Kitabı oku: «Sprawiedliwie», sayfa 4
VI
Kościół był poklasztorny, ogromny i wspaniały, cały wewnątrz pokryty freskami, dziwnie tylko cichy i pusty. Pleśń czuć było wśród murów.
Ksiądz odprawiał cichą mszę przed bocznym ołtarzem, dziad kościelny służył mu do mszy.
Wielkie drzwi były otwarte na rozcież, wpływało nimi słońce, a czasem wpadały ze świergotem wróble i wieszały się na gzymsach lub ołtarzach.
Winciorkowa klęczała przed ołtarzem i zamodliła się głęboko.
Cicho było zupełnie; czasem tylko dzwonek zadźwięczał, czasem głos ministranta się rozległ, a czasem potężny, basowy głos księdza zabrzmiał jak krzyk i znów była cisza, i ledwie dosłyszalne szemranie modlitw, i szelest przewracanych kartek mszału, i dalekie, dalekie, głuche echa wsi drgały pod nawami.
Pod koniec mszy tylko ciężkie westchnienia Winciorkowej coraz częściej rwały tę ciszę głęboką i jak jęk huczały po kościele. A ona się modliła gorąco, kładła w tę modlitwę wszystko: wiarę całą, siły, nadzieję, życie całe; łzami oblewała zimną posadzkę, czołgała się do stóp krzyża, żebrała litości i zmiłowania.
Podczas ostatniego dzwonienia na „Baranek Boży” kura, leżąca obok niej dotychczas spokojnie, rzuciła się gwałtownie i pomimo nóg związanych tłukła się po posadzce i uciekała.
Złapała ją zaraz Winciorkowa i po skończeniu mszy poszła do zakrystii.
– Czekać! Zaraz – burknął ostro ksiądz.
Stała wpatrzona z pokorą w księdza, wolno rozbierającego się z szat kościelnych.
– Chodźcie za mną!
Przez puste, odrapane, porujnowane korytarze wiódł ją do swego mieszkania; głuchy odgłos kroków po zzieleniałej, starej posadzce biegł za nim echem.
Chmary gołębi uciekały przez powybijane okna, do których zaglądały zielone gałęzie świerków.
Ksiądz pogwizdywał na ptaki, a Winciorkowa z nabożną tkliwością spoglądała na przegniłe, pozacierane oblicza świętych zakonników, malowane po ścianach, na resztki malowideł widne między żebrami sklepień i rozmyślała, co mu powie:
– Można powiedzieć… przecież ksiądz… powiem, jak na spowiedzi, to nie wyda…
I tak chciała już wypowiedzieć swoje udręczenia, że pochylała się, aby go ująć za łokieć i pocałować, ale ksiądz nie zauważył jej ruchu, szedł prędko i pogwizdywał, a za nim zaczęły podfruwywać gołębie i siadać mu na głowie i na ramionach.
– Loboga! A tam Jasiek zamiera! – rozjęczała się jej dusza.
– Co wam potrzeba? Tylko prędko – zawołał, otwierając drzwi do mieszkania. Była to dawna cela przeora, tak cała pokryta malowidłami, że wyglądała jak kaplica.
Ksiądz siadł do śniadania i słuchał.
Winciorkowa opowiadała bezładnie, przerywała, aby księdza objąć za nogi, to żeby go w łokieć pocałować, to żeby tchu złapać i nie stracić wątku opowiadania.
– …Jak na spowiedzi mówię… święta prawda… ciągał ją ano do stodoły… na rozpustę… a przecież była z nim już po zmówinach180… chłopak pedział: „puść…”, a tamten go jeszcze lachą bez łeb… to i chwycił za widły… same już wlazły… co miał robić…
Płacz nią zatrząsł, aż się o drzwi oparła, a potem mówiła twardo, ze srogością:
– Kobietą jestem, a zrobiłabym to samo… trzy roki więzienia… to ino przez złość… bo nie winien… postawił świadków, że go chłopak chciał zabić… jego była prawda na wierzchu… taki ciarach… taki pisarek… taki zbój i rozpustnik… to ino ciągła obraza boska… a chłopak je w kreminale!… Jezus!… Jezus!… taki wstyd… taki wstyd… a przecie jego ociec nie był byle kto… znali go, że uczciwy człowiek, a dziaduś byli jaże we Francji… a teraz chłopak za zbója, za złodzieja uważany…
– Czego chcecie? – zapytał miękko.
