Kitabı oku: «Sprawiedliwie», sayfa 3

Yazı tipi:

IV

Jak jej ta długa noc zeszła? Nic nie wiedziała prócz tego, że ją łamała nieopowiedziana męka. Świt już rozbielił mieszkanie, a ona wciąż siedziała skulona przed dawno wygasłym kominem. Co pewien czas podnosiła się automatycznie, patrzyła przez okno i szła zajrzeć do chłopaka śpiącego, i znów siadała. Łzy błyskały w jej siwych, przekrwawionych oczach, ale nie miały sił płynąć, więc zastygały na rzęsach i powłóczyły źrenice jakby szkłem matowym.

– Jezus mój! Jezus! – szeptała chwilami.

Nie opowiedzieć143, co przeżyła w tę noc długą, ile trwóg wyło w jej duszy, ile bólów szarpało jej sercem, ile burz, buntów i rozpaczy trzęsło nią, jaki krzyk niemocy ją rozrywał! – nie opowiedzieć!

Czuła, że jest bez ratunku zgubiona.

Wzywali ją do kancelarii! Mieli jakiś papier o Jaśku!

– Jezus! Jezus! – jęczała. – Już wiedzą, że uciekł… szukają go… i wezmą!… Nie… nie… – wyła w niej matka. – Nie dam… to mój, to syn… to krew moja… to moje łzy… nie dam…

I znów spadała w głąb trwóg, słabości, rozpaczy, w stromą głąb niemocy, i znów łzy szkliły oczy krwawe…

Jak go wezmą, to już go nigdy nie zobaczy, nigdy…

O mój Jezus, o mój Jezus, czy to sprawiedliwie, czy to sprawiedliwie!

Jęczała bezsilnie, coraz mniej panując nad sobą.

I za co go ukarali? Że żgnął rządcę widłami! A za co żgnął? Prawy był… bo mu rządca Nastkę ciągał do stodoły. Bronił ino siebie… I za to na caluśkie trzy lata! A to tyla chłopy sobie łbów naskubią, tyla sobie kulasów naprzetrącają i nic, nie do kreminału… A Jaśka wsadziły. Gdzie jest sprawiedliwość! A tamtemu nic?… Żyje se jak pan i broi, jak broił, bo co która dziewucha chodzi na pańskie144, to juści, że potem przynosi małe w zapasce… Obraza boska, a kary na to nijakiej… I kto mu mocny co zrobić?… Kogo się on boi?… Chciał, to i wsadził Jaśka… wsadził… ażebyście… ażebyście!…

I taka straszna, nieubłagana, dzika nienawiść zawyła w jej duszy, że rozprężała chude palce i darła zapamiętale grubą zapaskę.

Wyrwała ją dopiero z tego zapamiętania Tekla.

Jasiek wciąż leżał nieprzytomny.

Nie wiedziała już, co robić. Po doktora było daleko, a potem, zobaczyłby i powiedział… ludzie by zobaczyli, a zaraz gadki, a pytania… Nie, nie…

– A jeśli zamrze? – Długo ważyła w sobie to pytanie, które kamieniem spadło na jej biedne, zrozpaczone serce. – A niech zamrze, to i ze mną zaraz będzie koniec, a nie pomogę go wydać, nie… A niechta zamrze!… – myślała ponuro.

Był już duży dzień, gdy się nieco przyoblekła lepiej, wzięła w chustkę mendel145 jajek i poszła do gminy.

Słońce świeciło wesoło i jakby z radością tarzało się po polach i kałużach drogi, którą szła do kancelarii. Po rowach, pomiędzy kamieniami stokrotki z lubością rozchylały różowe rzęsy do słońca; skowronek się gdzieś wyrwał z zimnych jeszcze pól i jak dzwonek świergotał pod czystym błękitem nieba. Ostre a rzeźwe powietrze owiewało jej twarz zgorączkowaną.

Kancelaria była niezbyt daleko, bo tuż przy kościele w olbrzymim zrujnowanym gmachu poklasztomym, stojącym na wzgórzu, pod którym ciągnęła się wieś długą linią ku lasom stojącym dokoła.

W kancelarii nie było jeszcze pisarza, spał.

Stójka tylko kręcił się po kancelarii, zamiatał, a potem poszedł obrządzać świnie, których natarczywy kwik dochodził z głębi długich korytarzy, porozgradzanych drewnianymi ścianami.

Winciorkowa siadła przed kancelarią na olbrzymich kapitelach146, które pozlatywały z frontonu klasztoru, służąc teraz za stołki, i czekała cierpliwie.

