym ruchem, powstrzymywała oddech, siedziała z przymkniętymi oczyma długą chwilę, to rozglądała się dokoła i spostrzegała, że jest w mieszkaniu i że Leon siedzi przy niej, patrzy i mówi o miłości, przytomniała wtedy, rzucała mu się na szyję i wołała:
– Jakiś ty dobry! Jak ja cię strasznie kocham! strasznie! strasznie! I ty naprawdę chcesz się ze mną ożenić? naprawdę?…
– Naprawdę, Lili! – odpowiadał poważnie.
– Przecież ja taka głupia! Nie, to nie może być, abyś mnie kochał, nie… – wołała ze zdumieniem.
– Kocham cię, Lili.
– Jak to ma być! Ja pojadę z tobą do twoich rodziców! My weźmiemy ślub naprawdę? Ubiorą mnie w białą suknię z welonem – mam ślubną suknię z Życia paryskiego66, tylko trochę trzeba przerobić – w mirtowy wieniec67, będzie wesele, pojedziemy do kościoła, organy będą grały! I to wesele będzie naprawdę? I ja naprawdę będę twoją żoną, naprawdę będzie ksiądz, naprawdę będzie wesele i my naprawdę będziemy potem z sobą, naprawdę?
– Kocham cię, Lili! – odpowiadał niezmiennie, poruszony do głębi jej szczerą naiwnością.
– A potem będzie wielki bal, będziemy tańczyli! I nie będzie potrzeba rozbierać się prędko, pakować garderoby, iść do dyrekcji po pieniądze! Więc to wszystko będzie naprawdę! Mój Boże! mój Boże, już nie rozumiem! Ty chcesz zostać moim mężem, ja mam być twoją żoną i to wszystko prawda?
Mówiła jakby w gorączce, nie mogąc uwierzyć, że to nie będzie przedstawienie.
– Prawda! Będziesz moją żoną, rzucimy teatr i zapomnimy o nim prędko.
– Nie będziemy w teatrze, a co ja robić będę?
– Będziesz moją żoną.
– Korczewska ma męża, Szalkowska też, a są w teatrze… Jak to, więc ja bym nie grała, nie chodziła na próby, nie uczyła się ról? Ale cóż ja bym robiła?
Pytała zdumiona i przestraszona tą pustką, jaką nagle zobaczyła dokoła siebie, odrywając się od teatru, nie znała bowiem innego życia.
– Dzieciaku mój, dzieciaku! – zawołał, uśmiechając się.
– No, dobrze – rzekła, ściągając brwi i myśląc coś głęboko – no, dobrze, a czym ja bym była?
– Żoną moją, panią moją kochaną! – odpowiedział trochę już zniecierpliwiony.
– Masz siostry i pewnie bardzo wykształcone?
– Mam.
– Twoi rodzice to wielcy państwo. Pamiętam ten wasz pałac, byłam tam u was z benefisem, z Korczewskim.
– Ależ to nie pałac, zwykły dwór, a moi rodzice bardzo dobrzy ludzie.
– Ty jesteś także wielki pan, nieprawdaż?
– Nie mów tak, jestem przede wszystkim twój.
– I bardzo mi dziwno, że kochasz mnie, że nie wstydzisz się kochać jakąś biedną, nieznaną dziewczynę.
– Lili jest bęben, cicho! – zawołał, chcąc jej przerwać. Ale ona nie roześmiała się, tylko snuła dalej nieubłaganie jakąś myśl, którą po raz pierwszy odczuła.
– Kochasz mnie bardzo? – zapytała, biorąc go za ręce.
– Nad życie.
– A długo będziesz kochał?
– Lili, na Boga, po co te pytania? – zawołał rozdrażniony i coraz bardziej niespokojny.
– I długo będziesz kochać, odpowiedz? – pytała nieubłaganie.
– Do śmierci, dziecko moje, całe życie!
– Jak Dżalma w Tułaczu68? Jak Zbigniew Amelię w Mazepie69? Jak Książę Precjozę70?
– Nie, nie tak, jedyna, bo tysiąc razy silniej i wierniej.
– Dobrze, dobrze! Ale pamiętasz, jak jeździliśmy w Wieluniu z benefisem?
– Pamiętam, ale cóż to ma do naszej miłości?
