Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 7
Rozdział czternasty
Cmentarz Mount Auburn był miejscem luksusowym, z wijącymi się dróżkami, jeziorkami i bujnymi zagajnikami oraz mieszczącymi to tu, to tam, nagrobkami.
Wiele radiowozów z Watertown, wraz z nieoznaczonymi samochodami, karetką, wozem ekipy kryminalistycznej cudem dojechało w pobliże Violet Path. Drzewa osłaniały przed padającym z góry światłem słonecznym. Liczne grupki gapiów i rowerzystów wykręcały szyje, aby zobaczyć coś, co znajdowało się poza polem widzenia Avery. Zaparkowała na skraju porośniętego trawą pagórka, tuż przy skrzyżowaniu Walnut Avenue i Violet.
– Hej, ty tam – krzyknął funkcjonariusz w cywilu, gdy zgasiła silnik samochodu. – Nie możesz tu parkować. Zabieraj ten wóz. To jest miejsce zbrodni.
Avery pokazała odznakę.
– Avery Black – przedstawiła się. – Wydział Zabójstw. Policja z Bostonu.
– To nie jest pani jurysdykcja, Boston. Nie jest tu pani potrzebna. Proszę wracać do domu.
Avery uśmiechnęła się; spolegliwie i miło.
– Powiedziano mi, żeby się skontaktować z Rayem Henleyem?
– Porucznik Henley? – wymamrotał funkcjonariusz podejrzliwie – Proszę tu zaczekać.
– A temu co odwala? – wtrącił się Finley.
Stał tuż za Avery, praktycznie opierając się o jej ramię.
– Czy to jest jakaś kara? – spytała. – Czy po to tu jesteś?
– To jest moja wielka szansa, Black. Dzięki tobie może dochrapię się tytułu detektywa.
– Boże, zlituj się nade mną.
Szczupły, atrakcyjny mężczyzna w zwyczajnych spodniach i czerwonej koszuli w kratę zszedł ze wzgórza. Przypominał bardziej trapera niż detektywa; zdradzała go tylko zawieszona na szyi odznaka i pistolet na biodrze. Miał opaloną twarz i falujące, brązowe włosy. Emanował dobrocią i cierpliwością; uśmiechnął się do Avery jakby dobrze się znali.
– Pani Black – pomachał do niej. – Dziękuję, że pani przyjechała.
Poczuła silny uścisk jego dłoni na swojej, a gdy spojrzał jej w oczy, ogarnął ją taki spokój, że stwierdziła, że mogłaby zatopić się w jego ramionach i uzyskać odpuszczenie wszelkich swoich grzechów.
Nastało krępujące milczenie.
– Nazywam się Ray Henley – powiedział.
– Tak – odparła zmieszana Avery – przepraszam. Powiedziano mi, że natrafiliście na kolejne ciało, w okolicznościach podobnych do tych, w których my znaleźliśmy zwłoki w Lederman Park?
Jej bezceremonialne przejście do sprawy nieco zbiło go z tropu, tęsknie westchnął i przeciągnął dłońmi po policzkach.
– Tak – stwierdził – chodźmy. Sama pani zobaczy.
Po drodze opowiedział, co się wydarzyło.
– Biegaczka znalazła ją koło szóstej rano. Ze względu na dziwną pozycję ciała, przez chwilę sądziła, że dziewczyna jest jakąś satanistką. Denatka to chyba Tabitha Mitchell, studentka trzeciego roku na politechnice MIT. Wczoraj wieczorem nie wróciła do akademika. Koleżanka z pokoju zawiadomiła policję około drugiej, a potem jeszcze raz o ósmej. Policja w Cambridge zwykle czekałaby czterdzieści osiem godzin z zamieszczaniem zdjęcia, ale z uwagi na to, że chodzi o studentkę z koneksjami, nagięliśmy przepisy.
– A co ona tu robi?
– Sądziłem, że to pani będzie mogła nam pomóc się dowiedzieć.