– Jest u mnie, taki chory… umiera prawie… Nikto nie wie, że jest u mnie, ochraniam, jak mogę. Ojcze duchowny, jak na spowiedzi mówię…
– Dobrze, dobrze. Nie bójcie się… – zamyślił się chwilę. – Zaraz tam przyjdę, idźcie naprzód, nikt nie będzie wiedział o tym… No, marsz, a zabierzcie sobie tę kurę… głupia…
Winciorkowa w dyrdy181 pobiegła do domu i zanim jako tako wyporządkowała izbę, przyszedł ksiądz.
Wpuściła go do alkierza, a sama z godzinę klęczała przed obrazami w pierwszej izbie, zanim wyszedł od chorego.
Był bardzo wzruszony.
– Nie bójcie się, chłopak wyzdrowieje… trzeba mu tylko lekarstw…
– Ale skąd i jakich? A może ojciec duchowny napisałby do japteki.
– Ano, dobrze, zaraz pojadę do miasta; przyjdźcie w południe do mnie, to już będą.
Winciorkowa aż dygotała z rozrzewnienia i wdzięczności, chciała ucałować jego nogi, ale ją odepchnął:
– Nie bądź głupia! Jezusa ano ułap za święte nóżki i podziękuj!
– Jakbym zwiosnę miała w syrcu! – szeptała do Tekli po wyjściu księdza.
I po tylu dniach dręczących ciemności zaczęła w chałupie świtać nadzieja.
VII
Wiosna już przyszła.
Przez cały kwiecień padały ciepłe, obfite deszcze, ale pewnego dnia, pewnego niedzielnego majowego poranku wyjrzało słońce i świat cały stanął w zieleni, w kwiatach, w śpiewie ptasząt, w radosnym, wiosennym rozmajeniu.
Jeszcze czarne role szkliły się wodą, jeszcze po bruzdach, wskroś zielonych runi i młodych zbóż błyszczały smugi wody, jeszcze drogi pełne były błota, jeszcze czasem chłodnawy wiatr pociągnął od lasów, a resztki brudnych chmur przelewały się po niebie – a już nad polami, nad lasami, w sercach ludzi i zwierząt, w szumie wiatrów, w szmerze strumieni, w młodej zieleni drzew śpiewała wiosna radosny, triumfujący hymn!
Przyłęk podobny był do olbrzymiego klombu kwiatów.
Powietrze, przesycone zapachami kwiatów drzew owocowych, drażniło i upajało pieszczotliwym powiewem.
Jaskółki szalały pod czystym, bladawym błękitem nieba, przewijały się jak kule wskróś drzew okwieconych, wpadały do pustych stodół, zaglądały do okien mieszkań i wybierały miejsca na gniazda.
Trawy się bujnie puszyły aksamitnym kobiercem, zboża już się przeganiały z wiatrem jak fale, już szły ku kłosom, pięły się wyżej, do słońca. Bociany klekotały po pustych jeszcze gniazdach, brodziły po niskich łąkach wśród rozkwitłych kaczeńców, co jak drogie kamienie paliły się ostrymi barwami wśród traw. Po rowach, nad drogami, na miedzach i ugorach pełno było stokrotek i wczesnych ślazów182, i trzepotów ptasich. Radość odradzania, szczęścia, kwitnięcia buchała z ziemi, z drzew, ze słońca, z piersi ludzkich.
W Przyłęku wiśnie już okwitły, ale kwitły natomiast bardzo obficie wczesne jabłonie, których były pełne ogrody. Szare, niskie domy ginęły pod girlandami i chmurami kwiecia, nad którymi brzęczały pszczelne roje.
Wieś pełna była cichości świątecznego odpoczynku.