– Zaczekaj. Pamiętasz ten dwór, gdzie nas zaproszono na obiad? Nie umiałam chodzić po posadzce, zaplątałam się o dywan, jadłam ryby łyżką, śmiałeś się potem ze mnie. A jak oni patrzyli na mnie, pamiętasz? Jaśnie pani posadziła przy mnie guwernantkę71, bo się wstydziła siedzieć przy aktorce. Córki nie jadły obiadu razem z nami, chociaż były w drugim pokoju, pamiętasz? A jak patrzyli na mnie, w jaki sposób mówiła ze mną ta pani! Ja to pamiętam.
– Zdaje ci się, Lili, tak znów nie było! – tłumaczył jej zmieszany.
– Pamiętam dobrze, odczułam to głęboko, płakałam później, pamiętasz? Nie chciałam ci powiedzieć, dlaczego, bo bałam się twojego śmiechu, bo zresztą wstydziłam się ciebie, bo przecież ty nie nasz, nie taki, jak Feluś, Korczewski albo nawet Olkowski, a tyś taki sam pan, jak i ci obywatele, co przyjeżdżają na przedstawienie, jak i ci, co nas wtedy przyjmowali, a twoja mama musi tak samo traktować aktorki, jak tamta pani. Pokazywałeś mi list od matki, latem. Bawiliśmy się wtedy tym, co ona wypisywała na nas, pamiętasz?
Mówiła niepowstrzymanie i żal do tego świata, gniew i obawa drgały coraz silniej w namiętnych akcentach jej głosu.
Leon próbował tłumaczyć i bronić, ale mu nie pozwoliła dojść do słowa; wypowiedziała wszystko, co czuła, aż w końcu zmęczona usiadła obok niego.
– Panie Leonie! – szepnęła po chwili, ale tak cichutko i prosząco a błagalnie, że drgnął niespokojnie.
– Co! Kochasz mnie, Lili? Powiedz i nie myślmy już o czym innym, nie zatruwajmy sobie tych cudnych chwil. Kochasz mnie?
– Kocham cię! kocham! – przytuliła się do niego z serdecznością, położyła mu głowę na piersiach i patrzyła w niego oczami pełnymi ognia i łez. – Kocham cię! – szeptała, dotykając z pieszczotą końcami palców jego twarzy, oczu, czoła, gładząc mu włosy – kocham cię, mój lwie, mój mądry, mój dobry, mój jedyny, mój serdeczny, mój chłopaku złoty! Ja nie wiem, za co mnie kochasz, ja nie wiem dobrze, czego chcesz ode mnie. A jeśli mnie chcesz, to weź mnie sobie, zabij, zrób swoją służącą, bylem tylko była przy tobie, byleś mnie tylko kochał. Ja jestem głupia dziewczyna, ja jestem krowienta, ale tak kocham mojego pana, tak kocham bezmiernie, tak kocham! – szeptała upojona, oplotła go ramionami, całowała gorączkowo i wybuchnęła znowu takim spazmatycznym płaczem, że uciekła za parawan.
Nie poszedł za nią, bo nie śmiał, i coraz mniej rozumiał, co się z nią dzieje, po co mówiła mu o domu, co znaczyły te akcenty bólu w jej głosie i te łzy, które nie były łzami szczęścia, lecz jakby płaczem rozpaczy. Nie miał czasu rozmyślać, bo weszła matka i już od progu mówiła:
– Czekaliśmy u Korczewskich na was, a z tego powodu Gałkowska robiła tak złośliwe domyślniki72, że chociaż jestem spokojna kobieta, nawymyślałam jej.
Zakrzewski się podniósł zmieszany, bo domyślniki musiały dotyczyć jego i Lili.
– Nie poszliśmy, bo… bo… ja się właśnie dzisiaj oświadczyłem pannie Lili… i jeżeli pani nic nie ma przeciwko temu, to proszę najuroczyściej o rękę córki. Sądzę, że już mnie pani poznała trochę, że moje zamiary były…
– Historie! Dalibóg73, że tylko napisać i przedstawiać! Historia, czysta historia! Gdzieś ja to czytałam, tylko nie pamiętam tytułu, że jakiś lord poszedł do cyrku, bo się zakochał w woltyżerce74, ożenił się z nią potem, ale ona umarła. Bardzo tkliwa, rozrzewniająca historia, płakałyśmy z Lili nad nią całą noc.
Zakrzewski przerwał jej trochę niecierpliwie i zaczął gorąco opisywać swoją miłość.