Wkrótce nadszedł i wójt, przywitała go i zaraz zaczęła:

– A to wedle tego papieru, co to jest o moim Jaśku, przyszłam.

– Jest ci ta coś niecoś, ale zaczekajcie, jaże pan pisarz wstanie.

– Nie wiecie, co w nim stoi?… – pytała.

– Mówił na dworze nie będę, a potem pisarz jest od tego, coby czytał, zaraz mu każę, to wam powie.

Ratował swoją powagę, bo nic nie wiedział o żadnym papierze.

– Wójcie, zanieście ze mną cebrzyk147, bo sam nie uradzę, świnie chcą chlać – proponował stójka.

– Widzisz go! A nieś sobie sam! – oburzył się wójt, ale pojrzał w zasłonięte okna mieszkania pisarza, splunął i poniósł.

– Zawdy usłużyć po sąsiedzku jeden drugiemu powinien – powiedział, powróciwszy, usiadł na kamieniach z powagą i częstował tabaką chłopów, których kilku przyszło za interesami.

– Wójcie! A to pan pisarz mówił, żebyście wóz nasmarowali i rychtowali konia – meldował stójka.

Wójt się opierał, bo widział, że chłopom gęby się już wykrzywiały ze śmiechu.

Ale wnet rozczochrana głowa ukazała się w lufciku i rozległ się głos.

– Wójt! Sam tu148! Naszykować wóz, jedziemy do Górek na śledztwo!

– Duchem będzie! Prawda… podwoda149 urzędowa rzecz, śledztwo tyż! Prawda!…

– Wójcie, a macaliście dzisiaj kury pani pisarzowej? – zakpił któryś z chłopów.

– Stuliłbyś pysk, widzisz go!

– Dziecko by też trza przewinąć…

– Abo i ten porcenelowy150 garnek wynieść…

– Buty wyczyścić…

– Panienkom nosy poobcierać abo co…

Kpili chłopi, ale wójt nie słuchał, narychtował wóz, wytoczył go przed kancelarię i poszedł po swojego konia, do pary z pisarzowym.

– Ogier, nie ogier? Sielny151 koń!

Zaczęli znów, widząc, jak wójt ciągnie za grzywę swego konia.

– Dobry koń, poczciwości koń. Dasz mu strzechę – zje; dasz żerdź, byle ino nie przeschniętą, też schrupie jaż miło; szmaty z płota ściągnie i zeżre jak kuniczynę. Świniakowi samemu zjeść nie da w korycie, tak ano152 lubi na spółkę. Sielny koń.

– Koń jak koń, ale urząd jest i parada, że jaż ha!

– Patrzta, jak to nogi stawia niczym cielna krowa. Ogon to ma jucha jak z paździerzy konopnych, cie, jak zadziera… patrzy se na gospodarza.

– A łeb to ma całkiem podobny do dworskiego pachciarza.

– Moderunek153 kiej u ślachcica! I tu śnureczek, i tam postroneczek! Portecki mu ino, wójcie, wdziejcie i do Warsiawy na pokaz.

– A ścigły jucha musi być kiej krowa!

I pokpiwali sobie dalej z wójta i z jego konia.

Winciorkowa czekała. Z zamkniętymi oczami, z głową opartą o ścianę siedziała nieruchoma, jakby skamieniała. Nic nie słyszała z rozmów, bo wciąż dźwięczały w niej wczorajsze słowa stójki: „Jest papier o Jaśku”.

Co tam może być w tym papierze? Co jej powie pisarz? Czy oni już wiedzą? Te pytania niby błyskawice bólu i trwogi przerzynały wciąż jej mózg obolały.

Nie widziała, że słońce podnosiło się coraz wyżej i zalewało całą dolinę i wieś, i lasy stojące dokoła, złotawą pożogą. Mróz puszczał i po bruzdach, po rowach, po kałużach błyskały wody, dymy z chałup biły prosto niby słupy białawego błękitu, a we wsi, którą z tego wzniesienia widać było jak na dłoni, wypędzano bydło do wody. Nic nie widziała, nic nie słyszała prócz tych głosów trwogi, jakie darły jej serce.

– Winciorkowa, do kancelarii! – zawołał stójka, a zobaczywszy jej węzełek dodał: – Idźcie przez kuchnię.

Poszła wolno, machinalnie, w stary, zrujnowany korytarz klasztorny, w którym grzebały się kury i prosięta.

A w kuchni, olbrzymiej, sklepionej, oświetlonej gotyckimi oknami, na środku stała pani pisarzowa z papierosem w zębach, który zapalała co chwila.

Winciorkowa schyliła się na przywitanie.