Ciało znajdowało się na szczycie wzgórza. Miejsce było charakterystyczne, ponieważ znajdowały się tu niewielkie szare nagrobki. Zwłoki udrapowano na większym kamieniu przypominającym pionek szachowy. Znowu sprawca wykonał świetną robotę, układając zwłoki tak, że sprawiały wrażenie żywej osoby. Dziewczyna kucając obejmowała pomnik. Policzek opierała na szczycie. Oczy miała otwarte i wyglądała dość lubieżnie. Na policzki nałożono jej róż, a na czoło i końcówki włosów jakiś klej imitujący pot. Miała spierzchnięte usta, jakby brakowało jej powietrza.
– Jest bez bielizny – powiedział Ray.
Cindy Jenkins miała na sobie bieliznę: majtki i stanik.
– O co tu chodzi? – zastanowiła się Avery. – Czy zabójca posuwa się coraz dalej? Czy też dziewczyna wyszła z domu w takim stanie?
Tabitha miała oczy otwarte, skupione na czymś w oddali.
Avery prześledziła linię wzroku; zatrzymała się na kilku białych, niskich nagrobkach po przeciwnej stronie trawiastego zbocza.
– Finley – poleciła, jeżąc się wewnętrznie na dźwięk jego imienia – zapisz wszystko, co widzisz na tamtych grobach. Oznacz je tak, żebym wiedziała, który jest pierwszy, drugi, trzeci, rozumiesz? Potem przejdź się po okolicy. Seryjni zabójcy zwykle wracają na miejsce zbrodni, aby przeżyć dreszczyk prymitywnych emocji. Może nasz też gdzieś tu jest.
– Seryjny zabójca? – uśmiechnął się. – No super, trafiłaś w sedno – rozszerzył usta w uśmiechu, aby dać do zrozumienia, że sobie poradzi oraz wyciągnął palec w stronę jej twarzy na znak poważnego potraktowania sprawy.
– To jest pani partner? – spytał Ray.
– Nie – zaprzeczyła stanowczo.
Znowu próbował podjąć rozmowę.
– Parę dni temu widziałem panią w gazecie – uśmiechnął się. – Oraz – rzekł z naciskiem nieco zażenowany – widywałem panią w wielu gazetach kilka lat temu.
Avery zrozumiała, do czego zmierza dopiero, gdy na niego spojrzała. Flirtował z nią.
Mając przed sobą zwłoki, trudno jej było skupić się na czymkolwiek poza analizą tego, co się wydarzyło i próbą poskładania elementów w spójną całość. Zastanawiała się nad tym, czy to jakaś mechaniczna skaza wynikająca z jej poczucia winy i rozdarcia, ale przypomniała sobie, że zawsze taka była, nawet jako adwokat: skoncentrowana, bezwzględna i dążąca do znalezienia powiązań, które doprowadzą ją do sukcesu. Teraz jedyną różnicą stanowił fakt, że nie służyły one uniewinnieniu klienta, ale zatrzymaniu morderców.
Ray wyczuł, że czuje się nieswojo i zmienił temat.
– Czy pani zdaniem to jest ten sam gość?
Avery odchrząknęła.
– Z całą pewnością – powiedziała. – To jego dzieło.
– Cóż – westchnął. – Powiem, co wiemy. Tutaj, w Watertown takich miejsc zbrodni nie ma zbyt wiele. A nawet, jeśli pani chce, możemy przesłać zwłoki do pani laboratorium, a pani już zajmie się tym dalej. Może tak być?
– Oczywiście – oparła ze szczerą wdzięcznością. – Tak będzie świetnie.
– Tylko proszę to właściwie odczytać – dodał z uśmiechem. – Żaden ze mnie miły koleś. Mam powiedzieć prawdę? Jeśli chodzi o udostępnianie informacji, to cierpię za nerwicę natręctw. Dostaję gęsiej skóry na myśl o dwóch zestawach dokumentów w sprawie tak ważnej, i niecierpiącej zwłoki, jak ta.
– Niemniej – dodała – dziękuję.