– Wierzę panu i jeśli Lili chce, to się pobierzcie, tylko dobrze się namyślcie, bo to sztuka nowa, niegrana, a role trudne!
Rozebrała się z salopy, zamieniła po cichu kilka słów z córką i usiadła na zwykłym miejscu, rozkładając książkę na parapecie, ale nie czytała; błądziła oczami po podwórzu, pełnym drobiu, rozgrzebującego śnieg, i nierogacizny, tłoczącej się przy korycie, a myślami błądziła gdzieś daleko, może w przeszłości, bo na jej bladych ustach wykwitł dziwnie smutny uśmiech, jakby wspominała umarłych. Jej suchy profil miał ślady wielkiej piękności, a cały wyraz twarzy i przedwczesna siwizna świadczyły, że wiele cierpiała w życiu.
Zrobiła się przykra cisza, bo Lili wciąż szlochała za parawanem, a Zakrzewski nie wiedział, co robić ze sobą: przysiadał, to chodził, zaglądał za parawan, to znowu mówił o swoich planach, o przyszłym życiu z żoną, o swoich stosunkach domowych, o przyszłym szczęściu, o niezmienności uczuć swoich. Ale nikt nie odpowiadał, Lili płakała, a matka patrzyła w okno i potakując jego słowom, uśmiechała się smutnie. Nie mógł już znieść tego i wziął kapelusz.
– Panno Lili, może się pani ze mną pożegna, bo już wyjść muszę.
Podniosła, rozczerwieniona, zapłakaną twarz z poduszki.
– Do widzenia, wesołej kolacji życzę pani, przyjdę jutro, można?
Podał jej rękę przez wierzch parawanu, ujęła ją śpiesznie i bardzo mocno przycisnęła do ust; odsunął śpiesznie parawan i pocałował ją w czoło.
– Kochasz mnie? – zapytał cicho.
– Kocham cię, mój lwie, mój panie jedyny, kocham – chwyciła jego głowę w dłonie i ucałowała gorączkowo.
Powiódł pieszczotliwie ręką po jej włosach, pocałował ją w rękę i wyszedł.
V
– Wszystko razem dowodzi, że to są najszlachetniejsze na świecie kobiety! – Tak sobie wytłumaczył w kilka godzin później ich zachowanie dziwne. Uspokoił się zupełnie, bo wiedział, że był kochany i że żadne przeszkody nie leżą na drodze do zupełnego szczęścia.
Olkowskiego w domu nie było, natomiast zastał list od panien, które wczoraj spotkał z Lilą; zapraszały go w imieniu ojca, aby zechciał z nimi spędzić dzisiejszy wieczór wigilijny. Przeczytał go, schował do kieszeni i zapomniał o nim zaraz. W mieszkaniu było dziwnie zimno, pusto i brzydko, ale że nie miał gdzie iść, zaczął chodzić po pokoju i rozmyślać o Lili.
– Kocham cię! – powtarzał jak echo i rozpłomieniał się, wyciągał ramiona, jakby chciał objąć tę drogą, ukochaną istotę, ale równocześnie jakiś ciemny niepokój przenikał mu serce, przyćmiewał wewnętrzne płomienie; stawał na środku pokoju bezradnie, oglądał się dokoła, słuchał, jakby chcąc się dowiedzieć, skąd pochodzą te dziwne dreszcze obawy, dlaczego są w nim teraz, w takiej chwili? Nie znalazł w sobie odpowiedzi, ale czuł coraz silniej, że przez tę jasność miłości, przez to jej promienne, słodkie „kocham cię” przenika coś niewytłumaczonego, podobnego do głuchej jeszcze obawy, a pełnego udręczenia bolesnego. Mrok cicho się zwiewał z pól zaśnieżonych i okrywał miasto szeroką mgłą, gdy znalazł się na ulicy.
Miasto cichło i niemiało z wolna, w powietrzu mroźnym czuć było jakiś nastrój uroczysty. Z okien biły radosne światła zapalonych choinek, przez zamarzłe szybki wydzierały się w świat radosne głosy. Nad rzeką zajrzał przez małe, nisko nad ziemią położone okienko do wnętrza jakiejś izby, na której środku stał stół jasno oświecony i otoczony całą gromadą ludzi jedzących kolację.
Cofnął się prędko. Uśmiech politowania przemknął mu po ustach, poszedł dalej, ale przyszło mu na myśl, że pierwszą wigilię spędza nie w domu, lecz wprost na ulicy.
