Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 4
Rozdział ósmy
Pozostawieni w sali konferencyjnej Avery i Dylan siedzieli przez kilka chwil naprzeciw siebie w zupełnym milczeniu. Oboje trwali w bezruchu. Dylan nisko zwiesił głowę. Twarz wykrzywiał mu grymas, najwyraźniej nad czymś rozmyślał. Avery po raz pierwszy odczuła względem niego współczucie.
– Wiem, jak to jest…. – zaczęła.
Dylan poderwał się tak szybko i gwałtownie, że krzesło przechyliło się w tył i uderzyło o ścianę.
– Moim zdaniem to niczego nie zmienia – powiedział. – Nie jesteśmy ani trochę podobni.
Chociaż sugestywny język jego ciała wskazywał na złość i chęć zachowania dystansu, oczy mówiły co innego. Avery była pewna, że jest na granicy załamania. Coś, co powiedział kapitan mocno go dotknęło, podobnie, jak ją. W dwójkę byli naznaczeni niepowodzeniem, samotni. Sami.
– Posłuchaj – rzekła. – Tak tylko pomyślałam.
Dylan odwrócił się i otworzył drzwi. Gdy wychodził, jego profil tylko potwierdził jej obawy; w przekrwionych oczach lśniły łzy.
– Niech to szlag – wyszeptała.
Najgorsze dla Avery były wieczory. Nie miała kręgu stałych znajomych, praca stanowiła jej jedyne hobby, jej zmęczenie osiągnęło taki stopień, że nie była sobie w stanie wyobrazić, że miałaby pracować w terenie jeszcze więcej. Siedząc samotnie przy wielkim stole z jasnego drewna nisko spuściła głowę w obawie przed tym, co ją czeka dalej.
Gdy wychodziła z biura, spotkało ją to, co zawsze. Atmosfera napięcia wisiała w powietrzu, a artykuł z pierwszej strony tylko ośmielił większą niż zwykle grupę funkcjonariuszy.
Ktoś zawołał: – Hej, Black, śliczna buźka.
Inny postukał palcem w zdjęcie Howarda Randalla.
– Piszą tutaj, że byliście bardzo blisko. Kręci cię gerontofilia? A wiesz, co to znaczy? To znaczy, że lubisz się pierdolić ze staruchami.
– Bardzo śmieszne – Uśmiechnęła się i wymierzyła w ich kierunku palce ułożone na kształt pistoletu.
– Pierdol się, Black.
* * *
Białe BMW – pięcioletnie, brudne i zużyte – zaparkowała na zamkniętym parkingu. Avery kupiła je u szczytu adwokackiej kariery.
– Chyba oszalałam? – pomyślała. – Co mnie skłoniło, żeby kupować biały samochód?
Sukces – przypomniała sobie. Białe BMW było jasne i przyciągało uwagę, a ona chciała, aby wszyscy wiedzieli, kto tu rządzi. Teraz przypominało jedynie o tym, jak bardzo życie jej się nie poukładało.
Mieszkanie Avery mieściło się przy Bolton Street w południowej części Bostonu. Miała dwa pokoje na pierwszym piętrze dwukondygnacyjnego budynku. Oczywiście doszło do zmiany na gorsze – przeniosła się z dawnego, usytuowanego na najwyższych piętrach drapacza chmur, penthouse’u, ale obecne mieszkanie było przestronne i czyste, z ładnym tarasem, na którym mogła usiąść i odpocząć po ciężkim dniu w pracy.
Przestronny salon wyłożony był włochatą wykładziną w brązowym kolorze. Kuchnia znajdowała się po prawej stronie drzwi wejściowych, a od reszty pokoju oddzielały ją dwie wielkie kuchenne wyspy. Nie miała roślin ani zwierząt. Północne usytuowanie mieszkania sprawiało, że zwykle panował w nim półmrok. Avery rzuciła na stół klucze, a potem resztę rzeczy: pistolet, kaburę z szelkami, walkie-talkie, odznakę, pas, telefon i portfel. Rozebrała się w drodze do łazienki.