Przed chałupami, wśród opłotków, na podwórzach, przy studniach myli się z powagą a dokumentnie chłopi, wiatr ich obsuszał ciepły lub obcierały obwisłe gałęzie kwiatów różowych. A w głębiach domów, po komorach, oborach, stajniach huczał rój ludzki radośnie.
Czasem pieśń jaka wyleciała jak ptak z okienka i utonęła w kwiatach jabłoni; czasem wołanie jakie huknęło i leciało ku pastwiskom, pełnym śmiechów dzieci i porykiwań latujących się krów. A wszędzie radość brzmiała a wesele.
A gdy w cichym powietrzu zadygotał srebrny głos kościelnej sygnaturki183, wychodzili z wolna z domów i ciągnęli sznurami na nabożeństwo; to starsi gospodarze w granatowych kapotach, przewiązani czerwonymi pasami, to gospodynie całe w czerwieni wełniaków184 i zapasek, to parobcy w spencerkach185 pasiastych, to dziewczyny w białych chustkach na głowie, z książkami w ręku do nabożeństwa, i z trzewikami w drugim, to dzieci…
Od lasów, bokiem drogi wchodziło do wsi dwoje ludzi.
Na kulach kusztykał stary, tłusty i ślepy dziad, przywiązany sznurkiem do baby idącej przed nim.
– Spiesz się, bo się opóźnim! – mruczała, pociągając go lekko.
– Głupiaś, jeszcze czas, do płotów nie będę się ano po próżnicy wydzierał, a i przed sumą nikt nie da grosika.
Pociągnął nosem i szepnął:
– Musi być, co kwitną jabłonki!
– Przecie, cała wieś jak umalowana.
– Czerwono?
– Hale! Jabłonki, to juści, że nie modro186!
– Kartofle wschodzą, co?
– Głupi! A kiedy to miały wzejść, w te pluchy!
– Ludzie muszą być na drodze, bo coś niecoś miarkuję.
– Walą do kościoła.
Skoro minęli pierwsze chałupy, dziad przygarbił się bardziej, pochylił nagi łeb na piersi i żałosnym, jękliwym głosem zaśpiewał litanię, baba dośpiewywała schryple i tak szli, nie wstępując nigdzie, ku kościołowi.
– Głośniej, kobieto! głośniej! Ludzie pobożne lubią, coby całym gardłem chwalić Pana Boga, a nie przez zęby.
– Wstąpimy to gdzie?
– Ni… po co? żeby ci dały skibkę chleba? Jeszcze prosiak ma co żreć!
Pozdrawiali ich ludzie przechodzący, bo znani byli wsi całej, a dziad przystawał, częstował tabaką, wypytywał, pogadywał to i owo i kusztykał dalej.
– Do Winciorkowej trza wstąpić.
– Aha, to do tej chłałupy za wodą, a może po kościele!
– Prowadź! – i kijaszkiem szturgnął ją w bok.
Winciorkowa właśnie szykowała się do kościoła, ale ujrzawszy skręcających do niej dziadów otworzyła drzwi na rozcież.
Dziad usiadł odsapnąć, bo się srodze już zmęczył…
– Kulasów ano nie czuję!
– Z daleka idziecie?
– I… milkę z czymś, z Górek… dla młodego to tyle, co nic, ale na mnie starego już za dużo. Winciorkowa, a chodźcie no bliżej…
Stara przysunęła się, niespokojnie, patrząc na niego.
– Mają już oko na waszą chałupę – szepnął jej do ucha. – Spotkałem starszego, a ten mi rzekł: „Wiemy, że Jasiek jest w domu, że się jeszcze lekuje, ale niech się jeno wylekuje, to my go znajdziemy!”. Tak słyszałem i umyślnie skręciłem bez Przyłęk, coby wam po chrześcijańsku powiedzieć. Gadałem mu, że to nieprawda, jażem z nim trzy razy pił wódkę…
– A Bóg wam zapłać! – szepnęła strwożona głęboko i dalejże pchać w dziadowską torbę to jajek parę, to słoniny, to kaszy jaglanej, a wreszcie wyciągnęła ze szmatki złotówkę i wetknęła mu ją w rękę. Wzbraniał się wziąć.