– Głupie przesądy! – szepnął. – Gromadzą się w imię pełnej miski! – dodał z ironią i zaczął pogwizdywać, tłumiąc żal, bijący mu się przez serce.
Poszedł na rynek i wolno obchodził wszystkie jego cztery boki, patrzył z ironią na przysłonione firankami okna, poza którymi czerniały profile ludzi i skąd biły gwary rozmów i smugi świateł.
Mróz brał coraz siarczystszy.
Niebo skrzyło się i migotało blaskiem gwiazd, a gdzieś spoza lasów wschodził blady sierp księżyca i świecił coraz jaśniej. Długie sople, wiszące u dachów, połyskiwały fosforycznie, a cynkowe dachy kościoła świeciły roztopionym srebrem. Jedną połową rynku rząd wysokich, kamienic kładł błękitnawy, ogromny cień na puszysty, świeży śnieg, leżący na bruku.
Zakrzewski przyjrzał się wszystkim domom po kolei, zajrzał w boczne uliczki i poszedł do cukierni, ale cukiernia była zamknięta. Nie wiedział teraz, co z sobą zrobić, dokąd iść, zaczynała mu ciężyć samotność i jakaś ostra tęsknota do domu, do gwaru i ciepła szarpnęła nim. Poszedł do Szalkowskich, bo mieszkali najbliżej; dopiero kiedy się z nią witał, przypomniał sobie, że dawał niegdyś Lili uroczyste przyrzeczenie unikania ich domu. Byli oboje, ona leżała na kanapie z papierosem w ustach i bawiła się z psem, była w szlafroczku porozpinanym i w pantoflach, a on w kuchni razem ze służącą robił kolację; ukazał tylko głowę przez drzwi i nie podając ręki, bo trzymał oprawianą rybę, zawołał:
– Dobry wieczór. Miał pan doskonały pomysł, przychodząc do nas, bo Hela tak się nudzi, że miałem iść na miasto i sprowadzić kogo do towarzystwa.
– Zje pan z nami kolację, prawda? Musi pan z nami zostać, bo ja się śmiertelnie nudzę!
– Ja tylko na chwilę wpadłem do państwa, bo nie mam czasu – tłumaczył się.
– Pomówimy później. Siadaj no pan bliżej, o tutaj! – zepchnęła nogą pieska i nie podnosząc się z kanapy, wskazała miejsce przy sobie.
Usiadł na krześle w pewnym oddaleniu i patrzał na nią ciekawie.
– Boisz się pan przy mnie siadać; to ciekawe, jak Lili pana wytresowała!
Zaczęła się śmiać, podając mu papierosy, a gdy wziął i zapalił, zakrzyczała:
– Jak to! a mnie pan ognia nie da?
Z zapaloną zapałką pochylił się nad nią, podając; wtedy ona pochwyciła go wpół i posadziła przy sobie.
– Siedźże pan tutaj, gdzie ja chcę. Todziu, daj nam herbaty!
Gdy Todzio wkrótce przyniósł herbatę i podał pokornie, rzuciła mu rozkazująco:
– A śpieszże się z kolacją. Czegóż patrzysz? Może się boisz, że Zakrzewski chce mnie bałamucić75! To się po nim nie pokaże – dodała ze śmiechem, ściskając mu rękę.
Todzio wyszedł, a pomiędzy nimi zapanowało kłopotliwe milczenie. Szalkowska trzymała go za rękę i patrzała w niego swymi sennymi, hipnotyzującymi oczami. Patrzyła długo, czekała, żeby przemówił; ale Leon nie wiedział, co mówić: bał się okazać śmiesznym, nie chciał i nie mógł z nią flirtować, bo kochał Lili, a przy tym trochę się jej bał, bo wywierała ona na niego dziwny urok. Ciągnęły go te wielkie oczy, obiecujące tak wiele, kusiły go jej pełne, zmysłowe usta i te wspaniałe kształty. Mocny zapach perfum, jakich używała, odurzał go i rozdrażniał.
– Dlaczego pan mnie unika, co? – zapytała prosto.
– Ja? Ależ nigdy nie unikałem pani, dlaczegóżby? – czuł się mocno pomieszany.
– Byłam zła na pana, ale za dzisiejsze przyjście wszystko panu daruję. No, niech pan przeprosi mnie.
