Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 10
Rozdział dwudziesty drugi
Avery zażyła dwie pigułki nasenne i nastawiła budzik na siódmą; pracownię “Art for Life” otwierano co prawda dopiero o dziewiątej, ale chciała się tam wybrać odpowiednio przygotowana.
Za piętnaście siódma zbudziła się sama, wprawdzie rozespana, ale gotowa na rozpoczęcie dnia. Założyła swój zwykły strój, tylko zmieniła kolory: brązowe spodnie i niebieską, zapinaną na guziki bluzkę.
– Niebieski uspakaja – pomyślała. – Chcę, aby dzisiaj wszyscy byli spokojni.
Walkie-talkie miała dopięty z tyłu paska, broń zamkniętą w kaburze. Odznaka była widoczna w pobliżu sprzączki.
Spojrzała w lustro.
Większość ludzi twierdziła, że wciąż wygląda fenomenalnie. Ale pojawiły się skazy, które Avery już zauważała: linie, których nie było parę lat wcześniej, worki pod oczami, włosy zniszczone zbyt częstym utlenianiem.
– Z nadąsaną twarzą, dyndającym kosmykiem i ściśniętymi wargami – uśmiechnęła się Avery
– To jest dziewczyna, którą znam – pomyślała.
O tak wczesnym poranku na Cambridge Street panował niewielki ruch. Avery zatrzymała się na kawę i bajgla, a następnie zaparkowała samochód po przeciwnej stronie ulicy niż pracownia, dwa budynki dalej. W pracy Avery najbardziej irytowało czekanie. Teraz liczyła się z tym, że ma przed sobą długi czas wyczekiwania.
Ku jej zaskoczeniu John Lang pojawił się we wstecznym lusterku Avery około wpół do dziewiątej.
Chudy i wysoki, niedokładnie wpisywał się w portret zabójcy, ale to był to jedyny trop, jakim dysponowała, a poza tym występowało powiązanie – sposób, w jaki szedł przypominał jej chód mordercy: lekkość kroku, ruch bioder i zdecydowany ruch stóp.
Lange doszedł do biura i otworzył drzwi.
Avery wysiadła z auta.
– Przepraszam – zawołała z drugiej strony ulicy. – Mogę na słówko?
Lang miał niemiły wyraz twarzy, przerzedzone blond włosy i nosił okulary. Przez chwilę marszczył brwi patrząc na Avery, a następnie skierował się do środka.
– Halo! – zawołała Avery. – Policja.
Pokazała odznakę.
Na twarzy Johna Langego pojawiło się zaskoczenie i obawa. Nieśmiało wyjrzał przez okna. Po przeciwnej stronie dwoje ludzi z kawą obserwowało moment, gdy Avery wbiegła do pracowni. Zrezygnowany Lang przybrał władczą postawę i otworzył drzwi.
– Salon jest teraz zamknięty – powiedział.
– Nie przyszłam tu w sprawie sztuki.
– Zatem czym mogę służyć, proszę pani?
– Chciałabym porozmawiać o Cindy Jenkins i Tabicie Mitchell.
Twarz pozostała bez wyrazu.
– Te nazwiska nic mi nie mówią.
– Jest pan pewien? Ponieważ obie te dziewczyny uczęszczały na zajęcia malarskie do tej pracowni, a teraz obie nie żyją. Nadal pozostaje pan przy swoim zdaniu? Czy mogę wejść?
Z pewnym ociąganiem Lang zerknął w stronę pracowni, do swojego komputera i znów w kierunku ulicy.
– Tak – odrzekł – ale tylko na chwilę. Jestem bardzo zajęty.
W pracowni panował chłód, jakby klimatyzator był ustanowiony na wcześniejszą godzinę. Lang zrzucił torbę na biurko, usiadł na wielkim, czarnym, obrotowym krześle i odwrócił się do Avery. Nie zaproponował jej, aby usiadła. W pomieszczeniu znajdowało się kilka tapicerowanych stołków. Avery stała.
– Cindy Jenkins i Tabitha Mitchell – powtórzyła.
– Powiedziałem pani, że ich nie znam.
– Chodziły tutaj na zajęcia.
– Mnóstwo osób przychodzi tu na zajęcia. Wie pani w jakim okresie miało to miejsce?
– Dlaczego nie sprawdzi pan w komputerze?
Oblał się rumieńcem.
– Te pliki są rutynowo usuwane – powiedział.
– Doprawdy? Nie zachowują państwo nazwisk i adresów klientów, aby można było rozsyłać ulotki i e-maile? Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
– Mamy nazwiska i adresy – odrzekł – natomiast dokumenty, które wykorzystujemy, gdy pierwszy raz przychodzą na zajęcia, są niszczone, więc trudno będzie mi podać okres czasu.
– Pan kłamie – stwierdziła.
– Czy jestem o coś oskarżany? – zapytał.
– Czy popełnił pan przestępstwo?
– Oczywiście, że nie!
Avery to nie przekonało. W sposobie, w jaki wypowiadał słowa, w uciekaniu wzrokiem, czy też w tym, że nie chciał włączyć komputera, było coś niepokojącego.
– Od jak dawna pan tu pracuje? – spytała.
– Od pięciu lat.
– Kto pana zatrudnił?
– Wilson Kyle.
– Czy Wilson Kyle wie, że jest pan notowany jako sprawca przestępstw na tle seksualnym?
Lang zaczerwienił się ze wstydu i do oczu napłynęły mu łzy. Wyprostował się na krześle i spojrzał na nią z wściekłością.
– Owszem – odrzekł. – Wie.
– Gdzie pan był w sobotę wieczorem? I w środę wieczorem?
– W domu. Oglądałem filmy.
– Czy ktoś to może potwierdzić?
Lang, na granicy wybuchu, dosłownie trząsł się ze złości.
– Jak pani śmie – wysyczał. – O co pani w ogóle chodzi? Odpokutowałem swoją przeszłość. Byłem w więzieniu, musiałem skorzystać z pomocy specjalistów, wykonać prace społeczne, a i tak do końca życia będę zaszufladkowany jako “sprawca przestępstw na tle seksualnym”. Stałem się lepszy – zdeklarował, rozluźnił mięśnie. Zaczęły spływać łzy. – Jestem innym człowiekiem. Jedyne, czego chcę, to abyście wszyscy dali mi święty spokój.
Coś ukrywał. Avery to czuła.
– Czy zabił pan Cindy Jenkins i Tabithę Mitchell?
– Nie!
– Proszę mi pokazać komputer.
Skurcz na twarzy i odmowne kiwnięcie głową powiedziały Avery wszystko, czego chciała się dowiedzieć.
– Jeśli w tej chwili się pan nie zaloguje i nie pozwoli przeszukać historii, wrócę dziś po południu z nakazem aresztowania.
– Co tu się dzieje? – zadudnił jakiś głos.
W drzwiach stał ogromny mężczyzna o ekstrawaganckim wyglądzie. Miał idealnie przystrzyżone, białe włosy zaczesane do tyłu oraz wypielęgnowaną krótką bródkę. Małe, geometryczne czarne okulary stanowiły oprawę rozzłoszczonych, zielonych oczu. Na biały T-shirt narzucił purpurowy, letni sweter. Był w jeansach i czarnych crocsach.
Lang zakrył twarz i emocjonalnie zupełnie się rozkleił.
– Przepraszam! Ja tak bardzo przepraszam.
Avery pokazała odznakę.
– A kim pan jest?
– Wilson Kyle. Jestem właścicielem tego miejsca.
– Nazywam się Avery Black. Wydział Zabójstw. Policja w Bostonie. Mam powody, aby przypuszczać, że pan Lang mógł być zamieszany w dwa zabójstwa.
Podniósł brwi wyrażając niedowierzanie.
– John Lang? – powiedział. – Twierdzi pani, że on? Człowiek, który kuli się przed panią ze strachu? Sądzi pani, że on mógłby dokonać morderstwa?
– Dwie dziewczyny z dwóch różnych uczelni – powiedziała i uważnie przypatrywała się każdemu ruchowi Johna Langa. – Artystycznie ułożone zwłoki: jedne w parku, a drugie na cmentarzu.
– Czytałem o tej sprawie – potwierdził Kyle.
Wielka dłoń spoczęła na ramieniu Johna.
– John? – spytał współczującym tonem. – Wiesz coś o tym?
– Nic nie wiem! – krzyknął John. – Czy nie przeszedłem już wystarczająco dużo?
– Jak dokładnie doszła pani do tego, że on jest zamieszany w te przestępstwa?
– Obie dziewczyny tu przychodziły. On jest notowany. Nie ma alibi na wieczory, w które doszło do porwań i nie chce mi pokazać komputera – odrzekła.
– Czy ma pani nakaz?
– Nie, ale mogę go zdobyć.
Wilson Kyle obniżył swą potężną sylwetkę i z niezwykłą cierpliwością i empatią próbował nawiązać z Johnem kontakt wzrokowy.
– John – powiedział – wszystko w porządku. Policja prowadzi teraz śledztwo w sprawie tych zbrodni. Co takiego masz w komputerze, czego nie chciałbyś jej pokazać? Ze mną możesz być szczery.
– Musiałem popatrzeć! – rozszlochał się.
– W porządku, John – powiedział i pochylił się, aby wyszeptać – Ja cię nie będę oceniać.
Pogłaskał Johna po plecach, pomógł mu wstać i zalogował się do komputera.
– Hasło? – zapytał.
John westchnął i podrapał się w nos. Pokiwał głową i miękkim szeptem podał ledwie słyszalną odpowiedź.
Wilson Kyle wpisał hasło.
– Proszę bardzo – rzekł do Avery. – Proszę podejść i zobaczyć. Chodź, John – dodał. – Poczekamy tam. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Pani policjantka potrzebuje tylko potwierdzenia, że nie jesteś zamieszany w wielokrotne morderstwo. Nie jesteś mordercą, prawda, chłopie? Nie, oczywiście, że nie, John. Oczywiście, że nie.
Avery usiadła przy biurku.
Szybkie przeszukanie historii nic nie dało. Strony poświęcone sztuce. Pomoc w zakresie gry Scrabble Word, wielu artystów i ich prace. Przeszła przez każdy dzień. Gdy doszła do wtorku zauważyła, że wcześnie rano przeglądał wiele stron z pornografią.
Spojrzała w górę.
John siedział na krześle, z opuszczoną głową, rękami zakrywał twarz. Wilson Kyle stał za nim, wtapiając wzrok w Avery niczym wielki pan zmuszony obserwować coś niewyobrażalnego, przez co narastała w nim złość.
Avery znów wróciła do komputera i kliknęła kilka linków. Pojawiły się dzieci – nagie lub w połowie nagie. W wieku od sześciu do dwunastu lat. Mocno zdegustowana tym, co zobaczyła, kliknęła w inne witryny, próbując wynaleźć jakiś racjonalny argument pozwalający zignorować poprzednio otwarte strony. Z uwagi na jego skłonność do małych dzieci, trudno jej było uwierzyć, że ma do czynienia z zabójcą.
– Czy wie pan, gdzie on był w sobotę wieczorem? – spytała.
– Tak – odpowiedział Wilson. – John oglądał w domu film zatytułowany Noc myśliwego. Wiem, bo sam mu go poleciłem. Zresztą zadzwonił do mnie zaraz po obejrzeniu, wydaje mi się, że koło dziesiątej, żeby powiedzieć, co o nim myli. Nie zastał mnie, ale z pewnością można znaleźć takie połączenie, jeśli sprawdzi pani jego billing.
– Czy może pan jakoś udowodnić, co pan robił w zeszłym tygodniu? – spytała Wilsona.
Wilson zaśmiał się.
– Czy pani wie, kim jestem? Nie, oczywiście, że nie. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie jestem w żaden sposób sławny, a zwłaszcza nie mam dobrych koneksji, ale wykazuję duże zaangażowanie społeczne. Jeśli nie jestem gdzieś ze znajomymi, to rozdaję jedzenie bezdomnym lub spędzam czas na aukcji charytatywnej gdzieś w mieście. Zatem, wracając do pani pytania: Tak, jestem w stanie udowodnić wszystko, co robiłem przez cały miesiąc, natomiast obawiam się, że zanim pozwolę na coś więcej, zażądam od pani nakazu,
– Pomyliłaś się – pomyślała Avery. – To nie ten człowiek. Potrafiła przejrzeć ludzi. John to chory świr, a Wilson nadęty, pewny siebie wał. Ale żaden z nich nie był seryjnym mordercą. Obaj byli na to zbyt słabi.
Westchnęła. Tutaj już tylko marnowała czas..
Nie pierwszy raz jej się to przydarzyło – była tu sama, bez poszlak, w opałach i naginając reguły swojej profesji. Tym razem jednak uderzyło ją to osobiście. Tym razem dotyczyło to seryjnego mordercy. A przecież ostatnio, gdy zajmowała się seryjnym mordercą, wypuściła go na wolność, a wtedy zabił ponownie. Teraz czuła się tak, jakby stara sprawa odrodziła się dzięki nowemu zabójcy i gdyby tylko zdołała go jakoś powstrzymać, mogłaby wyzwolić samą siebie.
– Będę się kontaktować – powiedziała Avery i zwróciła się ku wyjściu.
– Pani Black – zawołał Wilson.
– Tak?
– Zajmę się tą pornografią, która pani znalazła, bez wątpienia. Ale, z ciekawości… Czy wie pani dlaczego być może John poszukiwał takich zdjęć? I czy wie pani, dlaczego molestował te dzieci wiele lat temu? Powiem to pani, żeby mogła pani na to spojrzeć z właściwej perspektywy, co może powstrzyma panią od nachodzenia kolejnych domów i biur, z całym ładunkiem buty, uprzedzeń i insynuacji. Otóż, droga pani, John był wielokrotnie gwałcony przez swojego ojca oraz swoją matkę jako dziecko.
John szlochał cicho w jego ramionach.
Wilson obejmował Johna niczym anioł stróż.
– Zakładam, że nie wie pani, co dzieje się z dziećmi, które były molestowane, proszę pani. One uczą się, że to jest normalne zachowanie jakiego się od nich oczekuje. I gdy dorastają, podnieca ich widok małych dzieci, ponieważ taki wzorzec został im przekazany. To jest chory, przerażający krąg, prawie niemożliwy do przerwania, ale nasz John bardzo się stara. Bardzo, bardzo się stara. A to drobne załamanie – powiedział i wskazał na komputer – nie powinno przekreślać tego, na co ciężko zapracował, pokonując demony swojej przeszłości. Jeśli pani wie cokolwiek o ludzkiej naturze, powinna to pani zrozumieć.
– Dziękuję za tę lekcję – powiedziała Avery.
– Jeszcze jedno – dodał Wilson i podszedł do niej z twarzą przepełnioną z trudem powstrzymywaną złością. – Nie miała pani prawa przychodzić ani do tej pracowni, ani przesłuchiwać nikogo bez odpowiedniego upoważnienia. Gdy tylko pani stąd wyjedzie, zadzwonię do pani komendanta i wszystkich innych osób, jeśli będzie trzeba, i zasugeruję, aby panią zwolniono, a przynajmniej zawieszono za rażące łamanie przepisów oraz zwyklej ludzkiej przyzwoitości.
* * *
Avery wyszła z pracowni oszołomiona.
Chociaż raptem kilka godzin wcześniej była pewna, że znalazła zabójcę, teraz, z kolei, była prawie przekonana, że John Lang stanowił ślepy zaułek i że zetknie się z falą wściekłości, jeśli tylko Wilson Kyle zadzwoni do biura.
Zawstydzona tym, co zrobiła, wskoczyła do samochodu i odjechała.
W głowie rozlegało się echo słów Howarda Randalla: “Twój morderca jest artystą… Nie osobą wybierającą przypadkowe dziewczyny na ulicy.”
– Poszłam jego tropem – przekonywała się. – Znalazłam powiązanie.
Ostatnie słowa Randalla przeszły w szept.
– Musi je gdzieś znajdywać …
– Gdzie? – zapytywała. – Gdzie je znajduje? Musi być coś innego, coś, czego nie widzę, inny związek.
Wprawdzie de facto zmierzała do biura, ale coś jej podpowiadało, że nie jest to miejsce, w którym znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania. One płyną jedynie z poszlak. Postanowiła pomóc Jonesowi w monitoringu tras wyjazdowych z Cambridge. Thompson zajął się już Gravesem. Zadziorny student ostatniego roku miał mocne alibi: trzech znajomych potwierdziło, gdzie przebywał w sobotni wieczór.
Zatrzymała się na jeszcze jedną kawę i jakieś śniadanie.
Zadzwonił jej telefon.
– Black – odebrała.
Po drugiej stronie rozległ się głos oschły i niezadowolony.
– Mówi Connelly.
Przez Avery przebiegł dreszcz strachu. Czy Wilson Kyle już zadzwonił? Czy w końcu osiągnęliśmy przełom w sprawie?
– Co słychać? – spytała.
– Jak widzę bawisz się tam nie najgorzej, co? – wyszeptał Connelly.
– A to co ma znaczyć?
– Wszystko wymyka się nam spod kontroli. Wyglądamy jak banda pieprzonych idiotów. Stary jest wkurzony. Podobnie jak ja. Ja wiedziałem, że nie nadajesz się do tej pracy.
– O czym pan mówi? – spytała. – Dzwoni pan po to, aby mnie podręczyć?
– To pani nie wie? – zdziwił się.
Po chwili ciszy, Connelly znów się odezwał.
– Właśnie rozmawiałem z policją z Belmont. Znaleźli ciało na placu zabaw w Stony Brook Park. Wygląda na to, że to nasz gość.
Rozdział dwudziesty trzeci
Avery zaparkowała samochód na wschodnim krańcu Stony Brook Park i poszła ulicą Mill Street w kierunku wejścia.
Plac zabaw Stony Brook dla dzieci był rozległym parkiem dla dzieci, na który składały się trzy wydzielone place zabaw i olbrzymi drewniany fort. Wszystko otaczały drzewa i płot w pobliżu ogrodzonego osiedla
Miejsce w pobliżu bramy otaczały radiowozy policji z Belmont, wozy reporterskie i tłumy.
– O, jest już! – ktoś krzyknął.
Zanim Avery zdążyła choćby pomyśleć, w jej kierunku zaczęli ściągać dziennikarze. W poprzednim życiu, gdy wylano ją z kancelarii prawnej, uznała, że kamery, światła i mikrofony w końcu rozpłyną się we mgle. Niestety, tak się nie stało. Zawsze trafiała to tej czy innej gazety jako powód do drwin, gdy brakowało im innych tematów.
Niska dziennikarka z czarnymi włosami obciętymi w bob podsunęła jej mikrofon do twarzy.
– Proszę pani – zaczęła – czy jest pani w związku z Howardem Randallem?
– Co? – krzyknęła Avery.
Ktoś inny wyciągnął mikrofon.
– Wczoraj poszła go pani odwiedzić. O czym państwo rozmawiali?
– Skąd pochodzi ta informacja? – spytała Avery.
Ktoś wyciągnął przed nią gazetę i odwrócił na stronę wiadomości, kamery brzęczały i wszyscy czekali na odpowiedź.
W nagłówku napisano: “Dwie dziewczyny nie żyją, a wciąż nie ma poszlak”. Zdjęcie przedstawiało cmentarz. Podtytuł w dole strony: “Policjantka i zabójca – romans kwitnie”. Avery zobaczyła zdjęcie siebie szlochającej w samochodzie, za murami więzienia.
– Strażnicy – uświadomiła sobie. – Oni zrobili zdjęcia.
Artykuł z wiadomościami znajdował się na trzeciej stronie: “Kto kieruje policją w Bostonie?”. Słowa takie jak: “niekompetentny”, “niewłaściwie prowadzony” i “zaniedbania” praktycznie wylewały się ze szpalty. Jedno ze zdań brzmiało: “Dlaczego bostońska policja pozwala byłej pani adwokat o wątpliwej reputacji prowadzić kolejną sprawę seryjnego mordercy?”
Czując mdłości, Avery oddała gazetę.
– Czy może to pani jakoś skomentować? – padło pytanie.
Avery przecisnęła się do przodu w milczeniu.
– Proszę pani!? Proszę pani!?
Kobieta, która ważyła nie więcej niż czterdzieści kilogramów, przedarła się do Avery i walnęła ją w pierś.
– Ty pieprzona zdziro! – wrzeszczała. – To ja płacę podatki na ciebie? Po moim trupie! Doprowadzę do tego, aby cię wylali – ty krwiożercza suko.
Tłum przybliżył się.
– Dlaczego została pani włączona w tę sprawę? – krzyknął ktoś inny.
– Trzymajcie ją z dala od dzieci!
Przy bramie pokazała odznakę i funkcjonariusz przepchnął ją przez tłum.
– Kto tu dowodzi? – spytała.
– Ten gość tam – wskazał policjant. -Talbot Diggins. Porucznik Diggins.
Zwykle ignorowanie zaczepek nie stanowiło dla Avery problemu, ale dzisiaj, po nieudanym przesłuchaniu Johna Langa i znalezieniu kolejnego ciała, braku poszlak oraz gazecie, poczuła, że dosłownie resztkami energii jest w stanie utrzymywać się w pionie i przemieszczać.
Nawet, gdy od rozgniewanego tłumu oddzielała ją brama, słyszała ludzi werbalizujących swoją wściekłość i widziała dziennikarzy wtykających kamery między pręty ogrodzenia.
Policjanci wokół odwrócili się i wiedli wzrokiem za przechodzącą Avery. Niektórzy mamrotali coś pod nosem. Inni patrzyli na nią wrogo.
– Kiedy to się skończy? – zastanawiała się.
Talbot Diggins był niezwykle otyłym, czarnym mężczyzną z ogoloną głową. Nosił okulary przeciwsłoneczne i bardzo się pocił w porannym skwarze. Był ubrany w gładki szary garnitur i T-shirt pod spodem. Tylko odznaka zawieszona na szyi i broń wyglądająca z tyłu marynarki zdradzały, że jest policjantem.
Zauważył ją i wskazał palcem.
– Black? – zapytał.
– Tak.
– Za mną.
Obojętnie minęli park. Za szerokim basenem, który normalnie rozpryskiwał wodę w niezliczonych kierunkach, przeszli na plac zabaw dla bardzo małych dzieci i skierowali się do zamku, z mostami, fosą i miastem zbudowanym z drewna.
Wewnątrz drewnianej konstrukcji błyskały flesze policyjnego fotografa.
– Znalazło ją dziecko – rzekł Talbot. – Dziesięciolatka. Powiedziała, że chciała się z nią bawić, ale ciało się nie ruszało. Dotknęła jej. Była zimna jak lód.
Z przodu budowli znajdował się otwór służący za wejście do zamku.
Siedziała w nim martwa dziewczyna, ustawiona w pozie sugerującej, że po prostu na chwilę przerwała zabawę.
– Miała osiemnaście, może dziewiętnaście lat – domyślała się Avery. – Blond włosy. Była ubrana w dopasowaną koszulę i spódnicę. Jej twarz przybrała kapryśny, humorzasty wyraz. Ręce trzymała w górze, przyczepione do drążka nad głową bardzo cienkim włóknem przypominającym żyłkę wędkarską. A same oczy, podobnie jak u innych, wydały się Avery naćpane i nieludzko przerażone.
– Wiecie, kto to jest? – spytała Avery.
– Jeszcze nie.
Avery szybkim spojrzeniem oceniła, że ofiara miała na sobie pełną bieliznę.
– Może ostatnia dziewczyna stanowiła jakiś wyjątek? – zastanawiała się
Podobnie jak inne, ta również wyglądała, jakby w coś się wpatrywała. Avery podążyła za jej linią wzroku na plac zabaw. Natychmiast zorientowała się, na co ofiara miała spoglądać – na namalowany mural z dziećmi, który okalał jedno z plastikowych ogrodzeń. W licznym gronie dzieci wywodzących się z różnych kultur byli chłopcy i dziewczynki; wszyscy trzymali się za ręce
Talbot podejrzliwie zmierzył ją wzrokiem.
– Czy to prawda? – zapytał.
– Ale co takiego?
– Pani i Randall. Według gazet jesteście parą. Czy to prawda?
– To obrzydliwe – stwierdziła.
– Możliwe – przyznał. – Ale czy to prawda?
– Nie pana sprawa – odgryzła się.
– Rany, czy pani wie, że udało się pani zupełnie spieprzyć mi dzień? Najpierw muszę zajmować się jakiś seryjnym mordercą, bo pani nie jest w stanie wykonać swojej roboty, a teraz nie raczy pani odpowiedzieć na proste pytanie. Dobra, mamy spory zespół, który się tym zajmie.
– Tym się pan nie musi przejmować – powiedziała Avery. – Mój wydział…
– No, no, no – żachnął się – do tego nie dopuszczę. To jest moje miejsce zbrodni, zrozumiano? Zadzwoniłem do pani wydziału z grzeczności. Nie mogę wam tego dać – oświadczył i pokazał zwłoki. – Pani ma już dwa ciała w niecały tydzień. Teraz my mamy trzecie w Belmont. Wie pani, czym to pachnie? Pracą zespołową.
– My nie musimy…
– Och, ale my musimy – powiedział i przewrócił oczami. – Tak szczerze. Jak blisko jesteście od rozwiązania tej sprawy?
– Mamy mnóstwo mocnych poszlak, które…
– Biiiip! Odpowiedź błędna! – zawył niczym syrena alarmowa, udając, że jest robotem. – Nie wierzę w to – powiedział spokojnie. – Proszę na siebie spojrzeć. Jest pani tak niepozbierana, jak piszą w gazetach. I nawet nie chce pani dać koledze-gliniarzowi cynku w sprawie życia prywatnego. To tak to ma wyglądać? A wie pani co? Teraz gramy w jednym zespole, a w Belmont, rozwiązujemy sprawy szybko.
– Tak? – zdziwiła się Avery. – Ile ciał podobnych do tego widział pan w życiu?
– Pssss – zanucił.
– Nie, pytam poważnie.
– To nie ma znaczenia.
– Powiem panu, co ma znaczenie – powiedziała. – Zajmuję się sprawą niecały tydzień i wiem, mniej więcej, gdzie zabójca mieszka. Znam jego wzrost i opis wyglądu. Wiem, że lubi zwierzęta i jakim samochodem jeździ. A patrząc na trzecie ciało – powiedziała i wskazała na martwą dziewczynę – wiem, że jeszcze nie skończył. Trójka stanowiła jego magiczną liczbę – bluznęła. – Ale wie pan co? Ma pan rację. To pana jurysdykcja. Proszę się tego dowiedzieć na własną rękę.
Odwróciła się i zaczęła odchodzić.
– Hola, hola – krzyknął Talbot. – Chwileczkę, biała lwico!
Gdy Avery spojrzała za siebie, Talbot wyglądał już zupełnie inaczej. Miał ramiona szeroko otwarte i eksponował zabójczy uśmiech, ukazując wielkie, białe zęby.
– No proszę! Myślałem, że mam do czynienia z kociakiem, a tu widzę, że to biała lwica.
Zbliżył się do Avery, która była o trzy centymetry niższa i szczuplejsza w każdym wymiarze.
– Nie mogę wchodzić pomiędzy detektywa prowadzącego, a potencjalnego seryjnego mordercę w tak dużej sprawie, jak ta – powiedział. – Dziennikarze gówno wiedzą i adekwatnie do tego redagują wiadomości. Muszę pani pomóc, czy mi się to podoba, czy nie. Proszę się nie spieszyć – dodał i zamaszyście powiódł ramionami wokół siebie. – Proszę sobie wszystko sprawdzić.
– Ale powiedział pan przed chwilą…
– Nikt pani nie lubi – wyznał szczerze, z naciskiem. – Moi ludzie nie mogą uwierzyć, że się kolegujemy. A już sam fakt, że jestem czarny, jest dla mnie wystarczająco trudny. Co pani powie na to – moi ludzie zajmą się miejscem zbrodni. Przekażmy zwłoki naszemu koronerowi, spróbujemy się dowiedzieć kim ona jest, a technicy przeczeszą teren. Pani numer? Tylko szeptem. Szeptem …”
Avery wyszeptała numer, a Talbot zrobił okropną minę, jakby spisywał telefon jej przełożonego, aby można jej było udzielić reprymendy.
– Właśnie do pani zadzwoniłem – powiedział. – O, proszę… Teraz pani też ma mój numer. Gdy tylko zbiorę wieści od swojego zespołu, wyślę pani szczegółowy raport. Nie podoba się? To proszę rozmawiać ze swoim komendantem i niech on dzwoni do mojego komendanta. Już teraz mogę pani powiedzieć – tym razem ten syf spadł na moje miasto, a to oznacza, że zajmuje się nim policja z Belmont. Chce mi pani pomóc? To niech pani udostępni to, czym dysponuje.
– Pewnie – odparła – może być. Chciałabym też, aby mój zespół dokonał oględzin zwłok i skonsultował się z waszym koronerem.
– Nie ma problemu.
– I chcę mieć pełny dostęp do tego miejsca zbrodni.
– Proszę bardzo. Czyli gra?
– Tak – powiedziała i zmarszczyła brwi. – Sądzę, że tak.
– Gówno mnie obchodzi, co pani sądzi! – wrzasnął Talbot i wycofał się tak, aby każdy go słyszał. – Tak ma po prostu być, Black.