Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 13
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Tuż po zachodzie słońca, zabójca zaparkował samochód na parkingu na północ od College Drive na terenie kampusu Uniwerstytetu Bentley w Waltham i udał się chodnikiem na południe.
Odczuwał niepokój w żołądku.
Polował na swoją czwartą ofiarę, a była to sytuacja, której raczej nie przewidywał.
Wiele miesięcy przed tym, gdy planował swoje pierwsze zabójstwo, uzyskał zapewnienie Wszechducha – którego głos prowadził go na każdym etapie operacji – że potrzeba było trzech dziewcząt – trzy śmierci miały odblokować wrota niebios.
Gdy pozostawił Molly Green, nastąpiła radykalna zmiana.
Zabójca, odwożąc zwłoki do wybranego uprzednio miejsca ich złożenia w Belmont, miejsca, które według niego, miało z pewnością zadowolić Wszechducha, usłyszał gniewny głos wykrzykujący w jego umyśle:
– Więcej.
To musiała być, z pewnością, pomyłka. Wszechduch potrzebował tylko trzech.
– Więcej – powtarzał głos uparcie. Przejęty, spocony i niepewny siebie zabójca wiedział, że trzeba będzie zmienić miejsce pozostawienia Molly Green ze względu na zmianę wymagań. W panice – a on przecież nigdy nie panikował – przeczesał Belmont i na szczęście znalazł park dziecięcy z muralem, który przynajmniej mógł stanowić wyraz szacunku dla tego, co go czeka w przyszłości i zadowolić jego bóstwo.
On sam jednak nie był zadowolony.
Nowa dziewczyna bynajmniej nie oznaczała jednej, ale większą liczbę, a najprawdopodobniej zaspokajanie niekończącego się pasma żądań.
A on miał inne zainteresowania, inne pragnienia. Na przykład zwierzęta. Pasję zbierania zwierząt z ulic. Uwielbiał koty, kiedyś do jego domu trafił nawet ranny nietoperz. Pokochał to stworzenie i opiekował się nim, zanim dał mu nieśmiertelność.
Botanika stanowiła jego kolejne hobby. Przez ostatnie miesiące nie mógł pozwolić sobie na doskonalenie składów mikstur i testowanie ich na żywych zwierzętach. Wszystko podporządkował Wszechduchowi, a bóstwo zajmowało coraz większą część jego życia.
– Więcej dziewcząt… – pomyślał.
– Więcej…
Nagrodą za wyłonienie trójcy miała być nieśmiertelność w człowieczym wydaniu oraz miejsce w niebiosach z innymi niebiańskimi istotami. Teraz jednak nie czuł się nieśmiertelny; tak naprawdę czuł się rozgorączkowany i niezwykle roztrzęsiony. Ta nowa gra, nowy plan, obróciły się przeciwko jego najgłębszym pragnieniom. Do głowy napływały mu okrutne myśli dotyczące Wszechducha.
Wysoko na nieboskłonie jego bóstwo zmarszczyło brwi, a rozbrzmiewające echo zdawało się wstrząsać ziemią:
– Więcej!
– Tak, wiem – odkrzykiwał zabójca w myślach w kierunku nieba. – Więcej! Czy nie widzisz, że robię, co mogę? Wiem, gdzie ona jest. Plan jest ustalony. Miejsce złożenia ciała też. Wszystko mam pod kontrolą! – zapewniał Wszechducha.
Tylko on sam nie odczuwał, że ma wszystko pod kontrolą.
W przeciwieństwie do innych morderstw, gdy czuł swoją władzę, gdy czuł pieczę Wszechducha w takim stopniu, że nawet wówczas, gdy pozbawiał kogoś życia w miejscu publicznym, w pełnym świetle dziennym, nikt by go nie zauważył, teraz wszystkie oczy zdawały się być wpatrzone w niego.
Na zewnątrz parkingu rozciągał się rozległy trawnik.
Rozstawiono ekran kinowy.
Trwał właśnie “Sobotni wieczór z kinem” w Bentley, wyświetlano czarno-białe arcydzieło – “Casablanca”.
Setki osób, par i grup studentów rozlokowały się na trawniku, aby oglądać film. Niektórzy na kocach, niektórzy na krzesłach. Najodważniejsi z nich przynieśli wino i piwo na imprezę.
On zabrał ze sobą koc i okulary przeciwsłoneczne.