Starał się utrzymać jej wzrok najdłużej, jak mógł. Avery zarumieniła się i odwróciła, rozemocjonowana poświęconą jej uwagą, ale przede wszystkim chciała wrócić do pracy. Na szczęście jakiś inny policjant machnął do niego ręką.
– Poruczniku, jest pan tu potrzebny.
– Zaraz będę – powiedział Ray.
Na cmentarzu było spokojnie, kojąco, podobnie do miejsca, w którym pozostawiono zwłoki w Lederman Park.
– Dlaczego? – Zamyśliła się. Jakie znaczenie mają parki? W myślach odhaczała tropy do zbadania: Czy Tabitha również należała do stowarzyszenia, podobnie jak Cindy? Była studentką trzeciego roku, pół-Azjatką. Zatem zabójca raczej nie poluje na studentki ostatniego roku, ani na białe dziewczyny. Cindy pochodziła ze znanej rodziny. A Tabitha? Obie porwano z Cambridge. Dlaczego? Czy to tutaj mieszka zabójca? Gdzie ostatnio widziano Tabithę? Kto ją widział żywą? Czy można uzyskać nagrania z monitoringu? Lista rosła w nieskończoność.
– Co wiemy? – drążyła.
– Nic – odpowiedziała sobie w myślach. – Nie wiemy absolutnie nic.
– Nie – mitygowała się – jednak coś wiemy; znamy domniemaną budowę i sylwetkę zabójcy, jego przynależność etniczną, sposób działania oraz środki, które stosował. Ramirez tworzył wykaz dostawców roślin halucynogennych, jak również dealerów samochodów oraz stron internetowych, na których sprzedawano niebieskie minivany marki Chrysler. Możemy badać te poszlaki. Możemy również pokazać policji z Cambridge portret pamięciowy zabójcy. Zobaczyć, czy ktoś do niego pasuje. Możemy również spróbować wyśledzić tego minivana z Lederman Park.
– Potrzeba mi więcej ludzi – pomyślała. – Ale nie Finleya.
Zawyła policyjna syrena.
Policjanci ruszyli do akcji.
– Ucieka! Ucieka!
W oddali, na innej ścieżce widocznej z jej miejsca, pojawił się czarny samochód, być może Mustang, zawrócił i z piskiem opon wyjechał z cmentarza. Ray, poniżej, wykrzykiwał rozkazy. Dwóch funkcjonariuszy i fotograf, stojący w pobliżu zwłok, zerwali się i ruszyli do akcji.
– Nie, nie – krzyknęła Avery i poleciła. – Zostańcie tutaj. Ktoś musi pilnować ciała.
– Finley – pomyślała. – Gdzie jest Finley?
Zabrzęczał jej walkie-talkie.
– Hej, Black – usłyszała głos Finleya – mamy go! Mam go!
– Gdzie jesteś? – dopytywała się.
– W radiowozie policji z Watertown z … ty, jak się nazywasz… – odezwał się do kogoś.
– Zamknij się, człowieku! – rzekł inny głos. – Próbuję prowadzić!
– Nie wiem – dodał Finley – jakiś glina. Wyjechaliśmy jako pierwsi. Za czarnym Mustangiem. Kierujemy się na północny zachód od cmentarza. Wskakuj w ten swój śliczny biały wózek i nam pomóż. Mamy go!
Rozdział piętnasty
Avery wskoczyła do samochodu i przyczepiła koguta na dach. Zamigało czerwone światło. Walkie-talkie, nowy model, zgrabny i niewielki niczym telefon komórkowy, wrzuciła do środka. Zamiast tego włączyła radio pokładowe i ustawiała częstotliwość, którą przyporządkowała do Finleya.
Uruchomiła silnik. Wycofała, wcisnęła gaz i ruszyła na Walnut Avenue. Ścieżki na cmentarzu tworzyły istny labirynt. Przez prześwity pomiędzy drzewami dostrzegła tył radiowozu. Zjechała z drogi i przecięła trawnik.
– Cholera – pomyślała. – Znowu będą kłopoty.