Po długim prysznicu, w którym mogła sobie przemyśleć wydarzenia dnia, włożyła szlafrok, wyjęła piwo z lodówki, potem wzięła telefon i udała się na taras.
Komórka pokazywała prawie dwadzieścia nieodebranych połączeń, uzupełnionych o dziesięć nowych wiadomości. W większości od Connelly’ego i O’Malley’a. Słychać było mnóstwo wrzasków.
Czasem Avery stawała się tak skoncentrowana i ukierunkowana na obrany cel, że nie odbierała telefonu od nikogo, kto nie był niezbędny do realizacji zadania, zwłaszcza, gdy wszystkie elementy nie zostały złożone w jedną całość; dzisiejszy dzień zdecydowanie do takich należał.
Przewinęła wykaz ostatnio wybieranych numerów, a potem wszystkich osób, które do niej dzwoniły w ciągu ostatniego miesiąca. Nie było wśród nich ani jej córki, ani eksmęża.
Nagle do nich zatęskniła.
Wybrała numery.
Telefon wykonał połączenie.
Automatyczna sekretarka przekazała: “Cześć, tu Rose. Nie mogę teraz odebrać telefonu, ale jeśli zostawisz krótką wiadomość, przedstawisz się i podasz swój numer, oddzwonię najszybciej, jak będę mogła. Bardzo dziękuję.” Biiiip.
Avery rozłączyła się.
Przez chwilę bawiła się myślą, aby zadzwonić do Jacka, byłego męża. Był dobrym człowiekiem, chłopakiem z uczelni, któremu trudno zarzucić posiadanie jakichś wad, osobą pod każdym względem przyzwoitą. Gdy miała osiemnaście lat przeżyli gwałtowny romans i to ona, pełna pychy po zdobyciu upragnionej pracy, wszystko zepsuła.
Przez lata obwiniała innych o rozpad związku i rozluźnienie relacji z córką; Howarda Randalla o kłamstwa, swojego dawnego szefa, pieniądze, poczucie władzy oraz wszystkie te osoby, z którymi nieustannie musiała się liczyć i które musiała mamić, aby pozostawać o krok przed nimi w drodze do prawdy. Stopniowo jej klienci stawali się mniej wiarygodni, ale ona chciała iść naprzód, ignorować prawdę, naginać sprawiedliwość w jedną lub drugą stronę, po prostu po to, by zwyciężać.
– Sprawa za sprawą – tak sobie powtarzała. -Kolejnym razem będę bronić kogoś, kto był naprawdę niewinny i naprawię swoją reputację.
I tak miało być w przypadku Howarda Randalla.
– Jestem niewinny – płakał podczas ich pierwszego spotkania. – Ci studenci są całym moim życiem. Jak mógłbym skrzywdzić kogoś z nich?
Avery mu uwierzyła i po raz pierwszy w życiu uwierzyła również w siebie. Randall był światowej sławy psychologiem z Harvardu, przekroczył sześćdziesiątkę, nie miał motywu i nie przejawiał w przeszłości zachowań świadczących o niezrównoważeniu. Co więcej, sprawiał wrażenie słabego i załamanego, a Avery zawsze chciała bronić kogoś słabego.
Doprowadzenie do jego uniewinnienia stanowiło przełomowy moment jej kariery, szczyt szczytów, oczywiście do momentu, gdy celowo zabił ponownie, aby zrobić z niej żywą ilustrację kłamstwa.
Avery chciała się tylko dowiedzieć: dlaczego?
– Dlaczego pan miałby pan coś takiego zrobić? – spytała go, gdy już był za kratkami. – Dlaczego kłamałby pan i wrabiał mnie po to, aby do końca życia siedzieć w więzieniu?
– Ponieważ wiedziałem, że można panią ocalić – odparł Howard.