– Co powiecie?

– A to… wedle tego papieru… ino mendel jajków, bo jeszcze kury mało niesą… – szepnęła, rozwiązując chustkę i kładąc ją przy jej nogach.

– Świeże, co?

– Parę dni mają.

– U was prośba jest? – pytała, przeglądając równocześnie jajka pod słońce.

– A juści, juści… A to jakiś papier przyszedł o moim synu, tym, co to… co to… siedzi… bo to pani wie… że…

– Idźcie do kancelarii… ja tam zaraz powiem mężowi.

– Bóg zapłać pani! – szepnęła i wyszła.

– Adam! powiedzieć mężowi, że u Winciorkowej jest prośba! – krzyknęła przez drzwi i powróciła, zapaliła papierosa i przeglądała dalej jajka.

Winciorkowa weszła do kancelarii, pochwaliła Boga, a że jej nikt nie odpowiedział, stanęła cicho przy drzwiach i czekała. Pisarz ubierał się dopiero, co chwila ginął w sąsiedniej izbie i powracał z jakąś częścią garderoby, którą wolno naciągał, rozmawiając jednocześnie z chłopami.

Czekała z dobrą godzinę, bo chociaż pisarz się już ubrał, ale zaraz potem poszedł na śniadanie. W kancelarii pozostał tylko młody, piegowaty i rudy chłopak, który usiadł przed piecem i puszczał w ogień bardzo dyskretnie dym z papierosa.

– Panie! – odważyła się przemówić.

– Wam czego?

– A to pono przyszedł papier o moim synu, Jaśku Winciorku.

– Aha, o tym złodzieju, co uciekł z więzienia!

– Mój syn nie złodziej! A tobie, ciarachu154, wara gębę sobie nim wycierać! – krzyknęła wielkim głosem, bo ją ta nazwa przeszyła jak nożem.

– Nie podnoś, kobieto, głosu, bo pójdziesz na osobność! – zauważył spokojnie chłopak, puszczając wielkie kłęby dymu.

Już nie rzekła ani słowa, siedziała pod oknem na pół żywa z niecierpliwości, z tego denerwującego oczekiwania.

– Wy Anna Winciorkowa?

– Ja, wielmożny panie… – powstała prędko, bo pisarz pytał.

– To wasz syn, Jan Winciorek, był skazany na trzy lata więzienia za pobój155 i usiłowanie zabicia, ha?

– Tak, juści tak, Jasiek mu jest na chrzestne imię, tak wsadziły go na trzy lata, ale to ino przez złość.

– Przysłali do mnie uwiadomienie156, jako157 Jan Winciorek uciekł z więzienia tydzień temu.

– O Jezu! – jęknęła, zataczając się na ścianę.

– I jest poszukiwany. Jeżeliby się do was pokazał, to powinniście go zatrzymać, zawiadomić sołtysa i odstawić do kancelarii.

– Moje dziecko rodzone!

– Tu o tym nie stoi. Jest tylko, że uciekł taki to i taki, a kto uciekł, musi być złapany, a kto będzie złapany, pójdzie pod sąd i do więzienia. A kto jego będzie przechowywał, pomagał mu uciec, też karany będzie.

Skończył i wziął się do roboty.

A Winciorkowa, jakby gromem rażona, długo stała, nie mogąc zebrać sił do wyjścia.

– Pójdzie pod sąd i do więzienia!

– Pójdzie pod sąd… i do więzienia…

V

Jeno płakanie, jeno żałość, jeno umęczenie duszne chodzi po świecie, a ty, człowieku, cierp, a ty, robaku, baruj się158 z nimi, a ty, sieroto, oganiaj się, a ty, nieszczęśniku, uciekaj choćby za bory, choćby za morze, a ułapi cię za gardziel, gdziebyś się i nie schował.

O dolo! dolo! dolo!

A ludzie są jak te wody: ani wiedzą, skąd, ani wiedzą, po co, ani wiedzą, dokąd?

A ludzie są jak te chmurki, co je wiater żenie159 to tu, to tam, po całym świecie… jak te listeczki, co je wiater drzewom pokradł i wieje nimi na pola, na lasy i rzuca na zatracenie; jak ten dzień, co był wczoraj, a już go ani dzisiaj, ani nigdy nie ma.

I zmiłowania nie ma, i poratunku nie ma, i uciekania nie ma.

I gdzie uciekniesz przed dolą, człowieku-sieroto, gdzie?

Chyba ułapisz się, biedoto, tych gwiazdów i dufające160 serce oddasz Panu Jezusowemu miłosierdziu!