Zdołała wyminąć nagrobki. Samochód skręcił w kolejną utwardzoną drogę, znalazła się tuż za pojazdami policji.
Po wyjeździe z cmentarza, Avery dołączyła do pościgu, skręcając na Mt. Auburn Street. Niemal otarła się o dwa samochody. Za nią rozległ się trzask zderzających się karoserii. Smuga czerwonych i niebieskich świateł policyjnych przeniosła się na Belmont Street.
Avery chwyciła mikrofon radiotelefonu.
– Finley – krzyknęła. – Gdzie jesteś?
– Nie uwierzysz – odparł Finley – ale jesteście daleko w tyle. Znacznie wyprzedzamy wszystkich. Fantastyczne uczucie! Złapiemy sukinsyna.
– Gdzie jesteś? – nie ustępowała.
– Na Belmont, właśnie mijamy Oxford. Nie, czekaj. Skręca w Marlboro Street.
Avery zerknęła na prędkościomierz. Sto pięć kilometrów – sto dwanaście. Ulica Belmont była dwukierunkowa. Po jej stronie była jedna jezdnia; miejsca było wystarczająco, aby wyminąć wolno jadące samochody po prawej. Na szczęście wszystkie radiowozy już zablokowały ruch. Złapała ostatni pojazd.
– Teraz skręcamy w lewo w Unity Avenue – krzyknął Finley.
Ciąg policyjnych pojazdów skręcił w Marlboro, a następnie szybko w lewo.
– Zatrzymujemy się. Zatrzymujemy się – wrzasnął Finley. – Wychodzę z wozu. Mustang na trawniku przed brązowym domem, po lewej. Idę w kierunku domu.
– Nie wchodź do środka! – krzyknęła Avery. – Słyszysz? Nie wchodź!
Radiotelefon zamilkł.
– Cholera – powiedziała na głos.
Wszystkie wozy policyjne zjechały się do wolnostojącego, dwukondygnacyjnego, brązowego domu z krótko przystrzyżonym trawnikiem, bez żadnych drzew. Mustang wjechał prawie w schody do domu. Obok niego zaparkował radiowóz. Avery założyła, że był w nim Finley.
Wyskoczyła z samochodu i wyciągnęła Glocka z kabury. Inni funkcjonariusze też wyjęli broń. Nikt nie wiedział, co się dzieje.
– Czy to nasz gość? – zawołał Henley.
– Nie wiem – odparł inny policjant.
Ze środka dobiegły wrzaski.
Rozległy się odgłosy strzałów.
– Hej wy tam! – zawołał Henley do swoich ludzi. – Zajdźcie ich od tyłu. Nikt nie może wyjść. Sullivan, Temple, nie spuszczajcie mnie z oczu.
Na ugiętych nogach podbiegł do schodów i wpadł do domu.
Avery ruszyła za nim.
– Stop! Stop! – zawołał policjant.
Finley wyszedł z domu z ramionami szeroko rozpostartymi w geście zwycięstwa i pistoletem w dłoni.
– No właśnie – powiedział. – Dla seryjnego zabójcy zabawa się skończyła.
– Co tu się wydarzyło, Finley? – krzyknęła Avery.
– Dopadłem go – oświadczył, bez śladu wyrzutów sumienia czy zamiaru przestrzegania ogólnie przyjętych zasad. – Zastrzeliłem skurwiela. Wyciągnął broń, to go zastrzeliłem. Ocaliłem życie jakiemuś gościowi i zastrzeliłem białasa. Tak to się robi u nas, na południu. – stwierdził i gestem wykonał symbol gangu, który Avery z łatwością rozpoznała jako South Boston D-Street Boys.
– Chwila – powiedziała. – Skąd wiesz, że to był nasz gość?
Finley przekrzywił głowę i szerzej otworzył oczy.
– No tak – oświadczył. – To z całą pewnością on. Dorwałem go w piwnicy. Totalny burdel. Sama sobie zobacz.
Henley wyłonił się z domu.