– Ocalić – pomyślała Avery.
– Czy to jest ocalenie? – myślała rozglądając się wokół. – Tutaj? Teraz? Bez znajomych? Bez rodziny? Z piwem w dłoni i nowym życiem polegającym na polowaniu na zabójców, aby dokonać zadośćuczynienia za swoją przeszłość?
Pociągnęła łyk ze szklanki i potrząsnęła głową. Nie, to nie jest żadne ocalenie. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Jej myśli skierowały się w stronę zabójcy.
W głowie zaczął jej się formować jego obraz: cichy, samotny, desperacko poszukujący uwagi, specjalista w sprawach roślin i zwłok. Wyeliminowała alkoholika i narkomana. Był zbyt ostrożny. Minivan wskazywał na posiadanie rodziny, ale działania na to, że rodziny pragnął, nie, że ją posiadał.
Z myślami i obrazami wirującymi w mózgu, Avery pochłonęła jeszcze dwa piwa po czym nagle zasnęła w wygodnym fotelu na tarasie.
Rozdział dziewiąty
W snach Avery znów była z rodziną.
Były mąż był typem sportowca o krótko ostrzyżonych włosach i zabójczych zielonych oczach. Jako zagorzali alpiniści wybrali się z córką, Rose, na wycieczkę w góry. Rose miała zaledwie szesnaście lat i została wcześniej przyjęta do Brandeis College, mimo, że była dopiero w gimnazjum. We śnie Avery Rose miała sześć lat. Śpiewali i szli ścieżką prowadzącą wśród gęstych drzew. Ciemne ptaki z trzepotem skrzydeł i krzykiem wzbiły się w powietrze zanim drzewo przeistoczyło się z mglistego potwora, który podobną do noża ręką dźgnął Rose w pierś.
– Nie! – krzyknęła Avery.
Druga ręka dźgnęła Jacka i zarówno on, jak i jej córka zostali gdzieś zabrani.
– Nie! Nie! Nie! – krzyczała Avery.
Potwór pochylił się.
Ciemne usta wyszeptały jej coś na ucho.
Nie ma sprawiedliwości.
Avery obudziła się nagle słysząc natarczywy dźwięk dzwonka. Wciąż była na tarasie w szlafroku. Słońce już wzeszło. Telefon dzwonił jak opętany.
Odebrała.
– Black.
– No Black! – odpowiedział Ramirez. – Myślałem, że już nigdy nie odbierzesz. Jestem na dole. Zgarnij swoje śmieci i już cię tam nie ma. Mam kawę i pierwsze wersje portretów pamięciowych.
– Która jest godzina?
– Wpół do dziewiątej.
– Daj mi pięć minut – powiedziała i rozłączyła się.
Sen nadal przenikał jej myśli. Niezgrabnie wstała i weszła do mieszkania. Dudniło jej w głowie. Wciągnęła spłowiałe niebieskie dżinsy. Biały T-shirt przybrał funkcje reprezentacyjne, gdy dołączyła do niego czarny blezer. Trzy łyki soku pomarańczowego i baton muesli stanowiły śniadanie. Wychodząc Avery zerknęła w lustro. I jej strój i poranny posiłek dzieliły lata świetlne od garsonek za tysiąc dolarów i codziennych śniadań w najlepszych restauracjach.
– Nie przejmuj się – powiedziała sobie. – Nie idziesz ładnie wyglądać. Idziesz puszkować przestępców.
W samochodzie Ramirez podał jej kubek kawy.
– Nienajlepiej wyglądasz, Black – zażartował.
On, jak zwykle, prezentował się nienagannie: granatowe dżinsy, jasnoniebieska koszula zapinana na guziki, granatowa marynarka, jasnobrązowy pasek i buty.
– Nie powinieneś być gliną, tylko modelem – warknęła Avery.
Odsłonił w uśmiechu idealne uzębienie.
– Po prawdzie to kiedyś trochę się tym zajmowałem.
