Kitabı oku: «Dlaczego zabija», sayfa 8
Rozdział siedemnasty
Następnego ranka, o wpół do ósmej Avery siedziała w samochodzie kilkaset metrów od domu Constance i Donalda Prince’ów.
Mieszkali w Somerville, na północny-wschód od Cambridge, w niewielkim, żółtym domu z białym wykończeniem, w cichej uliczce na przedmieściach. Posesję otaczał płot z białych sztachet. Dom miał dwa ganki: jeden na parterze, a drugi na wysokości pierwszego piętra, gdzie stały krzesła i stół gotowe do podawania śniadań w promieniach słońca.
Sceneria zdawała się być idealna: chodniki z linią drzew na krawędzi, wschodzące słońce, ptaki ćwierkające na niebie.
Z jednej, jedynej wizyty u Prince’ów w pamięci Avery pozostały jedynie krzyki, niekończące się krzyki, i łzy, i talerze ciskane o ścianę, gdy oboje usiłowali się jej pozbyć.
Constance i Donald Prince’owie byli rodzicami Jenny Prince, ostatniej studentki Harvardu, która była ofiarą profesora Howarda Randalla, niecałe cztery lata wcześniej. Do morderstwa doszło zaledwie kilka tygodni po tym, gdy pani adwokat, supergwiazda, Avery Black, dokonała niemożliwego i doprowadziła do uniewinnienia profesora Randalla oskarżonego o zamordowanie dwóch innych studentek Harvardu, mimo druzgocących dowodów przeciwko niemu.
W myślach Avery przewijało się wspomnienie tych krótkich kilku dni pomiędzy przekonaniem ławy przysięgłych do swoich racji a zabiciem Jenny Prince. Gdy już zapadł oczekiwany werdykt, rozpoczęło się świętowanie. Noce upływały na opróżnianiu butelek drogiego wina i dzieleniu łóżka z licznymi, bezimiennymi twarzami. Pewnej nocy zadzwoniła nawet do byłego męża, aby spytać, czy nie chciałby do niej wrócić. Nawet nie czekała na odpowiedź. Wręcz wyśmiała swoje pytanie i poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zwiąże się z nieudacznikiem jego kalibru. Wstyd, jaki odczuwała na wspomnienie tamtej chwili, wywoływał rumieniec aż do teraz, po wielu latach.
Słodycz zwycięstwa nie trwała długo.
Kilka dni później poznała prawdę z gazet: “Morderca z Harvardu, uwolniony z więzienia, uderza ponownie”. Podobnie jak w przypadku poprzednich ofiar, liczne części ciała Jenny Prince zostały starannie ułożone w pobliżu charakterystycznych punktów uczelni. A w przeciwieństwie do innych morderstw, tym razem Howard Randall ujawnił się natychmiast. Pojawił się na placu Harvard Yard prawie w momencie odkrycia zwłok, z podniesionymi, pokrytymi krwią, rękami w geście poddania.
– To dla pani, Avery Black – powiedział dziennikarzom. – W imię pani wolności.
I to jej przekonanie, że była uczciwym, poważanym obywatelem? Że w końcu zrobiła coś dobrego – doprowadziła do uwolnienia niewinnego człowieka.
Przeminęło.
Wszystko, w co wierzyła, legło w gruzach. Mąż od dawna znał prawdę o niej i jej bezzasadnej, przerośniętej pewności siebie, ale córka? Dokonała szokującego odkrycia.
– Czy w tym wszystkim chodziło o pieniądze? – zastanawiała się Rose. – Doprowadziłaś do uwolnienia seryjnego zabójcy. Ilu innych morderców dzięki tobie jest na wolności, abyś mogła nosić te buty?
Avery spojrzała na skórzaną tapicerkę BMW.
Skóra stała się wyblakła i stara. Czarną tablicę rozdzielczą wymontowano, zakładając zamiast niej radiotelefon, skaner policyjny oraz komputer na potrzeby lokalizacji miejsc. Samochód, nabyty w czasach gdy jej arogancja i sława sięgały zenitu, teraz służył jako memento jej rozpasanej przeszłości oraz przestroga na przyszłość.