– Sullivan – krzyknął – sprowadź tu karetkę i zejdź do piwnicy. Dickers oberwał. Potrzebuje pomocy. Travers – powiedział. – Zabezpiecz to miejsce taśmą. Nikt nie wchodzi. Nikt nie wychodzi. Jasne? Jeszcze tego tylko brakuje, żeby ktoś nam tu wszystko zadeptał. Marley! Spade – krzyknął w kierunku tyłu domu. – Chodźcie tu.
– Muszę zobaczyć, co jest w środku – powiedziała Avery.
– Proszę wejść – skierował ją ręką Henley – ona może, Travers. Oboje – wskazał na Finleya. – Ale nikt inny.
I dodał zwracając się do Finleya:
– A ty, młody człowieku, musisz złożyć zeznanie.
– Żaden problem – odparł Finley. – Bohaterowie mają swoje opowieści.
– Opowiedz mi wszystko. Tylko powoli – dogryzła mu Avery.
Finley – nadal niesiony adrenaliną – był pobudzony i zadowolony z siebie.
– Zrobiłem, o co poprosiłaś – powiedział, jak zwykle, szybko i z charakterystycznym akcentem. – Spisałem nazwiska z tych nagrobków. Dziewczyny od osiemnastu do dwudziestu lat. Ja tam nie wiem. Z matmy nigdy nie byłem dobry. Zmarły w czasie drugiej wojny światowej. Potem zauważyłem jakiegoś starego gościa, który przyglądał się temu z oddali. Wiesz, podejrzanie wyglądał. Zawiadomiłem jednego z funkcjonariuszy, no bo w końcu gramy w jednej drużynie, no nie? Poszliśmy z nim pogadać. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi, gdy facet się zerwał i zaczął zwiewać do auta. Nigdy bym nie powiedział, że staruchy mogą tak szybko śmigać! Wskoczył do wozu i odjechał. Ale to dopiero początek, zobacz, co znaleźliśmy. Samodzielnie rozwikłałem zagadkę – rzekł i klepnął się w pierś. – Nie martw się. Podzielę się z tobą – dodał. – No i kto tu jest leniem? – rozdarł się w niebo.
Avery usłyszała tylko: “nagrobki… dziewczyny… zmarły w czasie drugiej wojny światowej…” i zanotowała w myślach, że musi dowiedzieć się wszystkiego o tych grobach i dziewczynach, które upamiętniały.
Z wyciągniętym pistoletem Avery przeszła przez wejściowe drzwi.
W domu unosił się stęchły zapach starości, jakby od długiego czasu nikt w nim nie mieszkał. Dywan pokrywał biały pył. Na piętro wiodły schody. Avery usłyszała kroki na suficie i ktoś zawołał: “Czysto”.
– Tędy, na dół – powiedział Finley.
Poprowadził ją wokół schodów. Po lewej stronie znajdowała się kuchnia. Po prawej drzwi do piwnicy. Wokół drzwi zapach się nasilał: rozkładające się zwłoki i olejki zapachowe.
– Olejki – wzdrygnęła się Avery.– Może to jest nasz gość.
Skrzypiące schody wiodły do pokaźnej, ciemnej piwnicy z kamienną podłogą. Zapach był tak silny, że Avery zebrało się na wymioty: martwe ciała i rozkład mieszające się ze słodkim aromatem, który miał ukryć smród. Wszędzie, gdzie można było je powiesić pomiędzy belkami i odsłoniętym wyłożeniem sufitu, wisiały odświeżacze powietrza. Prawie każda ściana była obłożona pudłami, setkami pudeł. Jedyna wolna przestrzeń znajdowała się nad długim stołem pokrytym zaschłą krwią i przyborami do cięcia.
Z tyłu znajdowało się brudne łóżko, bardziej przypominające barłóg.
Na łóżku leżało martwe ciało, już granatowe i rozłożone pod wpływem czasu. Nogi miało rozchylone i przywiązane do słupków, podobnie jak ręce. Była to dziewczyna, ktoś młody. Avery uznała, że ktoś, kto zmarł wiele lat wcześniej.