Jego cel? Studentka ostatniego roku – Wanda Voles. Misja rozpoznawcza przeprowadzona poprzedniego wieczoru pozwoliła mu ustalić, gdzie Wanda spędzi dzisiejszy wieczór. Najwyraźniej po kłótni z chłopakiem, postanowiła przyjść na film sama. Jej znajomi błagali, aby nie marnowała cennego sobotniego wieczoru na taką beznadziejną imprezę, ale Wanda pozostała nieugięta.
– “Casablanca” to mój ulubiony film – powiedziała tym, którzy byli zainteresowani.
Wybrał ten wieczór z kilku powodów. Jednym z tych najważniejszych, które nosił “z tyłu głowy”, była możliwość, że ona się nie pojawi. Myśl miała charakter bluźnierczy, a jednocześnie, niezaprzeczalny.
– Nie chcę tego robić! Nie chcę tego robić! – krzyczał.
Wszechduch nie chciał słuchać. W tym momencie ból wyniszczał jego ciało.
Przesuwał się na obrzeżach wielkiego tłumu. Co chwilę zerkał na sceny, w których Humphrey Bogart i Ingrid Bergman obejmowali się lub kłócili.
Wanda siedziała na krawędzi trawnika po zachodniej stronie, sama, ale w otoczeniu innych studentów.
Wybrał miejsce niecałe dwadzieścia metrów za nią. Wiedział, że akademik Wandy mieści się około dziesięć minut piechotą na wschód, drogą prowadzącą przez parking i kilkoma wijącymi się, wąskimi ścieżkami, gdzie mogli zostać sami.
Zabójca, siedząc na kocu, udawał, że ogląda film.
– Nie rób tego – grzmiało mu w głowie. – Nie rób tego!
– Muszę to zrobić – odkrzyknął.
Ból w żołądku, niczym dłoń, która gwałtownie zaciska się w pięść, sprawił, że skulił się, pochylając w przód. Wszechduch wypełniał jego mózg.
– Więcej! – grzmiało bóstwo. – Więcej! Więcej! WIĘCEJ!
– Wiem – zarzekał się. – Przepraszam.
Nie był w stanie czerpać przyjemności z oglądania filmu. Każda nastrojowa scena tylko przypominała o desperacji, o znajdujących się wszędzie ludziach, o jego własnej winie.
To było złe, bardzo złe, ale nie był w stanie wypowiedzieć tego na głos. Nie był w stanie nawet o tym myśleć.
Gdy przetoczyły się napisy końcowe, Wanda Voles podniosła swój koc i rzeczy i udała się do domu. Wielu studentów pozostało na trawniku. Było mnóstwo pocałunków i śmiechu. Kilka osób szło razem z Wandą.
Podniósł się zaledwie kilka sekund po tym, jak Wanda go minęła i poszedł jej śladem.
– Po prostu jeszcze jedna zwykła studentka – powiedział sobie. – Kłamstwa – huczało mu w głowie. – Przestań!
– Więcej! – domagał się Wszechduch. Nakaz dogłębnie go poruszył i w niemalże fizycznym sensie ogarnął jego ciało. Osoby w pobliżu przypuszczały, że wstrząsają nim epileptyczne drgawki.
– Uspokój się – pomyślał.
Wyśledził Wandę na parkingu. Minęła właśnie jego samochód. Kilka rzędów studentów zmierzało w tym samym kierunku, pozostając nieco z tyłu.
– Sama – pomyślał. – Jest sama. Teraz!
Nie miał w sobie żadnej radości, łatwości, ani osobistego zaangażowania. Moc Wszechducha opuściła go. A teraz musiał działać dalej. Jak zawsze, Wszechduch go obserwował i czekał.
Wanda wyprzedzała go o jakieś trzy metry. Zaczęła coś sobie nucić.
Miał przygotowany podstęp. Przywita się z nią, uda, ze przyszedł na film z córką, a potem poskarży się na problem z oponą. Ona pochyli się, aby pomóc mu sprawdzić ciśnienie, a wówczas on wbije igłę. Bez szamotaniny. Bez świadków. Zwyczajna, młoda dziewczyna, która zniknęła na parkingu.
Półtora metra za nią.
Przygotował igłę.
Metr – już wchodzi pomiędzy samochody ustawione w kolejnym rzędzie.
Niecały metr, otworzył usta, aby coś powiedzieć.
Przed Wandą jakiś student wyskoczył zza samochodu.