Podała mu obie ręce do pocałowania, ale on nie pocałował, tylko uścisnął mocno. Wyrwała je gniewnie i podniosła się z kanapki, zapaliła świece przed tualetą76 i najspokojniej, jakby nikogo nie było w pokoju, rozpuściła włosy, które ją okryły niby płaszczem, i zaczęła się czesać.
– Do widzenia pani! – zawołał porywczo, widząc, że sobie z niego nic nie robi.
– Jak to, już pan ucieka?
– Ja nie mam czasu, a przy tym nie chcę pani przeszkadzać. Skinął głową i szedł do drzwi.
– Odchodzi pan, czyżby się pan mnie bał? – zawołała za nim ironicznie.
– O, pani dla mnie nie jest niebezpieczna – odpowiedział zirytowany, odchodząc.
Już był w pustym, zastawionym koszami z garderobą pokoju, przez który się przechodziło do sieni, gdy usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi i szept:
– Panie Leonie!
Zatrzymał się zdziwiony, ale już nie miał czasu odezwać się, bo mu jakieś namiętne, gorące usta zawisły na ustach.
– Dlaczego mnie unikasz? Kocham cię, słyszysz?… Czy nie widziałeś tego? nie czujesz?… Chcesz, to rzucimy tę budę i wyjadę z tobą do innego towarzystwa… Musisz być moim, tylko moim… kocham cię!
Szeptała urywanie, namiętnie i obsypywała gradem pożerających pocałunków jego twarz, głowę, szyję, ręce. Nie opierał się jej wcale i zaczął oddawać pocałunki. Był tak onieprzytomniony, że kilkakrotnie wśród szeptów mówił do niej: „Lili!”. Nie słyszała tego, porwana szaloną burzą namiętności.
Wyrwał się wreszcie z jej ramion i uciekł.
Długo stał na ulicy; dopiero mróz przyprowadził go do równowagi i oprzytomnił.
I zalał go wielki żal do siebie, do własnej słabości; wstyd mu było, że dopuścił do takiej sceny. Złość go opanowała. Wytarł twarz jak najstaranniej i chusteczkę odrzucił od siebie ze wstrętem, i usiłował myśleć o Lili, tylko o Lili; ale pomimo to czuł ciągle pocałunki tamtej, paliły go usta, wstrząsał się w denerwującym dreszczu.
– Co robić? Dokąd pójść? – myślał, przypatrując się oknom, które po kolei ciemniały.
Naraz trzasnął w palce i poszedł śpiesznie do Korniszona.
Korniszon mieszkał w gmachu poklasztornym, rozsypującym się w gruzy. Klasztor stał nad rzeką, w wielkim, na pół umarłym ogrodzie, otoczonym wysokim murem, jeszcze dobrze zachowanym.
Zakrzewski przez otwór, który pozostał po bramie, wszedł do ogrodu. Ciszej tu było niż na ulicy; wiatr nie szczypał w twarz, wielkie drzewa, pokryte osędzielizną77 niby puchem, skrzyły się w świetle księżyca i stały w sennej ciszy, kładąc wydłużone, fantastyczne cienie na śniegi. Obszedł ogromny, z czerwonej cegły kościół, podparty potężnymi szkarpami78, i zapuścił się w długie, czarne korytarze, pocięte smugami księżyca, które wlewały się przez wąskie, zakratowane okna i lśniły na wydeptanej, czerwonej posadzce z cegły. Cisza gnębiąca panowała w całym gmachu. Czasami zadrżał odgłos pękających od mrozu płotów lub nietoperz przewinął się z łopotem nad głową, albo śnieg zsunął się z dachów i fontanną białej kurzawy dzwonił po oknach. Wielkie, ascetyczne twarze mnichów, pokryte szronem, wychylały się czasami ze ścian w jaśniejszym rozblasku i jakby goniły oczami przechodzącego.
Przyśpieszył kroku, bo pootwierane drzwi do pustych cel wionęły na niego grobową atmosferą, a przy tym usłyszał niewyraźne, splątane dźwięki śpiewów, płynące z mieszkania Korniszona, położonego w końcu korytarza.
Pchnął niskie, zielone drzwi i znalazł się w wielkiej, sklepionej izbie.
Korniszon, Olkowski i Feluś siedzieli przed ogromnym piecem z zielonych kafli, w świetle wielkiego, wesoło trzaskającego ognia, wybijali takt kijami i śpiewali, a przed nimi na ławce stała butelka wódki, chleb, kilka wędzonych śledzi i kartofle pieczone.