– Nie umrzesz na próżno – przysięgła na pamięć Jenny Prince. – Obiecuję.
Przejście do domu zdawało się trwać całą wieczność. Odgłos kroków na betonie, ptaki, samochody w oddali i hałas sprawiały, że czuła się jeszcze bardziej widoczna, a jej zamiary czytelne dla innych.
– Nienawidzę cię – wysyczała wiele lat temu Constance. – Jesteś wcielonym diabłem. Albo kimś gorszym od diabła.
– Wynoś się z naszego domu! – krzyczał Donald. – Zabiłaś już naszą córkę. Czego jeszcze chcesz? Przebaczenia? Kto byłby w stanie przebaczyć osobie tak chorej i zdeprawowanej jak ty?
Avery weszła po schodach.
Rozmowa telefoniczna wydawała się niestosowna, nawet bardziej od niezapowiedzianej wizyty. Musieli spojrzeć jej w twarz, dostrzec jej desperację. A ona potrzebowała ich.
Zadzwoniła do drzwi.
Głos kobiety w średnim wieku zawołał:
– Kto tam?
Kroki zbliżyły się.
Otworzyły się drzwi.
Mimo białej skóry, Constance Prince była nienaturalnie opalona, z krótko obciętymi, tlenionymi na blond włosami. Chociaż rzadko wychodziła z domu, z wyjątkiem, gdy nakazywały jej to obowiązki lub gra w madźonga ze znajomymi, miała na sobie ciężką maskę makijażu: różu, kreski do oczu i czerwonej szminki. Usta i oczy okalały zmarszczki. Założyła lekki sweterek i czerwone spodnie. Na nadgarstkach pobrzękiwały złote bransoletki. Z uszu zwisały kolczyki – złota nitka zakończona szlachetnym kamieniem.
Zamrugała kilka razy i skupiła wzrok na Avery. Zamiar przyjaznego powitania, emanujący z jej postawy i wyrazu twarzy, szybko się ulotnił. Wciągnęła powietrze i cofnęła się o krok w szoku.
Inny głos zawołał:
– Kto przyszedł, kochanie?
Bez słowa Constance spróbowała zatrzasnąć drzwi.
– Proszę – powiedziała Avery. – Mam do Państwa ogromną prośbę. Ja zaraz sobie pójdę.
Pomiędzy skrzydłem a framugą drzwi widać było kawałek twarzy Constance. Przez chwilę stała bez ruchu, ze zwieszoną głową.
– Proszę – błagała Avery. – Muszę coś zrobić, a nie mogę bez Państwa aprobaty.
– Czego chcesz? – wyszeptała Constance.
Avery zerknęła na ganek i ulicę zanim ponownie zwróciła się ku drzwiom.
– Czytała pani gazety?
– Tak.
– Na wolności jest kolejny zabójca. Bardzo podobny do ostatniego – rzekła Avery nie wspominając nazwiska Howarda Randalla. – Inteligentny i trudny do namierzenia. Dzisiaj znaleziono kolejne ciało. Jak dotychczas, już drugie, ale nie możemy wykluczyć, że on też upodobał sobie trójki. A to może oznaczać, że niedługo pojawi się kolejna ofiara. Teraz pracuję w policji – dodała. – Moje dawne życie bardzo różni się od obecnego. Staram się wszystko naprawić. Próbuję być inna.
Drzwi się otworzyły.
Donald Prince pojawił się w miejsce żony. Starszy, niezwykle otyły i w złej formie, o krótkich, siwych włosach, czerwonej skórze i spojrzeniu, wyrażającym szok i wściekłość. Miał na sobie brudny T-shirt, szorty i zielone chodaki. Na jednej ręce znajdowała się pokryta brudem rękawica.
– Czego tu do diabła szukasz? – powiedział. – Po co tu przyszłaś?
Spojrzał na ulicę.
– Nie chcemy cię w naszym domu. Chyba to, co zrobiłaś rodzinie, wystarczy, prawda?
– Przyszłam prosić o Państwa pozwolenie – rzekła.
– Pozwolenie? – Donald wypluł z siebie słowo i bez mała się roześmiał. – Nie ma takiej rzeczy, do której potrzebne by ci było nasze pozwolenie. Wynoś się z naszego życia! Zabiłaś naszą córkę. Nie rozumiesz tego?