Wyjechał spod wiaty i skierował się na północ.
– Spałaś choć trochę tej nocy? – spytał.
– Raczej nie. A ty?
– Jak dziecko – powiedział z dumą. – Zawsze dobrze śpię. A wiesz, że mnie nic nie rusza?
– Lubię dać się ponieść – powiedział i zamachał ręką w powietrzu.
– Coś nowego?
– Obaj chłopcy siedzieli wczorajszej nocy w domu. Connelly kazał ich obserwować, aby nie czmychnęli. Rozmawiał też z dziekanem, by zdobyć trochę informacji i upewnić się, czy nikt nie świruje z powodu bandy gliniarzy wałęsających się po cywilu na kampusie. Żaden z tych dzieciaków nie był notowany. Dziekan powiedział, że to porządni chłopcy z porządnych rodzin. Dzisiaj się przekonamy. Na razie nie ma niczego od Sary w sprawie rozpoznania twarzy. Powinniśmy się czegoś dowiedzieć po południu. Kilku dealerów samochodów dzwoniło do mnie z nazwiskami i numerami. Przez jakiś czas będę tworzył wykaz i zobaczymy, co się wydarzy. Widziałaś poranną prasę?
– Nie.
Wyciągnął i rzucił jej na kolana. “Morderstwo na Harvadzie” głosił nagłówek wielkimi, wytłuszczonymi literami. Było też zdjęcie z Lederman Park, uzupełnione o mniejsze zdjęcie z harvardzkiego kampusu. Artykuł wewnątrz stanowił przeróbkę głównego artykułu z poprzedniego dnia i uwzględniał mniejsze zdjęcie Avery i Howarda Randalla zrobione, gdy pojawili się razem w sądzie. Cindy Jenkins wymieniono z imienia i nazwiska, ale nie wstawiono zdjęcia.
– Coś jakby spuścili z tonu w mediach? – stwierdziła Avery.
– To biała dziewczyna z Harvardu – odparł Ramirez – pewnie, że to główna wiadomość. Białym dzieciom trzeba zapewnić bezpieczeństwo.
Avery uniosła brew.
– Coś mi to zalatuje rasizmem.
Ramirez z aprobatą pokiwał głową.
– Taa – zgodził się. – Pewnie jestem trochę rasistą.
Przebili się przez ulice południowej części Bostonu i skierowali na most Longfellow i do Cambridge.
– Dlaczego zostałeś gliną? – spytała.
– Uwielbiam być gliną – powiedział. – Ojciec był gliną, dziadek był gliną i teraz ja jestem gliną. – Zacząłem studia i szybko awansowałem. Jak tu tego nie kochać? Noszę broń, noszę odznakę. Właśnie kupiłem sobie łódź. Wypływam w morze, relaksuję się, łapię ryby, potem łapię morderców. Kontynuuję dzieło Boże.
– Jesteś wierzący?
– Nie – odrzekł. – Tylko przesądny. Jednak jeśli jakiś bóg istnieje, to chcę, aby wiedział, że stoję po jego stronie. Wiesz, o czym mówię?
– Nie – pomyślała Avery. – Nie wiem.
Jej ojciec był przemocowcem, natomiast matka, która gorliwie chodziła do kościoła i modliła się do Boga, sprawiała wrażenie przede wszystkim fanatyczki.
Głos ze snu powrócił.
Nie ma sprawiedliwości.
– Mylisz się – odparła Avery. – A ja to udowodnię.
* * *
Większość studentów ostatniego roku na Harvardzie mieszkała poza kampusem, w domach stanowiących własność szkoły. George Fine nie stanowił w tym względzie wyjątku.
Peabody Terrace był wysokim budynkiem usytułowanym nad rzeką Charles w pobliżu Akron Street. Biały, dwudziestoczteropiętrowy gmach mieścił eleganckie, wewnętrzne patio, piękne trawniki oraz zapewniał niezakłócony widok na drugą stronę rzeki tym studentom, którzy mieli szczęście i zostali umieszczeni na wyższych piętrach. George znalazł się w ich gronie.