– Ja ta nie hadwokat, nie za zapłatę dobrych ludzi bronię, a za dobre słowo. Sieroty wyście biedne, ale kiedy kuniecznie dajecie, to zmówię do Przemienienia Pańskiego pacierz rzetelny… Hale! Pacierz juścić pomóc może, ale trza też i pacierzowi pomagać!
– Powiedzcie! a tobym wam za to dała nie wiedzieć co!
– Ni ma inszej rady, ino jak pozdrowieje, trza go pchnąć w świat, a czemu to do tej Brazylei nie ma jechać, co?
– Bogać187! W tyli świat puszczać samego sierotę.
– A cóż to, ssie jeszcze czy co? A to se z nim jedźcie.
– Juści, ostawię chałupę i grunt na boskiej opatrzności?
– Loboga, te kobiety! Sypiesz dobre radzenia188 kiej do sakwy, a to wszystko przelatuje kiej bez przetak189! – żachnął się niecierpliwie. – A to sprzedać nie możecie, co?
– Hale! sprzedać! sprzedać! Myślałam ja i o tym, ale się bojałam.
– Bojajcie się ino, cobyście chłopaka bez to nie zatracili… Powiem Herszlikowi, to przyjdzie do was, on wszystkich tam przeprawia, mądry jucha kasztan… powiedzieć?
– A… powiedzcie – odrzekła prędko.
– Tyla narodu tam idzie! A bo to im ta źle, ano poszedł Antek Jadamów z Górek, będzie już temu dwa roki, to w przeszłą niedzielę przysłał czterysta rubli – na spłatę siostrom… Ho, ho! żebym ja miał z pięćdziesiąt lat mniej, żebym ja miał ślepie i kulasy, nie siedziałbym tu z wami, ino tam poszedł. Przyślę wam Herszlika. Panu Bogu oddaję. Prowadź, kobieto, bo słyszę, że sygnują190…
Po wyjściu dziada Winciorkowa wyprowadziła Jaśka, który już zdrowiał szybko, do ogródka za dom, pod jabłonki. Położyła mu na trawie pierzynę i przykryła go na wierzch kożuchem.
– Co waju jest? – szepnął cicho, widząc jej twarz strapioną.
– Juści nie radośnie, nie!
– Wiedzą już? – Uniósł się na pierzynie.
– Leż se spokojnie, leż… Pójdę do kościoła… to się przepytam… posłucham, co gadają.
– Ino nie siedźcie długo, bo mnie samemu ckno191 – prosił cicho.
– Rychło przylecę… nie bój się…
W kościele było już narodu dosyć, śpiewali Różaniec w oczekiwaniu na sumę, a przed kościołem na cmentarzu chłopi stali kupami i poradzali192 sobie.
Dziad przed wielkimi drzwiami głośno odmawiał pacierz. Cisza świąteczna leżała na całym wzgórzu i nadpływała od wsi i od pól zalanych przez słońce.
A potem zaczęło się nabożeństwo.
Winciorkowa, wciśnięta pod chór, usiadła na posadzce i rozmyślała o tym, co jej dziad mówił i radził. Tak się zadumywała, że ani śpiewów, ani grania, ani dzwonków prawie nie słyszała, obijały się o jej uszy jak szum niewyraźny i daleki, jakby szmer tych krajów, o których teraz myślała.
Ocknęła się dopiero na ciszę, jaka się zrobiła nagła, bo ksiądz po skończeniu nabożeństwa od ołtarza przemówił do ludu.
Mówił z powodu emigracji do Brazylii; przedstawiał całą niedolę wychodźstwa, przestrzegał, prosił, błagał, wyklinał prawie tych, co pójdą.
Chłopi słuchali w głębokim rozważaniu, trącali się łokciami, spoglądali na siebie, uśmiechali się nieznacznie, nic a nic nie wierzyli.
– A juści! a juści!… – myśleli.