– Nie ja zabiłam waszą córkę.
Oczy mu się rozszerzyły.
– Wydaje ci się, że to usprawiedliwia to, co zrobiłaś?
– To co zrobiłam, było złe – odrzekła. – Muszę z tym żyć. Każdego dnia. Jestem już inna. Pracuję w policji. Próbuję przekształcić całe to zło w coś dobrego. Zamiast pozwolić mu się panoszyć.
– Bardzo pięknie – kiwnął wściekle głową. – Ale jeśli o nas chodzi, to trochę za mało. I za późno. Prawda?
Spróbował zamknąć drzwi.
– Chwileczkę – powiedziała Avery.
Położyła dłoń na pomalowanym drewnie.
– Pojawił się nowy zabójca. Taki, jak Howard Randall. Jest tuż, tuż. Znowu kogoś zabije. Jestem pewna. I to niedługo. Ale poszlaki prowadzą donikąd. Potrzebuję świeżego spojrzenia. Muszę się zobaczyć z Howardem. Może on może mi pomóc. Chciałabym uzyskać państwa pozwolenie.
Ze środka dobiegł śmiech.
Drzwi otworzyły się.
Donald przechylił się w tył, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Chcesz mojego pozwolenia? – powiedział. – Na rozmowę z zabójcą mojej córki, abyś mogła powstrzymać kolejnego zabójcę?
– Właśnie tak.
– Pewnie – powiedział, że sztucznym uśmiechem. – Powodzenia.
Wszelka poufałość znikła z jego twarzy, ciemne, mordercze spojrzenie przenikało Avery.
– Nie obchodzi mnie, kim teraz jesteś. Słyszysz? Jeszcze raz przyjdziesz do mojego domu…. Spróbujesz rozmawiać z moją żoną… – w oczach zabłysło szaleństwo. Ściszył głos do szeptu. – Zabiję cię.– poprzysiągł. – I to będzie sprawiedliwość. Prawdziwa sprawiedliwość.
Rozdział osiemnasty
Zakład Karny South Bay zlokalizowano w ogromnym, brązowym kompleksie, który rozciągał się w sześciu kwadratowych blokach na południu Bostonu. Umocniony gmach zbudowano na planie trójkąta, okien było niewiele, z jeszcze mniej wejść. Z uwagi na wiele mniejszych budynków, wysokie mury oraz niekończącą się liczbę bram do obiektu, wejście stanowiło, dla przeciętnego odwiedzającego, enigmę.
Avery odwiedzała już South Bay kilka razy wcześniej, jako adwokat i jako policjantka. Chociaż przejazd wzdłuż Massachusetts Avenue do licznych bocznych uliczek umożliwiających zaparkowanie na Bradson Street i uzyskanie dostępu do budynku głównego nie sprawiały jej problemów, zawsze był to proces skomplikowany i pochłaniający sporo czasu.
Odwiedzający musieli zwykle dostarczyć pisemne zezwolenie na wstęp z przynajmniej jednodniowym wyprzedzeniem. Bez uprzedniego powiadomienia zazwyczaj odsyłano ich spod drzwi z kwitkiem, ze względów bezpieczeństwa, nie bacząc na nazwisko, stanowisko, ani uzasadnienie. Fakt, że Avery była policjantką, niewiele znaczył dla nadzorców w South Bay. Więzienia stanowiły prywatne wyspy, państwa w państwie, w których pracownicy podlegali jedynie swojemu przełożonemu i głównemu naczelnikowi.
Avery nie była jednak zwykłą odwiedzającą.
Była w South Bay pseudocelebrytką, znaną przez prawie każdego członka personelu. Rozprawa, podczas której doprowadziła do uniewinnienia Howarda Randalla, została nagrana przez telewizję. Podobnie jak jego poddanie się kilka dni później. Po jednym i drugim jej twarz znajdowała się dosłownie wszędzie i do czasu, gdy znikła i w końcu pojawiła się znowu w policji bostońskiej, jej nazwisko kojarzyło się ze skorumpowanymi prawnikami oraz systemem sądownictwa wymagającym gruntownej przemiany.