O dolo! dolo! dolo!

Tak rozżalała się dusza Winciorkowej, sieroca, smutna dusza matki cierpiącej. A wiatr huczał na dworze i targał poszyciem chałupy, rozchwiewał drzewami i smagał nimi ściany, pogwizdywał w kominie i niby Zły, cieszący się z nieszczęść ludzkich, chichotał, tańcował po drogach ciemnych, po tej nocy rozdeszczonej, smutnej, strasznej.

– O Jezu! – łkała Winciorkowa i wrzeciono wysuwało się z jej sztywniejących palców, a ze zmęczonych, wypłakanych oczów161 toczyły się łzy gorzkie po zapadłej, rozbolałej twarzy. Wyschnięta pierś podnosiła się w strasznym łkaniu, a niemoc, straszna niemoc przygniatała jej biedne ramiona do ziemi, do poddania się, do niewoli…

Tekla sama dzisiaj oprzątnęła gospodarstwo i ugotowawszy kolację, zabrała dziecko z płachty wiszącej u sufitu i poszła spać.

Ani spostrzegła tego stara, zajęta cała myślami i boleścią. Raz w raz zaglądała do chłopaka, który leżał w gorączce, a potem tylko nasłuchiwała wszystkich szmerów, wszystkich świstów, wszystkich głosów nocy… bo się jej strapionemu sercu wydawało co chwila, że już słyszy szczęk pałaszów162, że już idą po niego…

Wtedy zrywała się, zasłaniając drzwi do alkierza, i takim strasznym, pełnym rozpaczy wzrokiem patrzyła, jakim tylko matka w obronie swego dziecka patrzeć może. Ale nikt jeszcze nie szedł, to tylko noc szła i deptała świat wichrami.

Dobrze już przed północą zapukał ktoś delikatnie do drzwi i wsunęła się przemoczona, zziębnięta Nastka.

– Nie, siadać nie siądę, zaraz muszę wracać. Przyleciałam wam powiedzieć… Jezu, jakem się zatchnęła, że we dworze u państwa mówili… co Jasiek uciekł z więzienia…

– A ty go chcesz wydać, judaszu! – szepnęła stara.

– Jezus miłosierny! co wy powiadacie! Adyć163 zlitowania nie macie! Ja bym Jaśka wydała, ja, co bym każdą kosteczkę dała za niego!…

Płacz nagły powstrzymał jej mowę, zaciągnęła chustkę na oczy i uciekła, tylko z ciemności słychać było coraz słabiej odgłos jej trepów…

– Nacierp się i ty, najedz się bolenia jak i ja, najedz! – zawołała za nią stara i zaczęła chodzić po izbie i szukać jakiego poratunku.

Ale poratunku nie widziała. Przyjdą, zobaczą go, złapią i pójdzie pod sąd i do więzienia! I już go nigdy nie zobaczy… nigdy…

Głowa zaczęła się jej trząść z nagłego strachu, obtarła fartuchem nos i oczy i chodziła dalej, medytując.

Żeby chociaż wychorzał164, toby mu pomogła uciec, sprzedałaby choćby ano i maciorę… choćby nawet i krowę albo i dwie… i pomogła, poszłaby z nim nawet na kraj świata, gdzieby go nikt nie znał, nie więził, nie karał.

Ale gdzie?…

I dusza przed tym pytaniem struchlała jej z trwogi.

Prawda, a gdzie uciekać?

Przecież na całym świecie są sądy, są strażniki, są więzienia!

Chwyciła się za głowę i przysiadła, tak ją przeraziło to odkrycie.

Prawda, są wszędzie… wszędzie… jak te żelaza na wilki… wszędzie…

Była przecież w Częstochowie, to i tam pokazywać musiała papiery; była na Kalwarii, za Krakowem, to i tam tak samo!

Obejrzała się dokoła bezradnie.

I jakby ujrzała wszędzie nieprzebyte mury, szeregi strażników, kancelarie, pisarzów i wyciągnięte do chwytania ręce!

Laboga! I nigdzie, i nikaj165 nie może człowiek biedny uciekać od tej strasznej mocy, którą teraz dopiero zobaczyła w całej grozie, uosobioną w strażniku i w więzieniu.

Biedactwo, nie rozumiała tego słowa: prawo, i myślała, że to to samo, co – sprawiedliwość!