A ksiądz dalej grzmiał swoim potężnym głosem i z takim zapałem przedstawiał tę zagubę dusz biegnących w obcy i zły świat, że wrażliwsi zaczęli wzdychać głośno, ucierać nosy, a kobiety gdzieniegdzie szlochały; ale masa stała nieporuszona, zimna.
Wysuwali się potem tłumnie przed kościół i w zbitej gęstwie przystanęli prawie wszyscy, aby pogadać.
– A juści! Ksiądz się zwąchał z panami i tak gada!…
– Przecież nie będą mieli orać w kogo.
– Markotność ich rozbiera, że będą musieli sami kunie paść abo i robić…
– A toby ksiądz cyganił, co? – ozwał się jakiś głos.
– Cosik w tym jest, że tak mówi – podparł go drugi.
– Cosik?… Oto jest, żeśta głupie jak te barany! Do Brazylii chceta lecieć! Lećta! Zostawcie grunty, chałupy, wszystko! Dostanieta tam po folwarku z lasem, z lewentarzem193 i z pałacem… Lećta… ostaną przecież Żydy i Niemce i dobrze im będzie na waszych gruntach! Ojej! A potem, jak przyjedzieta nazad194, to dycht195 na parobków do nich akuratnie… Będzie wam pasowało… Naród głupi, to gorszy od bydlaka, bo bydlę choć ano słowem i batem pokieruje… a to kiej cielęta… zadziera ogon i leci choćby w cały świat…
– Ano, Grzegorzu, przecież w książkach stoi i powiedają…
– Powiedają! Powiedają… żeś głupi, a nie kużden temu uwierzy ani kuniecznie tak jest. W książkach stoi! A czytałeś?
– Ja juści nie, ale czytał ten ceglarz z Woli… Miemiec.
– On tak dobrze czytał, jaże od Barana gront kupił, na to on czytał!
– A te, co poszły, to pieniądze przysyłają…
– Jeden przyśle, a wielu się zmarnuje!
– Grzegorz zły, że to ze starości iść nie mogą!…
– Barany, juchy! Jak te barany! – zawołał rozgniewany Grzegorz, nacisnął czapkę, splunął i poszedł do domu.
Niejeden się zamedytował, niejeden rozważał słowa starego, ale większość snuła dalej bałamutne wieści o Brazylii.
A najwięcej mącił umysły sołtys.
– Księdza będzieta słuchać, co? A jak urzędnik przyjdzie po podatek, to ci go ksiądz zapłaci? A jak jeść nie masz, ksiądz ci da, co? A jak grontu mało masz, doda ci go ksiądz, co? – krzyczał.
– Dać nie da, zapłacić za nikogo nie zapłaci, bo sam bidota, ale zawżdy ksiądz pomyślonek ma inszy, gazety i książki czyta, to wie, co się we świecie dzieje, i nie chciałby narodu gubić – zauważył Sułek, ten, co to niedawno miał syna.
– Tak się to mówi, a trzyma on z panami, nie z nami.
– Przecież zmówiły się, coby narodu nie puszczać!
– A pewnie, że tak jest. A co to, tyla ludzi wyjdzie, ani kto robić, ani podatków płacić, ani do wojska iść.
– Strach im jest, że same ostaną, i przez to odmawiają.
– A że w Brazylii nijakich podatków nie ma, że rekruta nie bierą, że każdy jest sobie panem, to wierzta, bo urzędnik wam to mówi!
– A ziemi tyle, co człowiek ino zobaczy.
– Jeszcze i pieniędzy na zagospodarowanie.
– I sifkartę196 na drogę za darmo.
– Pisał Antek Jadamów, że lasy okrutne, a wszystko la naszego narodu.
– A dlaczego tam tak ciągną naszych?
– Nie wiecie, dlaczego? Urzędnik wam to powie dokumentnie, w powiecie tak mówiły panowie, a to cesarz brazylijski197 rozgniewał się na swych ludzi, że to katoliki nie są dobre i czarne na gębie kiejby garnki żelazne, to zawołał największego urzędnika i powiada mu: Już mi się przykrzy patrzeć na tych smoluchów, bo to ani grontu uprawiać dobrze nie uprawiają, ani nic, to trza ich wypędzić w góry; a sprowadź mi polski naród, że to najlepsze chłopy i słyszę, grontu u siebie mają mało, chrześcijany to są dobre, słyszę… Z tego poszło wszystko, to jest prawda! – zakończył poważnie, a małe, chytre, lisie oczki jego biegały po twarzach jak błyskawice.