Przy wykrywaczu metalu strażnik zawołał.
– Rany, to pani Black. Uwaga, Joey! Patrz, kto przyszedł. Avery Black wróciła.
– Co słychać?
Avery kiwnęła ręką.
– Cześć, chłopaki.
Położyła rzeczy na stole i przeszła przez skaner.
Inny strażnik ukłonił się.
– Czym zasłużyliśmy na taki zaszczyt, proszę pani?
– Przyszłam zobaczyć się z Howardem Randallem.
– Ooooo! – zawyła grupka strażników.
– Szkoda, że nie mogę zamienić się w muchę i usiąść sobie na tamtej ścianie. – rzekł jeden z nich. – Niech pani uważa. Dwa miesiące temu Randalla przeniesiono do bloku B. Poturbował współwięźnia tak dość konkretnie. Ten staruch nieźle się rusza.
Po kontroli wykrywaczami metalu, przeszukano ją i pozwolono wejść do pokoju widzeń.
– Nazwisko? – rzekła pulchna, oschła kobieta w biurze na bramce.
– Avery Black. Zabójstwa. Komenda Policji w Bostonie.
– Nie ma pani na liście, pani Black. Będzie pani musiała przyjść kiedy indziej.
Przechodzący strażnik zrobił minę.
– Nie, nie – powiedział – wpuść ją. Wiesz, kto to jest? To Avery Black. Wybroniła tego starego dziada, Randalla, z zarzutu morderstwa. Najbardziej porywająca sprawa, jaką kiedykolwiek oglądałem.
– W razie czego jest na ciebie?
– Taaa, taaa. Daj jej przepustkę. Poślę kogoś po Randalla. Sprawdzimy, czy ma ochotę na pogawędkę. Przykro mi, proszę pani, ale jeśli Randall nie będzie chciał się z panią spotkać, to nic nie możemy zrobić.
– Rozumiem – odparła.
Poczekalnia o charakterze klatki była wielka i pomalowana na zielono. Zza bramek nieustannie odzywały się dzwonki, po których następowało trzaśnięcie drzwi. Liczne stoły i krzesła okupowali odwiedzający w oczekiwaniu na okazję zobaczenia się z kochanymi osobami. Para Meksykanów kłóciła się, a trójka ich dzieci biegała w kółko i próbowała rozmawiać z innymi.
– Co ja tu robię? – zastanawiała się Avery.
– Black! Ma pani dziś szczęście – zawołał strażnik. – Randall powiedział, że spodziewał się pani przyjścia. Ale nie w publicznej sali widzeń. Musi pozostać w zamknięciu. On, gdy tylko otworzy buzię, pakuje się w kłopoty. Zaprowadzę panią na dół i przygotujemy miejsce przy jego celi. Będzie więcej prywatności, prawda? Poza tym, pani była przecież kiedyś adwokatem. Czy nie obowiązuje wobec pani tajemnica adwokacka?
Zejście do piwnicy przywołało wszystkie wspomnienia Avery związane z tym miejscem.
Więźniowie wydzierali się i ciskali po celach.
– Wypuścić mnie stąd! Jestem niewinny!
Strażnicy wrzeszczeli.
– Morda w kubeł, albo będzie karcer!
Dochodziły do niej szepty, zarówno strażników, jak i więźniów.
– Hej, słoneczko. Chcesz prywatne widzenie?
Na poziomie piwnicy było ciemniej, niż w pozostałej części więzienia przez słabe oświetlenie i grube, czarne drzwi oraz pomalowany na szaro beton. Na każdych drzwiach wymalowano biały numer. B1… B2… B3. Przez każde drzwi przechodził strażnik i otwierał kolejną bramkę.
– Przyprowadziliśmy go do sali konferencyjnej – powiedział. – Będzie tam pani wygodniej. Gdy pani skończy, proszę zawołać.
Jedyne nieoznaczone wśród wielu drzwi były otwarte.