Nie czekała odpowiedzi na to pytanie, ale natomiast wypełzły z jam zmęczonego mózgu wspomnienia lat dawnych, wspomnienia męża, wspomnienia starych nędz i krzywd starych, które sinymi, wykrzywionymi męką ustami wołały z głębin czasu: Nigdzie… nigdzie…

Zaskowyczała z bólu jak pies kopnięty, przygięła się, okręciła się koło własnej duszy i w skamienieniu zgrozy nieopowiedzianej siedziała przed oknem, zapatrzona w dręczącą ciemność duszy własnej…

I dopiero z tego gorzkiego poczucia niemocy i opuszczenia, z tego poczucia stratowania przez los wstawał w niej z wolna bunt przeciw niesprawiedliwościom, srogi bunt duszy zrozpaczonej a silnej jeszcze.

– Jak to? Jasiek ma być złapanym, sądzonym i oddanym do więzienia, chociaż już dwa roki odsiedział niesprawiedliwie, chociaż niewinowaty?!… A tyla zbójów chodzi wolno po świecie! Oj, choćby ten Jadam Brzostek, o którym wszyscy wiedzieli, że trzyma spółkę ze złodziejami, abo ten Michalak, o tym też wiedzą, że zabił człowieka. A oni chodzą wolno! Dlaczego tak jest? To nie jest sprawiedliwie, nie. Dlaczego tak jest?

I długo snuła te nieskończone „dlaczego”, aż w końcu sen ją zmorzył, że ocknęła się dopiero o świtaniu.

Ale dzień nowy nie przyniósł rozwiązania, przeciwnie, cierpienia jej wzrosły i bunt jej przeradzał się z wolna w nienawiść do świata i wszystkich ludzi wolnych.

Jaśkowi nic nie było lepiej, pomimo że mu raz w raz stawiała bańki na plecach i bokach i aby upuścić mu nieco krwi, przecinała te wzdęte pęcherze dobrze wyostrzonym kozikiem.

A Tekla w południe, przyszedłszy na obiad z pańskiego, szepnęła:

– We dworze już wiedzą… na wsi gadają…

– I co? co?

– Hano co! Rządca powiedział do parobków, że kto Jaśka złapie i dostawi do kancelarii, to dostanie od niego dziesięć rubli i garniec gorzałki…

– A chłopy?… – wyszeptała starucha.

– Chłopy, jak chłopy! Moiściewy, a toć dziesięć rubli to karwas166 grosza! Można by sporą maciorkę za to kupić… – dodała jakby do siebie.

Winciorkowa pilnie badała jej twarz i widząc, z jakim pożądliwym zamyśleniem patrzy na jej prosiaki, zdecydowała się po prędkiej, ale i bolesnej walce na ofiarę.

– Tekla, dam wam tę maciorkę z łatą na boku…

– Ja ta nie żaden judasz! – oburzyła się bardzo szczerze, ale oczy jej błysnęły pożądliwością.

– I… nie miałam tego w głowie, inom sobie dawno kalkulowała, żeby wam dać…

– Niby tak sobie, przez pieniędzy…

– A juści, pomagaliście mi tyla i w osnowie167, i w przędzeniu, to wam się rzetelnie należy.

– Prawda, ale wy rzetelnie mi ją dajecie?…

– A naprawdę. Maciorka, to możecie się dochować z niej czego…

– I to już całkiem moja świnia, co? – pytała oczarowana.

– Przecie, że wasza…

– Jezus Maria! Rodzona by lepsza nie była – krzyknęła z radości i rzuciła się starą obłapiać za nogi i całować po rękach, a potem poleciała do chlewa i przygnała ową maciorkę do izby swojej, i tak chodziła koło niej, tak jej podtykała jeść, że chociaż dziecko ryczało w płachcie uwieszonej przy suficie, nie słyszała olśniona szczęściem posiadania własnej maciorki. – Jezus! jakie to śliczności! Loboga, jakie to sprawne a żarte168! – wykrzykiwała co chwila.

Winciorkowa, słuchając tego entuzjazmu, uśmiechała się dosyć żałośnie, bo juści, że za Jaśka oddałaby całe życie, ale zawdy… zawdy prosiak wart był z półszosta169 rubla abo i siedem, bo na wiosnę świnie płacą…

– Ha, trudno! Z czyjego woza zsiadaj i na pół morza! – myślała, idąc zajrzeć do wczorajszej położnicy.

Umyślnie przystawała, sama zaczepiała ludzi, gawędziła, aby się coś dowiedzieć, czy na wsi wiedzą, że Jasiek jest u niej. Ale chłopi nie dali się złapać, nikt się nie zdradził ani słowem jednym, ani spojrzeniem, że cośkolwiek wiedzą o Jaśku. Gdy wreszcie sama powiedziała o ucieczce jego z więzienia, robili tak szczerze zdziwioną minę, jakby ta wieść, o której już wieś cała mówiła, była im naprawdę nowiną.