Wokół pomieszczenia rozlokowano dziwne urządzenia erotyczne: krzesła, łańcuchy zwisające z sufitu, huśtawka. Jedno z pudeł z tyłu było otwarte. Avery zerknęła do środka i zauważyła części kobiecego ciała.
Zakryła sobie nos, aby nie czuć smrodu.
– Jezu.
– A nie mówiłem? – rozpromienił się Finley. – Pieprzony świr, no nie?
U stóp łoża z drewnianych bali leżał martwy mężczyzna, metr osiemdziesiąt osiem czy metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Stary, chudy, o długich, siwych włosach.
– Około sześćdziesiątki – pomyślała Avery. Obok ręki leżała broń.
Postrzelony policjant siedział przy ścianie, wspierany przez kolegę. Na szczęście miał kamizelkę, ale kule przeszły mu przez szyję i twarz.
– Żona mnie, kurwa, zabije – powiedział.
– Nie – odpowiedział inny – zostałeś bohaterem.
W piwnicy panował brud. Wszędzie kłębił się kurz. Ani narzędzia na biurku, ani samo biurko, podobnie jak sprzęt erotyczny, nigdy nie zostały porządnie wymyte. Pudła z tyłu były zaplamione, prawie się rozpadały.
– Muszę się rozejrzeć – stwierdziła Avery. – Finley. Sprawdź garaż. Zobacz czy jest nasza niebieski minivan, przebranie, rośliny, igły: wszystko, co wiąże się ze sprawą.
– Się robi – odparł i wyszedł na górę.
W pozostałej części dom sprawiał wrażenie starego i niezamieszkałego; żadnych zwierząt ani roślin. Uporządkowany, czystszy niż piwnica, niemniej jednak pokryty kurzem. Na wyższych piętrach nie udało się trafić na nic, co wskazywałoby na jakiekolwiek inne perwersje. Obrazy wiszące na ścianach były osobliwymi kopiami dzieł artystów takich, jak Bruegel i Monet. Podejrzany najwyraźniej spędzał większość czasu na pierwszym piętrze, gdzie Avery znalazła jego rzeczy osobiste i ubranie.
Avery wyszła na zewnątrz.
Sąsiedztwo się ożywiło. Nadal pulsowały światła policyjnych kogutów. Wokół zabezpieczonego terenu zgromadziły się tłumy.
Finley, zdyszany, wrócił.
– Jest tylko pusty garaż pełen śmieci – zaraportował.
W myślach Avery rysował się już wizerunek zabójcy, w oparciu o to, co zobaczyła na taśmach monitoringu oraz, jak uważała, z wcześniejszych doświadczeń. Wyobraziła sobie silnego, wyrafinowanego młodego człowieka, wykształconego i aspołecznego; człowieka lubiącego sztukę i przejawiającego talent do tworzenia mieszanek medycznych. Sposób, w jaki ustawiał kobiety w pozach, nawiązywał do malowideł Parrisha lub dzieł Alphonse’a Muchy. Narkotyki, które podawał, również posiadały swoisty wymiar artystyczny, pozyskiwane z wielu rzadkich, nielegalnych roślin i kwiatów. Drobiazgowo dbał o szczegóły, o czystość. Starannie ułożone zwłoki miały wyprane ubrania i wymytą skórę.
Ten dom?
Martwy mężczyzna w piwnicy?
George Fine?
Wszystko to tworzyło elementy układanki, ale odnosiło się wrażenie, że były to różne układanki, posiadające własne elementy, które pomieszano.
Rozdział szesnasty
Gdy Avery i Finley wyłonili się z windy, cały komisariat powitał ich na stojąco. Finley nurzał się w chwale. Rozdawał ukłony, wołał do kolegów i cały czas wykrzykiwał:
– Jednak gość ze mnie, no nie? Widzicie jak to się robi na południu?
– Świetna robota – rozległy się brawa.
– Dopadłeś go!