– Łaaaa! – wrzasnął z podniesionymi rękami.
Wanda cofnęła się gwałtownie, przerażona.
Natychmiast się odwrócił i odszedł boczną alejką. Za sobą słyszał śmiech chłopaka.
– No to mi się udało!
Wanda odkrzyknęła.
– Mało nie umarłam ze strachu!-
– Przepraszam, przepraszam – powtarzał – ale, kurde, udało mi się! Zobaczyłem, że idziesz i po prostu musiałem to zrobić. A gdzie ty się w ogóle wybierasz? Jest za wcześnie, żeby…
Ich rozmowa rozmyła się w tle.
Zabójca odczuł ulgę, desperacką ulgę, że coś powtrzymało go od zbrodni.
– Nie tak miało być – powiedział sobie. – Wiem, że nie tak miało być. Muszę to przemyśleć, Muszę opracować nowy plan. Nie martw się. Nie martw się – uspakajał bóstwo. – Będzie dobrze. Obiecuję!
Wysoko ponad jego głową Wszechduch złorzeczył, dając wyraz swojemu niezadowoleniu.
Rozdział trzydziesty
Avery Black ogarnął senny, surrealistyczny nastrój.
Nie pamiętała ostatnich słów zamienionych z Jessiką Givens, ani tego, kiedy zakończyła połączenie lub gdzie odłożyła telefon.
Stała w mroku w kampusie Brandeis. Przed nią rozciągała się zielona łąka, dalej linia drzew i gwiazdy. Za nią budynki z czerwonej cegły oświetlone nisko zawieszonymi latarniami.
– Uspokój się – powiedziała do siebie. – Kiedyś już byłaś w podobnej sytuacji.
Wspomnienie niemalże ataku na Johna Langa w pracowni “Art for Life” pozostało świeże w jej pamięci, wraz z reprymendą udzieloną jej przez kapitana oraz przedłużonym weekendem, na który ją skierowano, aby przemyślała swoje postępowanie.
Zdjęto cię ze sprawy, pamiętasz?
– Już nie – odpowiedziała.
Cindy Jenkins znalazła zatrudnienie w firmie Devante. Molly Green znalazła zatrudnienie w firmie Devante. A Tabitha Mitchell?
W drodze do samochodu Avery wybrała numer Finleya. Telefon dzwonił wiele razy, aż odezwała się sekretarka.
– Unika mnie – pomyślała.
Zadzwoniła jeszcze pięć razy. Z takim samym skutkiem. Avery zostawiła wiadomość, podkreślając, że jest bardzo pilna:
– Finley. Mamy powiązanie. Jenkins i Green były zatrudnione przez tę samą firmę w Bostonie. Czy na Tabithę Mitchell czekała jakaś praca na ostatnim roku studiów? Zadzwoń do mnie, gdy odbierzesz tę wiadomość.
Avery siedziała w BMW i zalogowała się do swojego komputera pokładowego.
Devante była prywatną firmą z siedzibą w Bostonie.
W Internecie mogła znaleźć tylko informacje o charakterze ogólnym: założyciela spółki, prezesa zarządu, dyrektora generalnego oraz strukturę w obrębie stanu.
Szybko przeszukując stronę odkryła wiele faktycznie dostępnych stanowisk w firmie audytorskiej: pełnoetatowy księgowy, młodsi i starsi księgowi, specjalista ds. zarządzania podatkami, audytor ds. podatków, biegły księgowy… Wykaz zdawał się nie mieć końca.
– Kto zatrudnia studentki? – zastanowiła się.
Prawdopodobnie jakiś szef ds. zasobów ludzkich, który przeszukuje uczelnie i wyławia potencjalnych kandydatów. Taki człowiek najprawdopodobniej przyjmuje podania i przekazuje te najbardziej obiecujące osobom odpowiedzialnym za stanowiska, na których akurat są wakaty w firmie.
– W jaki sposób dowiedzieć się, kto wyszukał i przeglądał podania tych dwóch dziewcząt?
Odpowiedź była oczywista, ale zarazem trudna do uzyskania z uwagi na jej aktualny, niepewny status w Wydziale Zabójstw.
– Trzeba skontaktować się z prezesem albo dyrektorem generalnym – uświadomiła sobie. – Tylko oni mogą umożliwić dotarcie do właściwych osób – zaśmiała się. – No dobrze, tylko jak to zrobić? – Nakaz – pomyślała. – Potrzebny będzie nakaz.