– Gramatyki juchy, żaden pary z gęby nie puści! – szepnęła zawiedziona.

– Szmat! szmat! szmat! – jęczał jakiś głos na drodze. – Gospodynie, nie macie czego? nie potrzebujecie czego? – zawołał do niej szmaciarz, niski, chudy Żyd, który człapał środkiem drogi obok starej bryczki, ciągnionej przez szkielet konia.

– Stańcie przed chałupą moją, ja tam zaraz przyjdę.

Poszła do położnicy, a Żyd wlókł się wolno, popychał brykę wyładowaną w łachmany, smagał konia i przed każdym domem jęczał:

– Szmat! szmat! szmat!

Kiedy niekiedy przystawał i zamieniał za garść łachmanów szpilki, nici, igły, wstążki, gliniane kuraski170 do gwizdania, a czasem robił i grubsze operacje, na mendel jajek, na ćwiartkę kartofli lub na starą, wypierzoną kurę.

Gromada dzieci na pół nagich goniła go z wrzaskiem i krzykiem:

– Szmaciarz! Waciarz! Dam ci gros, daj mi kuros!

Ale Żyd nie zwracał uwagi na krzyki, tylko energicznie oganiał się batem od psów, które zajadle docierały do jego długiej kapoty i napełniały wieś całą szczekaniem.

Krzyczał dalej, w przestankach bijąc konia, bo mu stawał co chwila, ale częściej jeszcze pchał wóz, podpierał go chudym ramieniem, aż mu zaczerwienione oczy na wierzch wyłaziły, świstał batem i wołał:

– Wio, wio! gniady!

Końce kapoty, gdy się pochylał przy popychaniu, wlokły się po błocie i tworzyły długą kolej, a czasem, zmęczony, przystawał, opierał się o wóz, zsuwał czapkę na tył głowy, obcierał czoło i dyszał tak ciężko, aż mu się broda ruda trzęsła i oczy napełniały łzami.

Dobrze już pod wieczór dowlókł się do domu Winciorkowej, dał koniowi siana i z batem w garści przyszedł do izby, ale był tak zmęczony, że długo siedział przed kominem, nie mogąc słowa przemówić.

– Zmęczyliście się, co?

– Od rana już tak jadę… a że nic nie jadłem, to mi trochę słabo…

– Napijecie się mleka, to wam dam?

– Bóg zapłać, gospodyni, to ja zaraz przyniesę swój garnczek, to wy mnie w niego udoicie…

Udoiła mu w garnczek, przystawił do ognia, zagotował i wdrobiwszy suchą bułkę, nałożył czapkę i jadł tak łapczywie, że Winciorkowa przyniosła z alkierza trzy jajka i położyła przed nim.

– Zjedzcie i jajka, niech będą na zdrowie…

– Bóg zapłać! – wyszeptał z dziwną wdzięcznością.

Ugotował je sobie, ale zjadł jedno tylko, resztę nieznacznie schował do kieszeni, dla dzieci… A potem, jakby na podziękowanie za jej dobre serce, powiedział cicho:

– Mnie mówiły strażniki o waszym chłopaku, jego szukają!

Winciorkowej ręce opadły od roboty, bezwiednie spojrzała na drzwi alkierza.

– Jego szukają! One mówiły, że przed tygodniem to un był w nocy w karczmie przyłęckiej, rozbił nos strażnikowi i uciekł!…

– Jezus, Maria! – krzyknęła, bo tego szczegółu nie wiedziała.

– Wy jego nie trzymajcie, jak on przyjdzie, bo jego złapią i no!… Ja to wiem, jak mój młodszy brat uciekł z wojska, to myśmy go chowali przez dwie niedziele, a potem to jego w nocy wzięli i my go już nie zobaczyli; aj, aj! co to była za godzina!…

Zachlusnął się aż ze wzruszenia.

– Żeby on był pojechał sobie do Ameryki, toby jego nie wzięli…

– Gdzie to? – zapytała prędko.

– Do Ameryki, to jest daleko, to jest za morzem, to jest może za dwa morzem… Tam dużo jest i Żydki, i Polaki, i Niemcy… Tam jest dobrze, tam żadnych strażników nie ma… Ja wiem, od nas z miasta jest tam felczera171 syn i on ojcu co rok przysyła pieniędzy…

– A czemu Mosiek tam nie wysłał brata? – spytała podejrzliwie.

– Czemu? Nie było pieniędzy. Żebym ja miał tyle pieniędzy, co kosztuje droga dla mnie, dla mojej żony, dla moich dzieci, to ja bym i tu miał się dobrze.