W ciemnym pomieszczeniu Avery w ogóle niczego nie słyszała. Biuro było kapsułą, w której nie było nikogo, żadnych dźwięków: biały szum. W głowie wirowały jej postaci: George Fine, Winston Graves i stary człowiek w chorej, upiornej piwnicy wziętej wprost z horroru.
O’Malley wyszedł z biura, aby osobiście uścisnąć Avery dłoń.
– Niech pani mówi – rzekł. – Jak poszło?
– Gość nazywa się Larry Kapalnapick. Pracuje w Home Depot jako ładowacz – powiedziała Avery. – Sądząc po wyglądzie wszystkie ciała w piwnicy były już martwe.
– Pierdolony grabarz! – wtórował Finley.
– Musiał to robić od lat – stwierdziła Avery. – Policja z Watertown oszacowała, że były tam szczątki przynajmniej dwudziestu różnych osób. Najprawdopodobniej wykopuje zwłoki, jakiś czas się nimi zabawia, a następnie je ćwiartuje i magazynuje w piwnicy. Wydział Henleya przywiezie wszystko do laboratorium, aby się upewnić.
– Skurczysyn – wyszeptał O’Malley.
Finley zaśmiał się.
– Pojeb porozwieszał wszędzie na suficie w piwnicy odświeżacze powietrza. Sosnowe..
– A co z naszą ofiarą?
– Po pościgu wróciliśmy na miejsce zbrodni. Był tam koroner i technicy. Randy mówi, że to ten sam sprawca, co w przypadku Cindy Jenkins; taki sam modus operandi, a na podstawie zapachu – ten sam środek znieczulający. Sprawdzi to jeszcze tutaj.
– Zatem to nie Fine.
– Nie ma takiej opcji – odrzekła Avery. – Poprzedniego wieczora został bezpiecznie zamknięty. Coś pewnie ma na sumieniu. Ale nie to. Z ostrożności kazałam Thompsonowi i Jonesowi sprawdzić domek w zatoce Quincy. Potem Jones będzie dalej śledził ulice w poszukiwaniu minivana, a Thompsona przydzieliłam do dogrzebania się wszystkiego, czego można, na temat Winstona Gravesa.
– Gravesa? Chłopaka Jenkins.
– Mało prawdopodobne, fakt – przyznała Avery. – W międzyczasie Finley przejmuje sprawę Tabithy Mitchell. Może zacząć od znajomych i rodziny.
– Finley?
– Dzisiaj dał z siebie wszystko.
A do Finleya dodała:
– Pamiętaj, żeby myśleć nie tylko o samej Tabithcie Mitchell. Chodzi o wszelkie powiązania pomiędzy nią a Cindy Jenkins. Dzieciństwo. Kierunki studiów. Ulubione jedzenie. Zajęcia poza uczelnią. Znajomi i rodzina. Wszystko.
Z ogniem zapału w oczach Finley klepnął się w samo serce.
– Do pani usług – rzekł.
Kapitan skinął w jej kierunku.
– A pani czym się będzie zajmować?
Avery wyobraziła sobie niebieskiego minivana zmierzającą na zachód od Bostonu. Żywiła przekonanie, że zabójca mieszka w którymś z trzech hrabstw: Cambridge, Watertown lub Belmont. Ich łączna liczba mieszkańców sięgała dwustu tysięcy. Bezkresne morze twarzy.
– Ja muszę pomyśleć – odparła.
* * *
Avery wymierzyła swojego Glocka 27 w kierunku odległego celu. Oczy zakrywały jej pomarańczowe okulary. W uszach tkwiły zatyczki. Zamiast nowego zabójcy bez konkretnej twarzy wyobrażała sobie oblicze Howarda Randalla. Wypaliła.
Bam! Bam! Bam! – rozległy się charakterystyczne odgłosy strzałów.
Trzy pociski trafiły cel prawie w sam środek.
Myślenie zawsze stanowiło jej mocną stronę; zdystansowanie się od sprawy tak, aby mogła się “zdekompresować” i rozważyć to, co już wiedziała.
Tym razem trafiła na pusty mur.