Z Peabody Terrace połączonych było wiele budynków. George Fine mieszkał w Budynku E na dziesiątym piętrze. Ramirez zaparkował samochód przy Akron Street i weszli do środka.
– Tu jest jego zdjęcie – powiedział Ramirez. – Teraz powinien być w łóżku. Pierwsze zajęcia zaczynają się o dziesiątej trzydzieści.
Zdjęcie stanowiło wycinek większej fotografii wyciągniętej z Internetu. Przedstawiało niezadowolonego, niezwykle zadziornego studenta z tłustymi, czarnymi włosami o ciemnych oczach. Zdawał się stawiać fotografowi wyzwanie, czy ten będzie w stanie znaleźć skazę w jego perfekcyjnym wyglądzie. Mocna szczęka i przyjemne rysy skłoniły Avery do zastanowienia, dlaczego określano go mianem dziwaka. Dlaczego miałby uganiać się za dziewczyną, która tak jawnie nie była nim zainteresowana?
Ramirez pokazał portierowi swoją odznakę.
– Są jakieś problemy? – zainteresował się portier.
– Wkrótce się dowiemy – odparł Ramirez.
Ruchem ręki skierowano ich do góry.
Na dziesiątym piętrze skręcili w lewo i poszli długim korytarzem. Na dywanie widniał brązowy wzór w kształcie wirów. Drzwi pomalowano błyszczącą, białą farbą.
Ramirez zapukał do mieszkania nr 10E.
– George – powiedział – jesteś w domu?
Po krótkiej chwili ciszy ktoś odrzekł:
– Spadaj.
– Policja – wtrąciła się Avery i załomotała w drzwi. – Otwieraj.
Znów cisza, potem szelesty i kolejna chwila ciszy.
– No już – zawołała Avery. – Śpieszy nam się. Chcemy tylko zadać kilka pytań.
– Macie nakaz?
Ramirez podniósł brwi.
– Dzieciak zna się na rzeczy. Musi mieć najlepsze uniwersyteckie wykształcenie.
– Możemy go mieć w ciągu godziny – zawołała Avery. – Ale jeśli przez ciebie będę musiała wyjść i dwoić się i troić, aby go zdobyć, to się wkurzę. Dzisiaj w ogóle jestem nie w humorze. Zapewniam, nie życzyłbyś sobie przekonać się, jaka jestem, gdy się wkurzę. Chcemy pogadać o Cindy Jenkins. Słyszeliśmy, że ją znałeś. Otwórz, a przekonasz się, że potrafię też być całkiem miła.
Zasuwa się przesunęła.
– Ty to naprawdę umiesz sobie radzić z ludźmi. – zauważył Ramirez.
George pojawił się w koszulce bez rękawów i spodniach od dresu. Był niezwykle umięśniony, o wyrzeźbionej muskulaturze. Miał około 170 cm wzrostu, tyle samo na ile, na podstawie akt Cindy, Avery oceniała wzrost zabójcy. Chociaż sprawiał wrażenie jakby był na prochach lub jakby nie spał od wielu dni, miał wzrok osoby nieustraszonej. Avery przyszło do głowy, czy aby nie był wieloletnią ofiarą nękania, która postanowiła wziąć odwet.
– Czego chcecie? – powiedział.
– Możemy wejść? – spytała Avery.
– Nie, możemy załatwić to tutaj.
Ramirez włożył stopę do pomieszczenia.
– Posłuchaj – powiedział, – wolelibyśmy jednak wejść.
George przenosił wzrok z Avery na Ramireza i na stopę przytrzymującą otwarte drzwi. W końcu ustąpił, wzruszył ramionami i wycofał się.
– Wejdźcie – powiedział. – Nie mam nic do ukrycia.