– A siła172 pieniędzy potrza? – zapytała spokojnie, udając obojętność.

– Ja dobrze nie wiem… ale mnie mówił jeden Żydek, co całe sto rubli sama droga! To wielki majuntek, wielki geld173!…

Zamilkli.

Żyd opasał się czerwoną chustką, za którą zatknął koniec kapoty, pozbierał pudełka, nadział czapkę i wychodząc szepnął ciszej:

– Ja wam po przyjacielsku radzę… niech on zaraz ucieka do Ameryki… no, ostajcie z Bogiem.

– Jedźcie z Bogiem, Mośku.

– Wiecie, ten Herszlik, co un trochę szwarcuje174 ludzi za granicę… wy z nim pomówcie, un teraz jest w domu…

– Do Jameryki, za morza! Laboga! – myślała, zostawszy sama. – To pewnie tam, gdzie teraz naród ten wychodzi!

Parę dni chodziła z tą myślą, obracała ją na wszystkie strony, przeżuwała i nie mogła się zdecydować puścić chłopaka w taki świat.

– Pojadę z nim! a co ja bym tu miała ostawać! Prawda!

Olśniła ją ta myśl i zaraz w niej się zbudziła ta niezmożona, chłopska ciekawość świata. Ale spoglądała przez okno na świat i ostygła, strach ją przenikał.

– Odjechać chałupy, ziemi, kościoła?… Wszystko ostawić i już tego nigdy nie widzieć… Jezus, adybym175 zamarła chyba z tęskności! Nie kuś ty mnie, diable, nie kuś! – szeptała, ale mimo to robiło się jej w duszy coraz jaśniej.

To pewność ocalenia Jaśka tak ją rozwidniała.

– Do Jameryki! Prawda, że to i łoni176 szły tam ludzie, i latoś177 idą… Juści, juści, jaże ksiądz na kazaniu mówił, żeby nie szły, bo idą na zatracenie. E, księże gadanie a złodziejskie przysięganie… to jest ta para… o…

Ale rychło zapomniała o wszystkim, bo Jaśkowi coraz było gorzej. Rana nie chciała się goić i to rzężenie w płucach nie ustawało. Robiła, co mogła i co umiała, ale wszystko nie pomagało. I okadzała go, i odczyniała, i wszystko jedno, co nic. Rozpacz ją ogarniała coraz boleśniejsza, bo Jasiek w chwilach przytomności, coraz rzadszych, szeptał:

– Zamrę, matulu, zamrę!

– Wyzdrowiejesz, synku, wyzdrowiejesz, nie bój się. Pan Jezus i ta Matka Częstochowska ci pomogą i wyzdrowiejesz.

– Zamrę, matulu, ja to już czuję, matulu… już się ino ostatni dech tłucze po mnie, matulu… Przyjdzieć178 kostucha, przyjdzieć… – skarżył się słabym głosem i łzy strumieniem płynęły mu po twarzy… – Sprowadźcie mi księdza, matulu… Człowiek jest grzyszny, to niech ta ksiądz wstawi się za mną przed Pana Jezusowym sądem…

Matka, chociaż jej serce wyło i pękało z bólu, uspokajała go zapewnieniami wyzdrowienia.

Nie wierzył już i nie chciał, bo czuł w sobie znużenie zamierania.

– Co mi tam już żyć… jakby me wzieny, tobym wnetki poszedł do kreminału… Matulu, ja już nie mogę, nie ścierpię tam, nie ścierpię… bo jak mę zamkną, to się powieszę abo co złego sobie zrobię…

– O mój jedynaku, o moja sieroto biedna, o mój parobku179 kochany, ty nie odeńdziesz od matuli, nie ostawisz mnie biednej sieroty, nie ostawisz!… – jęczała, obejmując go sobą i płacząc krwawymi łzami rozpaczy…

– Kiej mi jest źle, matulu… kiej mi tak źle… tak źle… – skarżył się cicho, zapadając w półsen, pełen widzeń i majaczeń…

Przesiedziała przy nim noc całą z trwogą najwyższą, bo się jej wydawało co chwila, że już umiera, więc go chwytała w ramiona, przyciskała do serca, ogrzewała własnym ciałem jego stygnące członki, szalała z rozpaczy, aż nad ranem padła na ziemię, rozkrzyżowała ręce i głosem pełnym krzyków, skarg, żalów i próśb, pełnych krwi serdecznej, żebrała zmiłowania u Matki Najświętszej…

Na dworze była jeszcze noc ciemna, noc pełna deszczów brzęczących nieustannie po szybach, pełna zielonawych ciemności, które zalewały izbę smutkiem beznadziejnym i opuszczeniem, gdy Jasiek podniósł się na pościeli i wielkim głosem zawołał:

– Księdza! Księdza!… – i upadł bezwładnie na poduszki…

Winciorkowa ledwie się dnia doczekała, zostawiła Teklę przy chorym, wzięła z grzędy kurę pod chustkę i pobiegła ma plebanię.