– Jak się masz, dziedzic? Ha! ha! ha! Wódzia jest, kartofle są, śledzie także, a jakże! Biba79 wigilijna jak się patrzy! Siadaj – wołał Korniszon, usiłując się podnieść.
– Siadaj! Trochę sobie pijemy, trochę śpiewamy kolędę z żałości, trochę gadamy i dobrze nam. Olkowski, nalej sznytki80, za zdrowie dziedzica wypijemy i zaśpiewamy jaki chórek.
– Aha! Wódki już nie ma! Ha! ha! – śmiał się nieprzytomnie Olkowski, pokazując pod światło pustą butelkę.
– Felek, psiatwarz! Składka, panowie! Co tam! raz pijem i raz żyjem! Co łaska, panowie, do motii81.
– Mam pół rubla, bierz pół rubla! Tak, przepiję pół rubla, tak, utop się! – mruczał pijanym głosem Feluś i po dziesiątce wykładał pieniądze na ławkę.
– Zakrzewski, postaw pan za mnie, bo groszem nie śmierdzę.
– Jak ochota, to niech diabli pół rubla wezmą, tak, po pańsku, tak!
– Ano dobrze, mam dwa ruble, macie wszystko, niech diabli wezmą.
– A toś nasz, mój królu złoty! Daj pyska, to mi szlachcic prawdziwy! Zastaw się, a postaw się! Pijaństwo urządzimy jak się patrzy. „Wina, wina, wina dzban, to mi radca, to mi pan!”82 – zaśpiewał nagle. – Olkowski, psiatwarz, a leć no po sznapę83, a śpiesz się, a przynieś na przekąskę parę szkieł piwa84.
– Zaczekajcie, zaraz przyjdę z paliwem! – zawołał Korniszon, wychodząc z Olkowskim.
Powrócił po chwili z wielką żerdzią i zaczął ją toporkiem rąbać.
– Ja kochanemu proboszczowi nieco płotek rozgradzam, bo za wysoki, mógłby przy przełażeniu podrzeć sobie kapotkę. Ale, psiatwarz, jedną żerdkę na dzień, ani mniej, ani więcej; u mnie wszystko musi być systematycznie.
Umilkł, nakładając w piec drzewa. Feluś w swojej manszestrowej85 almawiwie, której nigdy prawie nie zdejmował, siedział zapatrzony ponuro w ogień, czasem pociągnął się za nos, powiedział bezwiednie: „Tak”, zrobił jaki szeroki, patetyczny ruch ręką i milczał. Zakrzewski rozmyślał o Szalkowskiej, spacerując po izbie, która niegdyś musiała być klasztornym refektarzem86 lub paradną87 do przyjęć salą, bo ilekroć ogień strzelił bujniej na izbę snopami czerwonych promieni, w żebrach sklepienia ukazywały się resztki fresków, jakieś głowy brodate, aureole złote, kawałki purpurowych płaszczów i żółto malowane piekło, z którego zostały w całości tylko ręce potępionych, wyciągające się z zielonawych płomieni, to znowu kawałki tłumnych procesji, resztki białych mnichów ze złożonymi rękami.
– Zakrzewski! ostrożnie, bo tam moje malunki na podłodze.
Zakrzewski obszedł wielkie płótno, pozszywane z prześcieradeł, rozciągnięte na podłodze, na którym Korniszon malował tzw. „wolną okolicę”, i powrócił do pieca.
– Wiesz, Korniszon, bałbym się tutaj mieszkać.
– I!… Jak się człek przyłoży, to mu i w piekle niezgorzej. Nie kosztuje ta ubikacja ani grosza, a swoboda jest: choćby strzelaj, nikt nie usłyszy. A przy tym opał nie jest drogi… i stróżowi co wieczór dychy płacić nie potrzeba. A z tymi to się już poznałem! – zawołał ze śmiechem, wskazując freski. – Zlatują mi ciągle na kołdrę, łuszczą się sieroty z zimna. A czasem to sobie rozmawiamy, psiatwarz! Niedawno jakoś, w przeszłym tygodniu, byłem nieco „wstawiwszy”88; poszedłem wcześniej spać, obudziłem się nad ranem, księżyc świecił wprost w okno, jak teraz… naraz słyszę śpiew. Ki diabeł? myślę sobie i słucham. Śpiewają w korytarzach! Myślę sobie: Kos z Felusiem i Olkowskim idą do mnie w odwiedziny pod dobrą datą. Podniosłem się trochę i patrzę na drzwi… Otwierają się… wchodzi cała procesja… mnichów! Zemdliło mnie trochę. A oni idą i śpiewają, i śpiewają… Jeszcze pamiętam słowa i melodię: Laudate, pueri, Dominum! Laudate!89
Zaczął śpiewać przyciszonym, grobowym głosem.