Żadnych poszlak. Żadnych powiązań. Tylko mur odgradzający ją od prawdy. Avery nie wierzyła jednak w istnienie murów. Budowali je inni ludzie, inni prawnicy, inni policjanci, którzy nie wiedzieli po prostu jak je przebić, aby zobaczyć to, czego inni nie są w stanie dostrzec.
Czego mi brakuje?
Bam! Bam! Bam! Pociski zeszły lekko w prawo. Na początku sesji trafiały tylko w środek tarczy. Teraz zbaczały.
– Tak, jak ty – pomyślała. – Pudłujesz. Nie trafiasz do celu. Gdzieś nie trafiasz.
– Nie – zbuntowała się w myślach.
Wdech …Wydech …
Bam! Bam! Bam! Trafienie w cel.
– Howard Randall – pomyślała.
Nagle uświadomiła sobie:
– O to chodzi. Świeże spojrzenie.
– Głupia – pomyślała. – Kretynka. Connelly chybaby się wściekł. Media miałyby używanie. Pieprzyć media. Czy on w ogóle by to zrobił? Oczywiście, że tak; to wiedziała na pewno. Poszedł dla ciebie do więzienia. Jest tobą zauroczony na granicy choroby. Prawdopodobnie już śledzi sprawę.
– Nie – przysięgła. – Nie zrobię tego. Nie pójdę znowu tą samą drogą.
Załadowała nowy magazynek do pistoletu.
Wypaliła.
Bam! Bam! Bam! Każdy strzał poszedł w bok.
* * *
W ciemnościach komisariatu, dobrze po północy, Avery siedziała zgarbiona nad biurkiem. Przed nią leżały fotografie: Cindy Jenkins, Tabitha Mitchell, Lederman Park, cmentarz, alejka, zrzuty ekranu ze zdjęciami minivana i zabójcy.
Czego ja tu nie dostrzegam?
Zdjęcia zostały starannie przeanalizowane.
Finley przesłuchał już kilka osób pod przysięgą. Na pierwszy rzut oka Tabitha została porwana, podobnie jak Cindy, w miejscu publicznym, prawdopodobnie zaledwie kilka kroków od baru, do którego chodziła we wtorkowe wieczory. Tym razem nie było jednak żadnego chłopaka, ani nękającego ją prześladowcy. Według składających zeznania, Tabitha od jakiegoś czasu była sama. Należała do stowarzyszenia studentek Sigma Kappa, ale na tym kończyły się analogie do Cindy Jenkins. Tabitha studiowała na trzecim roku ekonomii. Cindy – na ostatnim rachunkowości.
Stowarzyszenia studentek.
Czy to je łączyło?
W myślach zanotowała, aby sprawdzić krajowe zjazdy stowarzyszeń studentek.
W kinie Omni wyświetlano film o trzech kobietach. Nagrobek wskazywał na trzy kobiety. Czy to znaczy, że zabójca zabija trójkami? Fabuła filmu została przeanalizowana od kątem jakichkolwiek związków z grobami dziewczyn z okresu drugiej wojny światowej.
W myślach pokonała wiele tras drogowych wokół Cambridge i Watertown i wyobrażała sobie, gdzie mógł mieszkać zabójca i dlaczego wybierał takie trasy. Finley nadzorował teraz spis granatowych Chryslerów.
W wykazie zebrano ich już dwa tysiące, wraz z właścicielami samochodów wyprodukowanych i sprzedanych w ciągu ostatnich pięciu lat.
– A jeśli on kupił go sześć lat temu? – zastanawiała się. – Albo siedem?
Howard Randall nadal nie pozwalał o sobie zapomnieć. Wyobraziła sobie nawet, że słyszy jego głos: – Zawsze możesz zwrócić się do mnie, Avery. Przecież ja nie gryzę. Zadać mi pytania. Pozwolić sobie pomóc. Ja zawsze chciałem pomóc.
Uderzyła się pięścią w głowę.
– Wynoś się!
Obraz jednak, nadal tam tkwił. I śmiał się.