Pomieszczenie było ogromne, jak na dwie osoby, z częścią mieszkalną, dwoma łóżkami po obu stronach pokoju i aneksem kuchennym. Jedno łóżko było starannie posłane, z ubraniami piętrzącymi się w stosach i sprzętem elektronicznym; drugie stanowiło jego dokładne przeciwieństwo.
Na nim właśnie usiadł George. Ręce umieścił wzdłuż ciała chwytając się materaca. Sprawiał wrażenie, jakby w każdym momencie mógł rzucić się naprzód.
Ramirez stał przy oknie tarasu podziwiając widok.
– Niezłe mieszkanie – powiedział. – Niby tylko kawalerka, ale ogromna. No i ten widok. Wow. Chyba lubisz patrzeć na rzekę.
– Przejdźmy do rzeczy – rzekł George.
Avery wysunęła krzesło i siadła twarzą do George’a.
– Prowadzimy sprawę morderstwa Cindy Jenkins – powiedziała. – Doszliśmy do wniosku, że być może będziesz mógł nam pomóc, jako że byłeś jedną z ostatnich osób, które widziały ją żywą.
– Mnóstwo ludzi widziało ją żywą.
Słowa miały zabrzmieć stanowczo, ale w jego oczach czaił się ból.
– Odnosimy wrażenie, że ci się podobała.
– Kochałem ją – powiedział. – I co z tego? Ona nie żyje. Nikt nie może mi pomóc.
Ramirez i Avery spojrzeli po sobie.
– Co to oznacza? – spytał Ramirez.
– Jak rozumiem – podjęła Avery – wyszedłeś z imprezy tuż po niej.
– Nie zabiłem jej – oświadczył. – Jeśli o to wam chodzi. Wyszedłem z imprezy, ponieważ ona dosłownie wytoczyła się przez drzwi. Martwiłem się o nią. Nie mogłem jej znaleźć, gdy zszedłem na dół. Musiałem pożegnać się z paroma osobami. Popytać. Taka jest prawda.
– Dlaczego musiałeś się z kimkolwiek żegnać? – zaciekawił się Ramirez. – Jeśli byłeś w niej zakochany, martwiłeś się, to dlaczego po prostu jej nie pomogłeś?
– Proszę rozmawiać z moim adwokatem.
– Coś ukrywasz – stwierdził Ramirez.
– Nie zabiłem jej.
– Udowodnij to.
George obniżył wzrok i potrząsnął głową.
– Zniszczyła mi życie – powiedział. – Ona zniszczyła mi życie, a teraz wy też próbujecie je zniszczyć. Sądzicie, że jesteście nie wiadomo kim.
Ramirez rzucił Avery spojrzenie, które mówiło: “Ten dzieciak jest szurnięty!” i przesunął się, aby podziwiać spektakularny widok z tarasu.
Avery wiedziała swoje. Poznała ten typ, zarówno jako adwokat, jak i glina. Było w nim jednocześnie coś wskazującego na osobę skrzywdzoną, ale także – paradoksalnie – coś władczego. Zamknięty w sobie i gotowy do zadania ciosu, jak niektórzy członkowie gangu, których przesłuchiwała; niewinność połączona z oburzeniem, które szybko przeradzały się w przemoc. Dłoń Avery powędrowała w stronę paska. Palce przesunęły się blisko kabury nie wykonując ruchu w kierunku pistoletu.
– Co miałeś na myśli, George? – spytała.
Gdy spojrzał w górę jego ciało było naprężone. Dziki grymas zniekształcił rysy twarzy. Oczy miał rozszerzone, wargi przygryzione. Skulił się. Rozluźnił je, na granicy łez
– Ja się liczę – rozpłakał się.
Ponownie stał się zadziornym bufunem. Wstał i rozpostarł ramiona. Łzy pojawiły się z zaskoczenia; nie próbował ich powstrzymać.
– Ja się liczę – zaszlochał i kucnął.