Uzyskanie nakazu nigdy nie było proste. Konieczny jest wiarygodny powód. W tym przypadku Avery miała pewność, że powiązanie pomiędzy dziewczętami a spółką planującą ich zatrudnienie, stanowi wystarczającą podstawę do wystąpienia o wydanie nakazu. Natomiast sędzia też mógłby zażądać informacji jakie przedmioty powiązane ze zbrodnią spodziewamy się znaleźć w biurach spółki Devante.
– To może być problem – pomyślała. – Chyba, że wniosek będzie uwzględniał informacje komputerowe. Jeśli na komputerze zabójcy jest coś, co wiąże się ze sprawą, mogę to wykorzystać do uzyskania nakazu.
– Prześpij to dzisiaj – pomyślała. – Nie popełnij typowego błędu. Poczekaj na telefon od Finleya. Przygotuj sobie wszystko, zanim udasz się do kapitana.
Tymczasem w głowie jej grzmiało:
– Nigdy w życiu.
Wrzuciła bieg i odjechała.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Avery wolnym krokiem weszła do komendy policji A1 tuż po dziesiątej wieczorem. Recepcjonistka na parterze zajmowała się jakimś policjantem i prostytutką. W dalszej części biura funkcjonariusze w cywilnych ubraniach spisywali i przesłuchiwali pijanych studentów. Z tyłu wybuchła bijatyka i potrzebnych było aż trzech policjantów, aby obezwładnić wielkiego, białego mężczyznę.
Praca policji nie przypominała normalnej pracy.
Większość funkcjonariuszy nie przychodziła o ósmej czy dziewiątej rano, ani nie wychodziła codziennie o siedemnastej. Weekendów również prawie nigdy nie mieli wolnych, chyba, że chodziło o wysoko postawionego pracownika lub gdy cały wydział pracował według harmonogramu, który to umożliwiał. W A1 wobec wszystkich obowiązywał system zmianowy – zmiany pięciodniowe mogły przypadać od środy do niedzieli, a jeśli ktoś pracował nad sprawą, to mógł nawet i pracować przez całą noc, każdej nocy, aż do następnego rana.
Avery rozpoznała kilka znajomych twarzy. Nikt jednak nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Zmiany nocne w trakcie weekendu miały szczególny charakter, niczym wyjście na cmentarz po czterdziestu ośmiu godzinach z rzędu bez snu; każdy chodził nieprzytomny i zgodnie z własnym rytmem.
Na pierwszym piętrze Connelly kłócił się z Thompsonem.
Thompson sprawiał wrażenie dwóch osób, stopionych w jednej postaci. Olbrzym, który uwielbiał wpadać na siłownię, do tego o bardzo bladej cerze, pełnych ustach i jasnoblond włosach, wprawiał innych policjantów i sprawców w poczucie dyskomfortu.
– Dlaczego muszę wciąż tutaj tkwić? – poskarżył się Thompson.
– Ty sobie, kurwa, żartujesz? – warknął Connelly. – Przydzieliłem ci zadanie, a ty go nie wykonałeś. Nie obchodzi mnie to, teraz możesz tutaj tkwić nawet do czwartej nad ranem..
– Dealerzy samochodów!? – ryknął Thompson i wyprostował się na całą wysokość. – Ile, kurwa, dealerów samochodów jest otwartych w sobotę wieczorem? Moja zmiana skończyła się osiem godzin temu. Tu jest wykaz z Watertown i Belmont.
– Poprosiłem też o Waltham. Oraz o numery telefonów i kontakty bezpośrednie do każdej firmy. Nie widzę tu niczego z Belmont – wypalił i przejrzał listę.
Avery usiadła przy czyimś biurku i czekała, aż skończą.
Connelly spojrzał w górę.
– A pani co tutaj, kurwa, robi? Czy kapitan nie kazał pani iść odpocząć?
– Czy możemy porozmawiać? – poprosiła.
– Nie – powiedział. – Nie mam pani nic do powiedzenia. Proszę wyjść. I nie wracać do poniedziałku.
Wskazała na Thompsona.
– Marnuje pan jego czas.
– Właśnie mówiłem! – Thompson podjął temat. – To jest, kurwa, marnowanie mojego czasu.
– Zamknij się, do kurwy nędzy! – odciął się Connelly i wymierzył palec w jego twarz. – Przysięgam na Boga. Jeśli nie zniknie mi pani z oczu w ciągu pięciu sekund, osobiście dopilnuję, aby wyleciała pani z Zabójstw, na zawsze.
Avery spuściła głowę.
– Nigdzie się nie ruszę – powiedziała spokojnym, opanowanym tonem. – To pan niech mnie posłucha. Mam poszlakę. Konkretną – rzekła z naciskiem i spojrzała mu prosto w oczy. – Musimy to przegadać. Musimy grać na jedną bramkę. Chce pan schwytać zabójcę? Czy też chce pan mieć do mnie pretensje, ponieważ się panu wydaje, że mnie zna lub ponieważ zostałam przydzielona do pana zespołu lub ponieważ moje życie było lepsze od pańskiego?
Odepchnęła się od biurka.
– Przepraszam, jeśli zrobiłam cokolwiek, co mogło pana urazić – rzekła – ale tu jestem. Teraz tu jestem. Podobnie jak pan. Pływam w tym samym gównie. Ale nie odpuściłam poszukiwań tego zabójcy. Wreszcie zdobyłam poszlakę. I to nie może czekać do poniedziałku. Jeśli pan mnie stąd wywalić, zadzwonię do kapitana, a potem do szefa, a potem do kogokolwiek, kto zechce mnie wysłuchać.
Thompson wskazał na Avery ze szczerą troską.
– Proszę jej wysłuchać – poprosił.
– Zamknij się, kurwa, Thompson! Siadaj.
Zakrzywił palec w stronę Avery i wskazał na salę konferencyjną.
– Trzy minuty – powiedział. – Ma pani trzy minuty.
Gdy zostali sami, Avery powiedziała to, co myśli:
– Wiem, że popełniłam pewne pomyłki.
– Pewne!?
– Głupie pomyłki – dodała – ale wszystkie z poczucia obowiązku. Dzisiaj też popełniłam kilka innych. Udałam się do Howarda Randalla.
Connelly zawył i machnął ręką.
– Udzielił mi pewnej wskazówki – ciągnęła Avery – albo – dodała – czegoś podobnego. Zrozumiałam ją dopiero wówczas, gdy udałam się do Brandeis.
Connelly uderzył się ręką w głowę.
– Poszła pani na uczelnię Molly Green? Czy nie kazałem pani trzymać się z daleka od tej sprawy.
– Może się pan zamknąć!– krzyknęła. – Chociaż raz? Proszę?
Zaskoczony, założył ramiona i cofnął się.
– Rozmawiałam z kimś z biura doradztwa zawodowego. Ta pani powiedziała mi, że na Molly czekała praca w firmie Devante Accounting. I… no niech pan zgadnie… Cindy Jenkins również miała pracę w firmie Devante. Nie wiem jeszcze, co z Tabithą. Finley miał porozmawiać z jej matką. Ale jeszcze się nie odezwał. Tabitha była na trzecim roku, ale jeśli oni zatrudnili ją również, to raczej to już nie był przypadek, który można zignorować, nie sądzi pan?
– Ostatnie wykryte przez panią powiązanie okazało się być do dupy.
– Ale to było powiązanie, aż do teraz jedyne pomiędzy dwiema z tych dziewcząt. Jeśli wykryjemy powiązanie trzeciej dziewczyny z firmą Devante, znajdziemy się dużo bliżej rozwikłania sprawy niż wcześniej.
– Finley ma dzisiaj wolne – wymamrotał.
– No i?
Connelly odszedł i rozmyślał nad sytuacją. W szarym garniturze i niebieskiej koszuli, która zdawała się być za mała na jego muskularne ciało, pokręcił ramionami i potarł blond odrost na twarzy. Wyglądał na poirytowanego, ale też zaintrygowanego.
– Proszę tu zaczekać – powiedział.
– Co pan…
– Powiedziałem, żeby czekać!– warknął i wyszedł.
Za szybą zobaczyła, że wydaje polecenia bardzo zmęczonemu Thompsonowi, a następnie podchodzi do swojego biurka i zaczyna dzwonić.
Avery siedziała w sali konferencyjnej przez prawie dwadzieścia minut. Nie miała nic do roboty, ciężar wiedzy został zdjęty z jej barków i poczuła się zrelaksowana i dziwnie podbudowana. Ogarnęła ją tak przemożna ochota, aby zadzwonić do córki, że sięgnęła po telefon.