143.nie opowiedzieć – nie sposób opowiedzieć. [przypis edytorski]
144.chodzić na pańskie – chodzić do pracy na pańskim polu. [przypis edytorski]
145.mendel (daw.) – 15 sztuk. [przypis edytorski]
146.kapitel (z łac. caput: głowa) – głowica, najwyższa część kolumny, łącząca ją z belkowaniem, pełniąca też funkcje dekoracyjne. [przypis edytorski]
147.cebrzyk – mały ceber: drewniane naczynie z klepek, podobne do wiadra, najczęściej o dwóch uchach; używane daw. na wsi na wodę. [przypis edytorski]
148.sam tu! (daw.) – chodź tu! podejdź! [przypis edytorski]
149.podwoda – obowiązek dostarczenia przez ludność środka transportu (wozu z zaprzęgiem) na rzecz władz lub wojska (daw. także dworu); również: taki wóz wraz z woźnicą. [przypis edytorski]
150.porcenelowy (gw.) – porcelanowy. [przypis edytorski]
151.sielny (gw.) – silny, wspaniały. [przypis edytorski]
152.ano – oto; właśnie. [przypis edytorski]
153.moderunek (daw.) – ekwipunek, wyposażenie, tu: uprząż. [przypis edytorski]
154.ciarach – pogardl. przezwanie ludowe szlachcica lub mieszczanina; także wobec chłopa ubierającego się po miejsku i udającego człowieka innej klasy społecznej. [przypis edytorski]
155.pobój – pobicie. [przypis edytorski]
156.uwiadomienie – dziś: zawiadomienie, powiadomienie. [przypis edytorski]
157.jako (daw., gw.) – tu: że. [przypis edytorski]
158.barować się (daw., gw.) – zmagać się z czymś a. kimś, brać się za bary. [przypis edytorski]
159.żenąć (daw.) – gnać. [przypis edytorski]
160.dufać (daw.) – ufać, wierzyć, pokładać nadzieję. [przypis edytorski]
161.oczów – dziś popr. forma D. lm: oczu. [przypis edytorski]
162.pałasz – staropol.: szabla lub dowolna długa broń sieczna; własc.: broń sieczna o długiej, prostej i szerokiej klindze, z rękojeścią w stylu szablowym, używana w XVI–XVIII w. przez ciężką jazdę. [przypis edytorski]
163.adyć (gw.) – zaprawdę; przecież. [przypis edytorski]
164.wychorzeć (daw.) – przestać być chorym, wyzdrowieć. [przypis edytorski]
165.nikaj (gw.) – nigdzie. [przypis edytorski]
166.karwas (gw.) – kawał. [przypis edytorski]
167.osnowa – równoległy układ nitek, przez który później przewleka się nitki wątku, tworząc tkaninę. Wykonanie osnowy polegało na równym rozmieszczeniu i naprężeniu pasm nitek zawieszonych na poziomo umocowanej belce i obciążonych na dole; ułożony zestaw nawijano na wał, zakładany następnie do krosien. [przypis edytorski]
168.żarty (gw.) – obżerający się, żarłoczny. [przypis edytorski]
169.półszosta – półszósta, sześć i pół. [przypis edytorski]
170.kurasek do gwizdania – gliniany gwizdek w kształcie kogucika. [przypis edytorski]
171.felczer – osoba wykonująca proste zabiegi medyczne. [przypis edytorski]
172.siła (starop., gw.) – dużo, wiele. [przypis edytorski]
173.geld (niem.) – pieniądze. [przypis edytorski]
174.szwarcować (pot. z niem. schwärzen) – przewozić a. przenosić nielegalnie przez granicę, przemycać. [przypis edytorski]
175.adybym zamarła (gw.) – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika: a dyć zamarłabym, tj.: to przecież umarłabym. [przypis edytorski]
176.łoni (daw., gw.) – w zeszłym roku. [przypis edytorski]
177.latoś (daw., gw.)– w tym roku. [przypis edytorski]
178.przyjdzieć – przyjdzie ci. [przypis edytorski]
179.parobek (daw., gw.) – tu: młodzieniec. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
130 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip