Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 9
Rozdział dziewiętnasty
Avery siedziała zgarbiona nad kierownicą, na więziennym parkingu, rozbita, niczym cień samej siebie; po policzkach spływały jej łzy. Z gardła wydobywał się przeraźliwy szloch. W pewnym momencie szarpnęła głową, krzyknęła i uderzyła dłonią w kierownicę.
Słowa.
Za każdym razem, gdy dochodziło do niej choć jedno z tych słów, płacz się wzmagał.
Prześladowca. Alkoholik. Morderca.
– Nie, nie, nie.
Uderzała się w głowę, aby wyrzucić z głowy obrazy; ojciec w lesie, z bronią w ręku. Za nim ciało. Żylaki. Siwe włosy. Tamta zielona sukienka.
– Wynoś się, wynoś, wynoś – błagała.
Do tego momentu prawie już o wszystkim zapomniała. Tyle lat wysiłków, aby zapomnieć, wyrwać się z Ohio i wymazać swoją okropną przeszłość. Przy pomocy kilku słów Howard Randall przywrócił jej pamięć.
– Jesteś taka, jak oni – płakała z rozpaczy.
Morderca.
Alkoholik.
Taka, jak oni …taka, jak oni.
– Nie! – buntowała się wewnętrznie. – Wcale nie jesteś taka, jak oni. Nie jesteś morderczynią ani narkomanką. Nie masz namieszane w głowie. Codziennie dajesz z siebie wszystko. Pomyłki? Pewnie, ale się starasz ze wszystkich sił, cały czas.
Wyrzuć go z pamięci.
Wyrzuć go z pamięci.
Pięściami wytarła łzy.
Szloch ustał.
– Weź się w garść – nakazała sobie.
Łzy pojawiły się znowu, ale tym razem były mniej gwałtowne, delikatniejsze; nie dotyczyły już dawnego, bolesnego życia, ale jej nowego życia, samotnej, nieznośnej egzystencji.
Uderzyła w kierownicę.
– Weź się w garść!
W tym momencie rzeczywistość stała się klarowna. Jakby wszystko nagle nabrało ostrości i wyrazu: rama przedniej szyby, własne ramię, zaparkowane wokół samochody, niebo. Może nie do końca jest sobą, ale ma wszystko pod pełną kontrolą. Avery podniosła telefon, żeby zadzwonić do Finleya.
– No – odezwał się.
– Finley – powiedziała. – Gdzie jesteś?
– W biurze, urabiam sobie ręce po łokcie. A gdzie ty się, do diabła, podziewasz? Wiesz, że należy mi się za to podwyżka? Nie powinienem dostać wolnego dnia za znalezienie tego psychola? Po największym pościgu w moim życiu nadal tkwię w biurze. A powinienem być na piwie.
Jego cały monolog zabrzmiał jak jedno słowo.
Avery przetarła oczy.
– Finley, wolniej. Co udało ci się dotychczas znaleźć?
– Dlaczego ludzie zawsze mówią mi, abym zwolnił? – poskarżył się, jakby był szczerze poirytowany. – Przecież mówię normalnie. Wszyscy w mojej ekipie rozumieją mnie idealnie. Może problemem są inni ludzie, przyszło ci to kiedyś do głowy? Mama zawsze tak mówiła.
– Finley! Raport.
– Ciało jest u koronera – powiedział, już spokojniej i wolniej. – Miejsce zbrodni odgrodzone. Znaleziono jakieś włókna, ale wyglądają jak te, które pochodziły od Jenkins: kocia sierść, kilka plamek ekstraktu roślinnego na jej ubraniach. Przez ostatnie godziny ustalałem powiązania, tak, jak prosiłaś. Różne kierunki studiów: ekonomia i rachunkowość. Jedna z trzeciego roku, druga z ostatniego. Różne stowarzyszenia studenckie, brak powiązań rodzinnych. I tak dalej. Rozmawiałem z Ramirezem. Powiedział, ze rodzice Cindy wspominali o zajęciach z rysunku, na które chodziła w Cambridge w ostatnim semestrze. Miejsce nazywało się: “Art for Life”. Na skrzyżowaniu Cambridge Street i Siódmej. Dzwoniłem do znajomych Tabithy, żeby spytać o powiązania. Czekam na odzew.
– Artysta – pomyślała Avery. – Powiedział, że nasz zabójca jest artystą.
– Kto tam uczy? – spytała. – Do kogo należy pracownia?
– Skąd mam, kurwa, wiedzieć? Czy wyglądam, jakbym miał tysiąc rąk? – odszczeknął. – Przydzieliłaś mi setki zadań. Nie mam pojęcia, kto prowadzi te kurewskie zajęcia. Powiedziałem już, że czekam na odzew.
Zamknęła oczy.
– Dobra – powiedziała. – Dzięki.
– Przyjedziesz tu wreszcie mi pomóc? – dopytywał się Finley.
– Muszę jeszcze podomykać pewne sprawy – odrzekła. – Masz adres Cindy? I Tabithy? Chcę przejechać przez ich akademiki i zobaczyć, co tam znajdę.
– Byłem już w akademiku Tabithy. Zwykły pokój młodej laski. Markowe ciuchy i głupie plakaty. Nic tam nie ma.
– Pozwól, że ja to ocenię.
* * *
Cindy mieszkała w domu niedaleko siedziby Kappa Kappa Gamma i blisko swojego chłopaka. Dwukondygnacyjny dom w stylu Tudorów, biały, z niebieskimi wykończeniami był przeznaczony dla dwóch osób. Cindy wynajmowała parter; pierwsze piętro zajmowała inna studentka ostatniego roku Harvardu.
Avery zadzwoniła wcześniej, aby administracja Harvardu ją wpuściła.
Zapasowe klucze ukryto pod kamieniem na przednim ganku.
W mieszkaniu Cindy, składającym się z czterech pomieszczeń: salonu, sypialni, dodatkowego pokoju, w którym urządziła biuro oraz kuchni, pachniało stęchłym powietrzem. Ściany ozdabiało kilka nowoczesnych obrazów.
Biuro wypełniały stosy skserowanych tekstów z biblioteki oraz liczne romanse w tanich wydaniach. Na biurku piętrzyły się papiery.
Avery przejrzała dokumenty. Rachunki za usługi medyczne, teczki z notatkami z zajęć, pisma w sprawie pracy, listy motywacyjne. Wszystko porządnie poukładane. Avery zanotowała kilka rzeczy w telefonie: adres przychodni medycznej Cindy, wszystkich wykładowców, miejsca, w których odbyła rozmowy o pracę, jej aktualnego pracodawcę: Firmę Audytorską Devante. Pismo z ofertą zatrudnienia na stanowisku młodszego konsultanta królowało dumnie na blacie.
Nie można było znaleźć niczego na temat zajęć plastycznych, ale na ścianie wisiał oprawiony, ręcznie malowany obraz z podpisem Cindy na dole. Przedstawiał talerz owoców. Avery odwróciła go. Z tyłu widniała pieczątka: “Art for Life”, adres pracowni, logo – dłoń stylizowana na malarską paletę. Avery odłożyła wszystko na miejsce, wyszła i wskoczyła do samochodu.
Zadzwoniła na politechnikę MIT, żeby upewnić się, że zostanie wpuszczona do pokoju Tabithy. Asystentka dziekana obiecała zająć się wszystkim.
Gdy tylko skończyła rozmawiać, zadźwięczał jej telefon.
– Tu Jones – usłyszała akcent z Jamajki.
– Masz coś dla mnie – spytała Avery.
– Niestety, nic. Domek jest pusty.
– To co, do diabła, robiłeś przez cały dzień?
– Szukałem informacji, – wyjaśnił Jones – prowadziłem śledztwo. Trochę mi zajęło, żeby tu dojechać. Musiałem zdobyć klucze, no nie? Potem Thompson chciał prowadzić, a on nie ma za grosz orientacji w terenie. GPS zaprowadził nas donikąd. Ale – przyznał i przełknął kolejny łyk piwa – dotarliśmy i przewróciliśmy wszystko do góry nogami. Nic. Jesteś pewna, że ten studencik się tu zatrzymał?
– Zmarnowaliście cały dzień – stwierdziła Avery.
– Ty mnie chyba nie słuchasz, Black! Ciężko pracujemy.
– Dwie dziewczyny nie żyją – rzekła Avery. – Czy o tym już zapomnieliście? Mamy seryjnego mordercę na wolności, a ty tracisz czas w domku nad jeziorem. Wracaj do monitoringu w Cambridge. I tym razem – warknęła – chcę mieć szczegółowy raport na biurku do jutrzejszego popołudnia. Chcę wiedzieć jak dokładnie spędziliście każdą godzinę. Słyszysz?
– Daj spokój! Black. Błagam cię. – krzyknął Jones. – Ta praca to jakieś szaleństwo. Nie dam rady tak po prostu śledzić samochodu w nieskończoność. To niemożliwe. Potrzebowałbym jakiś dziesięciu dodatkowych osób.
– Weź Thompsona.
– Thompsona? – Jones roześmiał się. – Jest gorszy od Finleya.
– Pamiętaj – powiedziała Avery z naciskiem. – Szczegółowy raport na moim biurku do jutrzejszego popołudnia. Sprawdź, czy Thompson zrozumiał. Jeśli dacie ciała, dzwonię do Connelly’ego.
Rozłączyła się.
– Jak niby mam cokolwiek zrobić w Zabójstwach, jeśli połowa zespołu zupełnie mnie nie szanuje? – pomyślała z rozgoryczeniem.
Gdy dotarła do kolejnego miejsca, niebo było już ciemne.
Tabitha mieszkała w samym sercu kampusu MIT, niedaleko Vassar Street. Drzwi otworzyła współlokatorka; niska, myszowata dziewczyna o długich czarnych włosach i okularach na pokrytej pryszczami twarzy. Mieszkanie było ogromne: mieściło część dzienną, otwartą kuchnię i dwie sypialnie.
– Cześć – powiedziała dziewczyna. – Pani Avery, prawda?
– Tak, dziękuję, że mnie pani wpuściła.
– To jej pokój, tam – wskazała.
Dziewczyna sprawiała wrażenie surowej i ponurej.
– Przyjaźniłyście się? – zapytała Avery.
– Nie za bardzo – odrzekła i odeszła. – Tabitha była lubiana.
Pokój Tabithy był niewiarygodnie zagracony.
Szafka na dokumenty stanowiła raczej miejsce na upychanie luźnych kartek. Szybki przegląd ujawnił, że było tam wszystko: od paragonów, poprzez list motywacyjny po śmierdzący papier śniadaniowy. Jeśli cokolwiek mogło być jakimś źródłem informacji, to ewentualnie obrazy zdobiące ściany, najwyraźniej wykonane przez samą Tabithę: wiejskie krajobrazy, widok politechniki MIT na tle nieba, miska z owocami.
Avery spojrzała na tył jednego z oprawionych obrazów.
Na pieczątce widniało: “Art for Life”.
Rozdział dwudziesty
Nie był to wymarzony wieczór Molly Green. Zdmuchnęła kosmyk blond włosów z twarzy, wytarła brew i udała, że zakasuje rękawy.
– Luke i Gidget! – krzyknęła. – Dosyć tego!
Dom, w którym pracowała dorywczo jako niania, sprawiał wrażenie wielkiego i pustego. Stanęła w zbyt dużym salonie na parterze, a potem zajrzała za kanapy. Przycisnęła twarz do szyby przesuwnych drzwi prowadzących na tylny ganek, osłoniła oczy przed światłem od wewnątrz i pomyślała:
– Mam nadzieję, że są gdzie indziej niż na dworze.
Ani w kuchni, ani w garderobach i łazience na dole nie było nikogo.
Podobną pustką ział boczny pokój gościnny.
– Ja nie żartuję – zawołała – już dawno powinniście być w łóżkach.
W butach na wysokich obcasach, czarnej, skórzanej spódniczce i skąpej koszulce bez rękawów – stroju na późniejszą, wieczorną imprezę – weszła na schody.
– Lepiej, żebym was zastała w łóżkach!
Oczywiście i Luke, i Gidget byli schowani pod kołdrami i zaśmiewali się do rozpuku, że znów udało im się ją przechytrzyć.
Dzieci miały wspólny pokój, a każde z nich swoje łóżko. Kontrast pomiędzy częścią Gidget a częścią Luke’a był ogromny. Tę dziewczęcą pomalowano na różowo; panował w niej ład i porządek, zabawki leżały na swoich miejscach, a ubrania w szufladach. Tę chłopięcą pomalowano na granatowo. Wszystkie jego zabawki walały się po podłodze, podobnie jak ubrania. Brudne ściany były dodatkowo pomazane markerami.
– Acha, teraz już rozumiem – powiedziała Molly. – Mam biegać po całym domu, a wy udajecie, że cały czas spaliście. No nieźle.
Obie kołdry zostały zrzucone i obydwoje starali się zwrócić na siebie jej uwagę.
– Poczytaj mi książkę, Molly.
– Nie gaś światła w korytarzu – poprosił Luke.
– Wasi rodzice mnie zabiją, jeśli nie będziecie spali, gdy wrócą. Musicie iść do łóżka. Teraz już żadnych książek. Zostawię światło w korytarzu. Słyszycie? Ale jeśli któreś z was będzie znowu biegać po korytarzu albo próbować mnie straszyć na dole, naskarżę na was. A wiecie, co to znaczy.
– Nie, nie – zawołała Gidget.
– Nie mów tacie – błagał Luke.
– Dobra. Śpijcie. Dobranoc.
Ponownie przymknęła drzwi, zostawiając w nich centymetrową szparę, aby mogli widzieć światło na korytarzu.
Już na dole pomyślała:
– Okropność… Dzieci.
Szybki rzut oka na lustro w salonie utwierdził ją w przekonaniu, że nadal wygląda zjawiskowo – z zielonym cieniem na powiekach, długimi rzęsami, idealną szminką i błyszczącymi niebieskimi oczyma.
– Wyglądasz seksy – pomyślała o sobie z zachwytem.
Po około dwudziestu minutach, gdy Molly oglądała nagrany program The John Oliver Show, państwo Hachette cicho otworzyli frontowe drzwi.
Wymieniono uprzejmości.
Molly opowiedziała im, co robili wieczorem. Kolacja zjedzona. Książki poczytane. Oboje wykąpałam. Chwilę się pobawiliśmy i poszli do łóżek. Nic nadzwyczajnego.
Państwo Hachette, jak zwykle spytali, czy chciałaby zostać dłużej, coś zjeść lub przespać się w pokoju dla gości. Molly odmówiła.
Nie przestawała myśleć o dalszej części wieczoru – wielkiej imprezie Brandeis urządzanej przez jedno z największych stowarzyszeń studenckich na kampusie. Trzech studentów, z którymi się widywała, już tam było. Żadnego nie brała pod uwagę jako materiał na potencjalnego chłopaka. Miała nadzieję, że spotka kogoś nowego.
Chwyciła torebkę i wybiegła przez drzwi.
– No to zaczynamy – pomyślała z uśmiechem.
* * *
Przez chwilę czekał na zewnątrz, ukryty w cieniu, w środku vana. Tkwił tam przez ostatnią godzinę, obserwując i oczekując na właściwy moment. Patrzył w ciszy, jak Molly przetrząsa każdy kąt w poszukiwaniu dzieci i znajduje je w łóżkach. Jak Hachette’owie wchodzą do domu.
Zaparkował w bardzo cichej uliczce, w dzielnicy składającej się z wysadzanych drzewami alejek, na północny wschód od Uniwersytetu Brandeis. Uczelnia była oddalona o kilka minut jazdy samochodem lub dwadzieścia minut piechotą. Wiedział, że Molly woli się przejść. Schody pokonywała skokami, skręcała w lewo w Cabot Street, a potem w prawo w Andrea Road. Wówczas decydowała, którędy pójdzie dalej, w zależności od tego, w którym miejscu kampusu musiała się znaleźć.
Tak, jak podejrzewał, Molly w podskokach zeszła ze schodów wiodących do domu i skręciła w lewo.
Cicho wysiadł z samochodu i przeszedł do tyłu, udając, że wyładowuje coś z bagażnika. Głośno zatrzasnął pokrywę, westchnął i wszedł na ulicę. Molly szła dokładnie w jego kierunku. Zdjął czapkę i spojrzał w górę.
Pogrążona w swoich myślach Molly niemal na niego wpadła.
– O przepraszam – wymamrotała.
– Nic nie szkodzi – odparł.
– Hej! – twarz nagle jej się rozjaśniła. – Ja pana znam. Co słychać?
– Całkiem nieźle – uśmiechnął się. – Mam tutaj mały problem z samochodem. Chwileczkę – zmarszczył brwi i potarł podbródek. – Myślałem, że mieszkasz gdzieś na kampusie Brandeis?
– Tak, mieszkam – przyznała. – Tutaj tylko pracuję. Widzi pan ten dom – odwróciła się w wskazała ręką. – Pilnuję ich dzieciaków w tygodniu. Proszę się nie przejmować, ja…
W momencie, gdy się obracała szybko wkłuł się w nią igłą.
– Hej! Auu! Co to…
Molly zaczęła się osuwać. Wsunął się za nią, aby ją złapać.
– Co się z tobą dzieje? – udawał panikę. – Molly?
Poklepał ją po policzkach z udawanym przejęciem.
– Molly, wszystko w porządku?
Rozejrzał się po okolicy.
Ulice były ciemne i puste.
– Nie przejmuj się – wyszeptał. – Ja się tobą zajmę.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Po obu stronach szklanych drzwi wiodących do studia “Art for Life” zamontowano wielkie przeszklone okna. Avery widziała wąską, wypełnioną licznymi eksponatami galerię ze sztuką współczesną wszelkiego rodzaju: rzeźbami, malowidłami, rysunkami i kolażami w stylu retro. Dalej, w tylnej części pomieszczenie rozszerzało się. Uznała, że ustawione w krąg sztalugi, były miejscem, w którym odbywały się zajęcia artystyczne.
Rozległ się sygnał jej komórki.
– Black – powiedziała do słuchawki.
– Wiesz, że masz szczęście, że z tobą pracuję? – stwierdził Finley. – Właśnie zadzwoniła do mnie jedna z koleżanek Tabithy. Ofiara z pewnością uczęszczała na zajęcia do tej pracowni.
– Tego sama się już domyśliłam. Nie zauważyłaś tych wszystkich dzieł sztuki, gdy byłeś w jej akademiku?
– Jakich znowu dzieł sztuki?
– W jej pokoju.
– To nie były żadne dzieła sztuki – wściekł się Finley. – To były śmieci. Myślałem, że kupiła je na jakimś pchlim targu. Słuchaj Black, nie rób ze mnie jaj. Dzięki mnie masz dobrą poszlakę.
– Jestem teraz na miejscu – powiedziała. – Pracownia jest zamknięta.
– Jestem w barze – odparł. – Moja zmiana skończyła się 2 godziny temu. Zaprosiłbym cię, ale wydaje mi się, że nie wpuszczają tu lesbijek.
– Nie jestem lesbijką – powiedziała.
– Naprawdę? A to dałbym się nabrać.
– Zdajesz sobie sprawę, że jesteś ohydnym człowiekiem, Finley?
– Oj tam, oj tam – podsumował. – Jestem dobrym człowiekiem. Tylko to moje wychowanie. Było powalone. Następnym razem będzie lepiej. Obiecuję. A ty, nawet jeśli lesba, to jesteś w porządku. Serio. Można na ciebie liczyć. Widzimy się jutro rano. Teraz idę się napierdolić.
Avery, zbyt podkręcona adrenaliną, żeby odpoczywać albo spać, udała się do domu, aby zająć się pracownią “Art for Life” w zaciszu swojego salonu. Po drodze zamówiła “chińszczyznę” na wynos.
W mieszkaniu panował półmrok. Włączona była tylko jedna lampa przy kanapie. Usiadła przy stole i pochłaniała jedzenie, jednocześnie pracując.
Pracownia “Art for Life” działała od ponad pięciu lat. Właścicielem był mężczyzna, który nazywał się Wilson Kyle, kiedyś artysta i biznesmen, który miał też restaurację w pobliżu pracowni oraz jeszcze dwa budynki niedaleko. Szybkie przeszukanie policyjnej bazy danych nie dało żadnych wyników dotyczących Kyle’a.
W pracowni zatrudniał dwie osoby: sprzedawcę na pełny etat, który nazywał się John Lang oraz kobietę, którą przychodziła w sobotę i niedzielę w niepełnym wymiarze godzin. Kyle prowadził zajęcia z malarstwa w środy i czwartki wieczorem, ale Lang miał dwie godziny zajęć w co drugą sobotę.
Lang był notowany.
Znalazł się w rejestrze jako sprawca przestępstw na tle seksualnym; przed siedmiu laty zgłoszono dwa incydenty z jego udziałem. Ofiarą jednego padł chłopiec, którym się rzekomo zajmował, a drugiego dziewczynka, która mieszkała na tej samej ulicy. Rodzice obojga zgłosili, że ich dzieci były molestowane. Lang nie przyznał się do winy, ale wówczas poszedł na ugodę, aby uniknąć procesu i ewentualnego więzienia. Dostał pięć lat w zawieszeniu, obowiązkowe sesje terapeutyczne przez rok oraz piętno na całe życie.