– Ale co byś jej powiedziała? – zastanowiła się.
Powiedz jej, że byłaś idiotką i że nadal nią jesteś. Powiedz jej prawdę – że ją kochasz i, choćby nie wiem co, wszystko naprawisz.
Otworzyły się drzwi do sali konferencyjnej.
– Tabitha Mitchell była na trzecim roku – powiedział Connelly. – Wcześniej kończyła studia, miała najwyższe oceny w grupie. Zaoferowano jej pracę w Devante Accounting.
Avery wyprostowała się na krześle.
– O w mordę!
Istniało powiązanie. Howard Randall miał rację. W głowie dźwięczały jest słowa:
– Musi je gdzieś znajdywać, obserwować, znać skądś.
Gdy odczytywała listę rozmawiając z Randallem – jedna na ostatnim roku, jedna na trzecim – powiedział: “Nie”.
– On wiedział – uświadomiła sobie.
Niesmak, jaki Avery odczuwała z powodu konieczności złożenia Randallowi wizyty i zwrócenia się do niego o pomoc, zaczął powoli ustępować. Udało się znaleźć powiązanie, a jeśli zdoła złożyć elementy w jedną całość, istnieje nadzieja: dla niej, dla jej przyszłości, na uwolnienie się od przeszłości.
– A więc trzy – powiedział Connelly. – Wszystkie miały pracę w Devante.
– Jak się pan dowiedział?
– Finley dzwonił do domu państwa Mitchellów. Zadzwoniłem na komórkę matki. Spała. Gdy tylko wspomniałem jej córkę, zaczęła płakać. Ale przekazała potrzebne nam informacje. Idiotyczne jest to, że chyba pisano o tym w gazecie, wczoraj lub przedwczoraj.
– Stąd się dowiedział – uzmysłowiła sobie Avery. – Randall czytał gazety.
Popatrzyli na siebie w ciszy.
– Co teraz robimy? – spytała.
– Niech pani mi powie.
Odwróciła wzrok i przygryzła dolną wargę.
– Potrzebujemy nazwiska. Kto był specjalistą ds. zatrudnienia, który spotykał się z nimi wszystkimi?
– Ktokolwiek to jest – rzekł Connelly – musi wiedzieć, że przynajmniej dwie z zatrudnionych dziewczyn nie żyją. Podano to we wszystkich wiadomościach.
– Jeśli dwie dziewczyny, które pan zatrudniał, znaleziono by martwe w jednym tygodniu, czy zadzwoniłby pan do kogoś?
– Jeśli byłbym winny, to raczej nie.
Connelly natychmiast przełączył telefon w sali konferencyjnej na tryb głośnomówiący i zadzwonił do kapitana. Poruszony, ale śpiący O’Malley wysłuchał relacji Avery i Connelly’ego i odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
– Poczekajcie do rana – powiedział. – Teraz i tak nic nie można zrobić. Zadzwonię do szefa i burmistrza w niedzielę, z samego rana. Cholera – wymamrotał.– Devante. To ogromna firma.
– Zaczniemy od dyrektora generalnego i będziemy schodzić na niższe szczeble – stwierdziła Avery. – Ktoś musi dysponować wykazem nazwisk i stanowisk. Zakładam, że nasz zabójca pracuje w zasobach ludzkich.
– Spróbujcie dziś złapać trochę snu – powiedział kapitan. – Oboje. Jutro może być ważny dzień. Widzimy się w biurze o ósmej. Avery, jeśli nie może pani spać, to niech się pani zajmie nakazami. Jednym na firmę, a jednym na osobę fizyczną w spółce bez podawania nazwiska. Możecie też zadzwonić do Devante i sprawdzić, czy w sobotę i niedzielę są jacyś pracownicy. Wątpię, czy ktoś odbierze o tej godzinie, ale jest kwiecień. Nigdy nic nie wiadomo.
I rozłączył się.
Connely, który w zaistniałej sytuacji czuł się nieswojo, nie patrzył na nią.
– Miejmy nadzieję, że to się uda – powiedział i wyszedł.
Avery odwaliła tyle papierowej roboty związanej z nakazami, ile się tylko dało. Zadzwoniła pod przynajmniej dziesięć numerów bostońskiego biura firmy Devante. Nikt nie odebrał.
– Idź do domu – nakazała sobie.
Sen był ostatnią rzeczą, która zaprzątałaby jej myśli.