A że to jeść im się już chciało i baby poszły naprzód, zaczęli się rozchodzić.
Winciorkowa szła w gromadzie i pilnie słuchała wszystkiego, wzdychała głęboko i raz po raz spoglądała na wieś, na lasy otaczające ciemną ramą, na pola zieleniejące, na rozkwitłe sady, na niebo tak czyste i niebieskie, jak na tym obrazie w kościele, na te słupy dymów niebieskich, które podnosiły się znad chałup i szły prosto w niebo, na ten lud cały rozgwarzony, różnobarwny, który szedł przed nią drogą; żal dziwny i jeszcze dziwniejszy strach ją ogarniał z wolna i przenikał dygotaniem. Ale znów te rozmowy chłopów, te olśniewające, słodkie obietnice gruntów, lasów, swobody – chwytały ją mocno za serce i tak rozjaśniały duszę, tak rozpalały, że gotowa była jechać chociażby natychmiast.
Przed karczmą, która stała wprost jej domu, tylko wepchnięta w głąb nieco, na skręcie bocznej drogi do dworu stał strażnik z kilku chłopami.
Winciorkowa zobaczyła go natychmiast i śpiesznie podążała do domu.
Sołtys ją dogonił przed progiem samym.
– Wiecie… rządca powiedział wczoraj w kancelarii, że żeby nie wiem co, to choćby sam złapie Jaśka, a wy tu… – szepnął cicho.
– A strażniki wiedzą, że… że?
– We wsi całej już ano wiedzą, że jest u was!
Weszli do wnętrza domu.
– Słyszeliście, co to ludzie mówią o tej Brazylii? – zagadnął po chwili.
– Słyszałam, słyszałam! A bo to wiem, jak jest! Nie wiada kiej para, a kiej wiara.
– Hale! hale! Jedno tylko miarkuję, że tam Jaśkowi byłoby przezpiecznie198.
– Nie ma co, że inaczej już zrobić nie można, nie ma co!
– A z gruntem? – zapytał i oczy mu rozbłysły chciwością.
– A choćby i sprzedam! – odrzekła z determinacją.
– Kto to kupi, tyle chcą sprzedać, że nikt nie chce! – powiedział chytrze.
– A choćby i za pół darmo, to sprzedam. A przecie mój grunt dobry, w jednym polu, a jest i łąka, i chałupa przecież nie ostatnia, i stodółka prawie jest nowa. Grunt doprawiony jak się patrzy…
– Ho! ho! Wiadomo, żeście najlepsza gospodyni na wsi, co prawda, to prawda.
Nie odpowiedziała, poszła do komory i wyniosła stamtąd w garści pieniądze.
– Moiściewy! weźcie to… żeby się ano nie dowiedziały… – prosiła cicho.
– Już ja to wszystko urychtuję… – Podniósł się i obciągał kapotę, a na odchodnym rzekł: – Jak wychorzeje, to zaraz jedźta! Panu Bogu oddaję… A z gruntem się nie śpieszcie i nie mówcie o tym nikomu.
– To się wie, zaraz by się domiarkowali199.
– I tak się już chłopy odgrażają, bo rządca powiedział, że całą wieś zaskarży, jako200 Jaśka wszyscy przechowują.
– Żeby on Boga przy skonaniu nie oglądał za naszą krzywdę! – zawołała namiętnie.
– Jakbyście potrzebowali kuniecznie, to ja bym kupił… nie dla siebie, bo człowiek grosza przy duszy nie ma, ale mówił mi Adam z Zacharek, coby mu się obejrzeć za gruntem dla syna, że to go żeni…
– Przyjdźcie którego dnia, to se pomówimy…
– To jest sześć morgów z łąką?
– Sześć morgów pola, a morga łąki.
– Statki201 gospodarskie macie jakie?
– Są wszystkie i prawie nowe, ale to już osobno byśmy się godzili…
– A grunt w tabeli nie stoi202? – zagadnął już z progu.
– Nie, bo to mój nieboszczyk dostali jeszcze dawniej…
– Zostańcie z Bogiem!
Podali sobie ręce i sołtys wyszedł głęboko uradowany tą pewnością, że grunt kupi za byle co, dawno on już miał na niego ochotę.
Stara zajrzała pod jabłonki do Jaśka i zakrzątnęła się około obiadu, bo Tekla siedziała w swojej stancji i co chwila wpadała z okrzykiem:
– A zobaczcie no, bo ledwie już dycha!
Jakoż dziecko jej ledwie dychało – dusił je krup203…
Nie zajmowała się nim wielce Winciorkowa; a bo to miała mało swoich zmartwień, a potem cóż by mu pomogła, kiedy już ostatnią parą piskało!…
Ugotowała obiad i zaniosła go chłopakowi do ogródka.
Jasiek szybko powracał do zdrowia; lekarstwa księże, wiosna, no i młodość zwyciężyły w końcu chorobę; chodzić jeszcze nie mógł, jeszcze go czasem w piersiach okrutnie bolało, ale już rumieńce zaczynały grać pod wybielałą skórą twarzy i modre oczy patrzyły coraz weselej.
Leżał na pierzynach, pod kwitnącymi jabłonkami, które pachnącym baldachimem z kwiatów osłaniały go od słońca.
– Spałeś se? – zapytała, siadając przy nim.
– Gdzie tam! Dzwonienie słychać było, tom zmówił pacierz jeden i drugi, a potem, że to tak pszczoły brzęczą na kwiatach, że tak pachnie, tom leżał i czekał na was, matko… – Wziął się do jedzenia.
– Dobrze ci, co?
– Dobrze, matulu, dobrze!
– Bok cię nie bolał?
– Nie, matko! O! dzwonią już na nieszpory204.
Przymilkli oboje, bo po świegotliwym śpiewie sygnaturki ozwały się wielkie dzwony i biły tak potężnie, aż ziemia drżała i kwiaty jabłoni zaczęły opadać jak różowe motyle na Jaśkową głowę i trawę zieloną…
– Jasiek!
Podniósł zasłuchane oczy.
– Wiedzą, że tutaj jesteś!
Gwałtownie rzucił się na pierzynach.
– Połóż się, nie bojaj się, nie dam ja cię, synku, nie.
Czarną, spracowaną ręką gładziła po jego twarzy i oczach, opowiadając mu o wszystkim, co słyszała w kościele i co powiedział jej sołtys.
– Ścierwy! Zapłaciłbym dobrze! Niech mnie ino wydadzą! – szeptał, zaciskając pięście i grożąc nimi wsi.
– Cicho, dziecko, cicho, pojedziemy se. – I opowiedziała mu, jako już dawno, jak tylko przyszedł do niej, świtała w niej myśl, aby sprzedać grunt, chałupę, dobytek cały i wynieść się do tej Brazylii.
– Dobrze, matko, sprzedajcie wszystko, na wasze imię jest gospodarka, sprzedajcie i pojedziemy. A niechta te wszystkie przepadną, kiej człowiek poczciwy żyć nie może tutaj. Zabijaki ino same, a okpisy, a oszukańce, a judasze. Jakby tylko najprędzej, matko! najprędzej! – wołał energicznie, twarz mu rozbłysła nadzieją innego, lepszego i wolnego życia.
– Dobrze, chłopaku! Pójdę na wieś, to się przewiem205 pomiędzy ludźmi abo i w karczmie rzeknę jakie słowo o gruncie, co powiedzą ludzie na to…
– A sołtysowi nie sprzedajcie, to judasz najgorszy z całej wsi. Okpi was i jeszcze mnie wyda, żółtek ten zapowietrzony, a oczy to ma kiej u wilka…
– Leż se tu spokojnie, mów pacierz, a ja pójdę.