Według kartotek policyjnych jego wzrost i waga odpowiadały wartościom szacunkowym przypisywanym mordercy.
Avery odchyliła się na krześle.
Zbliżała się północ. Była zupełnie rozbudzona i gotowa dobijać się do drzwi Johna Langa.
– To może być ten gość – pomyślała.
Pobudzona możliwością schwytania zabójcy, chciała podzielić się z kimś pomyślnymi wieściami. Ku własnemu zdziwieniu do głowy przyszedł jej Ray Henley, ale perspektywa telefonowania późną nocą do kogoś, kogo dopiero co poznała, wydała się jej jednak rozwiązaniem dziwacznym i zbyt śmiałym, aby sobie na nie pozwolić. Finley nie wchodził w grę, natomiast kapitan wydał jasne dyspozycje dotyczące zakłócania mu spokoju w domu.
Pomyślała, aby zadzwonić do córki.
Ostatnio rozmawiały kilka miesięcy wcześniej, ale rozmowa się nie kleiła.
Avery wysłała jej, zamiast tego, e-maila: “Cześć – napisała – ostatnio dużo o Tobie myślę. Bardzo chciałabym porozmawiać osobiście. Co powiesz na lunch w weekend? Może w sobotę? W naszym stałym miejscu? W południe? Daj znać. Kocham Cię. Mama.”
Pałając chęcią porozmawiania z żywym człowiekiem, wybrała numer szpitala.
Telefon dzwonił wiele razy zanim odebrał zaspany głos.
– Halo?
– Ramirez – powiedziała – jak się masz?
– Cholera, Black. Która jest godzina?
– Prawie pierwsza.
– Mam nadzieję, że masz jakąś dobrą wiadomość – wymamrotał. – Właśnie śniłem piękny sen. Płynąłem jachtem po błękitnym oceanie. Nagle z wody wyłoniła się syrena i zaczęliśmy dokazywać.
– No, no – powiedziała, ale jej nastrój nie sprzyjał wysłuchiwaniu opisów snów erotycznych.
– Zdobyłam dobrą poszlakę – kontynuowała – “Art for Life”. Gość, który tam pracuje nazywa się John Lang. Notowany. Obie dziewczyny uczestniczyły w zajęciach. To może być on.
– A ja sądziłem, że Finley rozwikłał już naszą sprawę – zażartował Ramirez. – Powiedział, że wczoraj zdjął prawdziwego seryjnego mordercę.
– Finley nie odróżniłby seryjnego mordercy od pudełka płatków śniadaniowych.
Ramirez roześmiał się.
– Świr z niego, co? Słyszałem o tym staruszku ze zwłokami w piwnicy. Niezły gnój. No cóż – niektórzy ludzie. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
– Jak się czujesz?
– A lepiej, lepiej. Bardzo chcę już stąd wyjść, do cholery, i wrócić do pracy.
– Wiem, ale musisz odpocząć.
– Tak, tak, a tu nie jest aż tak źle – powiedział. – Mam prywatny pokój, wygodne łóżko, płatne zwolnienie, znośne jedzenie. To o ciebie się teraz martwię. Nie, no Finley? Stary musi coś do ciebie mieć.
– Ja tam nie wiem. Radzę sobie. Jak się wyłączy bigoterię, rasizm i ten plugawy język, to on wcale nie jest taki zły. Szkoda tylko, że ledwo go rozumiem.
Śmiech nagle się urwał.
– Kurczę, to zabolało – zajęczał Ramirez. – Muszę uważać. Szwy nie dają mi żyć. Tak, on to jest hardcore – stwierdził. – Irlandczyk z południa. Kiedyś należał do D-Boyów. Wiedziałaś? Prawie go zabili, gdy przeszedł na drugą stronę. Widziałaś jego dziary? Są wszędzie.
– Nie. Dziar na całym ciele to jeszcze nie widziałam.
Ramirez parsknął.
– No dobra, słuchaj Avery, dzięki za telefon. Jestem ciut zmęczony, kończę. Powodzenia z nową poszlaką. Będę się za ciebie modlił.
Avery chwyciła piwo i przeniosła się na balkon. Po oświetlonym księżycem niebie przesuwały się szybko chmury.
Wzięła długi łyk.
– Mam cię, pomyślała.