Zakrzewski wstrząsnął się nerwowo i spojrzał nieśmiało na freski.
– Doskonale pamiętam, przechodzili koło mnie… głowy wygolone, twarze blade, oczy zamknięte… ręce złożone… w białych habitach z czarnymi szkaplerzami90 na piersiach!… Czekam, aż przejdą, trę oczy, zamykam… otwieram, a oni wciąż idą… idą… i śpiewają! Spociłem się do siódmej skóry, psiatwarz! Nieznacznie chciałem zobaczyć, dokąd idą, oglądam się, a oni chodzą tylko dokoła mego posłania. Spałem przy ścianie… macam… ściany nie ma!… Jezus Maria! zaczęły mi zęby kłapać… Miałem przy poduszce flaszuchnę gorzałki, było tego z pół kwarty91… muszę mieć wódkę, bo jak wstaję, to mnie zawsze mdli coś w żołądku… Wyciągnąłem ją w największym strachu, przewróciłem, łyknąłem raz i drugi dla kurażu92… zamknąłem oczy i… obudziłem się w południe, psiatwarz.
– Pierwszy atak delirium tremens93, tak. Utop się, aby nie powiedziano, żeś się zapił.
– A rano nie było żadnych śladów, nic? – pytał poruszony opowiadaniem Zakrzewski.
– Nic, pustą butelkę znalazłem pod oknem, a siebie w środku siennika.
– Halucynacja, tematem były te freski, a przyczyną wódka.
– Jak chcesz, dziedzicu, ale ja doskonale widziałem i pamiętam… Olkowski wali. Panowie, do porządku, bo sznaps idzie! Dawajże, mazgaju! Tęsknimy, wyglądamy, a ty jak mucha w smole się ruszasz!
Odebrał wódkę, odkorkował, obejrzał i oddał.
– Nalewaj sznytki, Olkowski! Zrobimy cacany chórek, panowie. Tylko się pilnujcie taktu, bo będę grzmocił.
Wziął kieliszek, w drugą rękę pogrzebacz do dyrygowania i zaczął śpiewać ochrypłym, przepitym głosem:
– „Pije Kuba do Jakuba, Jakub do Michała!”
– Chlust! Tryknijmy się!
Trącili się i wypili.
– Olkowski, nalej sznytki!
Wypili znowu i śpiewali od początku; Zakrzewski tylko nie śpiewał; był jakiś smutny i znużony.
– Gdzież twoja Ofelijka, Hamleciku?94
– Cicho, Feluś! „A kto nie wypije, tego we dwa kije!”. Źle, Feluś, fałszujesz jak pies.
– Olkowski, nalej sznytki. Zacznijmy na nowo, no, raz… dwa, raz… dwa…
A kto nie wypije – tego we dwa kije!
Łupu-cupu po kożuchu, tego we dwa kije!
– Dziedzic się nudzi. Olkowski, dawaj szkło.
– Głupiś, Korniszon, dawajcie wódki; niech tam diabli wezmą resztę!
– Mądre słowo. Pij, bracie, psiatwarz, a poznasz słodkość! Lili wyda ci się aniołem, a życie specjałem. Pij, Olkowski, pij, bracie, a będzie ci się zdawać, że jesteś kochankiem Szalkowskiej, że masz fajgla95, że jadłeś przez cały tydzień obiady, że grywasz bohaterów! Pij, Feluś, pij, bracie kochany, mój królu złoty, psiatwarz, a twoja almawiwa grzać cię będzie jak futro i utopisz się w żarciu, a piciu, a kochaniu, a szczęśliwości! Pijmy! Pijmy, panowie! Patyk złamany reszta! Co tam będziemy myśleć: będzie co jeść czy nie będzie; uda się spektakl czy nie uda; kocha nas kto czy nie kocha; umrzemy czy nie umrzemy! Pijmy słodkość, bracia, psiatwarz, i tyle…