Avery wstała i odsunęła się, z ręką blisko broni.
– Co to wszystko znaczy? – spytał Ramirez.
– Zostaw go w spokoju – rzekła Avery.
Nie zważając na desperację, jaką przejawiał podejrzany, Ramirez przykucnął obok George’a i powiedział:
– Człowieku, wszystko w porządku. Jeśli to zrobiłeś, po prostu się przyznaj. Może jesteś szaleńcem albo coś? Możemy ci pomóc. Po to tu jesteśmy.
George znieruchomiał i zesztywniał.
Z jego warg wydostał się szept.
– Nie jestem szalony – powiedział. – Po prostu rzygać mi się chce na wasz widok.
Zręcznie, niczym wyszkolony żołnierz, sięgnął ręką do tyłu i wyciągnął ukryte ostrze. W okamgnieniu zakręcił się wokół Ramireza i oplótł mu szyję ramieniem. Błyskawicznie dźgnął go w prawy bok, tuż pod klatką piersiową; Ramirez krzyknął, George obsunął się do pozycji siedzącej, używając Ramireza jako tarczy.
Avery wyciągnęła broń.
– Nie ruszaj się! – zawołała.
George przystawił ostrze do skroni Ramireza.
– No i kto tu przegrał? – powiedział. – No kto!? – krzyknął.
– Rzuć to!
Ramirez jęczał z powodu rany między żebrami. Ramię wokół szyi nie pozwalało mu nabrać powietrza. Sięgnął po pistolet, ale końcówka ostrza wcisnęła mu się głębiej w skroń. George objął go mocniej i szepnął mu do ucha.
– Nie ruszaj się.
Ramirez wydał z siebie jęk, a potem krzyknął.
– Zastrzel skurwiela!
Avery zobaczyła, że George mocno dociska nóż do głowy Ramireza, z której zaczynała ściekać krew. W tej chwili zdała sobie sprawę, że nie ma wyboru. Życie partnera lub życie szaleńca; liczyła się każda sekunda.
Wystrzeliła.
Nagle George wydał okrzyk bólu i zatoczył się w tył, wypuszczając Ramireza z uchwytu.
Krótkie spojrzenie uświadomiło Avery, że George, trzymając się za ramię, zalewa się krwią. Liczyła na to, że strzał czysto trafi w ramię. Z ulgą stwierdziła, że się udało.
Ramirez sięgnął niezgrabnie po pistolet, ale zanim zdążył zareagować, nagle George zerwał się na nogi. Avery nie mogła uwierzyć. Nic nie mogło go powstrzymać.
Ku jej większemu jeszcze zaskoczeniu, George nie ruszył ani na Ramireza, ani na nią.
Ruszył w kierunku otwartego balkonu.
– CZEKAJ! – zawołała Avery.
Nie było jednak czasu. Miał nad nią dziesięć metrów przewagi, kierunek biegu wskazywał, że zamierza skoczyć.
Znów stanęła przed trudnym wyborem.
Strzeliła ponownie.
Teraz celując w nogę.
Upadł twarzą na ziemię, chwytając się za kolano. Tym razem się nie cofał. Po prostu leżał, jęcząc, trzydzieści centymetrów od balkonu.
Ramirez wstał i zachwiał się. Trzymając dłoń na ranie, złapał pistolet i skierował lufę na twarz George’a.
– Dziabnąłeś mnie, kurwa!
– Mam go – powiedziała.
Ramirez wydzielił George’owi kopniaka w bok i skręcił się przy tym z bólu, mocniej uciskając ranę.
– Kurwa! – krzyknął.
Leżąc na boku na ziemi, George uśmiechał się mimo, że krew lała mu się z ust.
– Podobało ci się, glino? Mam nadzieję, że tak, bo ja się z tego wywinę.
Avery podeszła, wyciągnęła kajdanki, wykręciła mu ręce do tyłu i mocno je skuła.
– A ciebie zabieramy do aresztu – powiedziała.