Howard Randall siedział na jednym końcu długiego, metalowego stołu w niezwykle wąskim pokoju. Miał wielką głowę porośniętą po bokach odrobiną siwych, krótko ostrzyżonych włosów. Pełną zmarszczek twarz zdobiły grube okulary. Małe oczka spoglądały na Avery z przejęciem. Miał na sobie pomarańczowy kombinezon. Zasuszone dłonie były przypięte do stołu przy pomocy kajdanków. Podobnie stopy, zakute w kajdanki i przypięte do nóg stołu, aby nie dopuścić do jakichkolwiek ruchów.
– No i proszę, Howard – powiedział strażnik. – Wiesz, co tu dla ciebie mamy? Nie chcieli jej wpuścić na dół. Nie zapowiedziała się. Ale, dzięki mnie, weszła. Coś mi się chyba za to należy, nie?
Howard uśmiechnął się i skinął głową z wdzięcznością.
– Oczywiście, proszę pana – powiedział miękkim, pewnym siebie tonem. – Może o wynagrodzeniu porozmawiamy później?
Potężny strażnik o zarośniętej twarzy uśmiechnął się w odpowiedzi.
– No dobra – rzekł. – Proszę pamiętać – przypomniał Avery – żeby mnie zawołać, gdy będzie pani gotowa. Będę na zewnątrz. Nie zrób jej krzywdy, Howard – zaśmiał się.
Drzwi się zatrzasnęły.
Ostatnio Avery widziała się z nim przed trzema laty. Bezsensowny przyjazd, który, jak liczyła, miał przynieść jakieś odpowiedzi. A Howard powtarzał przez cały czas, że powinna być mu bardzo wdzięczna za wszystko, co on jej dał.
Sprawiał wrażenie łagodniejszego niż w trakcie ostatniego spotkania.
– Złe jedzenie i brak ruchu – pomyślała. – Tylko te oczy… oczy błyszczące jak gwiazdy.
– Jak się pan miewa, Howard?
– Jak się pani miewa, Avery?
– Terapeuta, jak zawsze – powiedziała. – O co tutaj chodziło? – zapytała patrząc gdzieś ponad jego ramieniem. – Jakiego wynagrodzenia on oczekuje?
– Roberts lubi się popieścić – odparł. – Odpowiadają mu starsi faceci. Podniecam go. Będzie chciał później spotkania na osobności.
– Myślałam, że pan jest aseksualny?
Howard wzruszył ramionami.
– Tutaj doskwiera samotność – wyjaśnił. – Robimy, co możemy, aby przeżyć, prawda Avery?
Zesztywniała i w geście obrony zmrużyła oczy.
– A to co ma oznaczać?
Howard nieco się rozluźnił. Próbował otworzyć dłonie, oprzeć się i odprężyć; łańcuchy trzymały go blisko stołu.
– Proszę dać spokój, Avery – powiedział. – Po co tak zachowawczo? To pani przyszła do mnie. Jestem prostym więźniem. Jak mógłbym panią skrzywdzić?
– Słyszałam, że pociął pan innego więźnia na kawałki, aby dostać się tutaj na dół.
– A to co innego – kiwnął głową ze zrozumieniem. – W tamtych okolicznościach moje działania były absolutnie uzasadnione. Proszę, niech pani siądzie. Ostatnimi czasy wizyty trafiają się coraz rzadziej. Proszę mi wierzyć, ja nie gryzę – stwierdził z bojaźliwym, ponurym uśmieszkiem, odsłaniając drobne zęby.
Mdłości, które Avery odczuwała na jego widok, powróciły ze zdwojoną siłą. Poczuła, że chce się wycofać. Zmanipulował mnie – pomyślała. – Kłamał, wrobił mnie, aby zniszczyć mi życie. Po co tu przyszłam? Dlaczego mam mu ufać? Nie jest w stanie mi pomóc.
On, jakby czytając jej w myślach, powiedział:
– Przyszła pani w związku ze sprawą, prawda?
– Jaką sprawą?
– W dzisiejszej gazecie nazwali go: “Zabójcą Stowarzyszenia Studentek”, o ile dobrze pamiętam. Dwie ofiary, studentki, zwykle … upozowane, tak? Jak manekiny.
– Co pan o tym wie?
– Proszę usiąść – powiedział raz jeszcze.
Niechętnie, Avery wyciągnęła stołek spod stołu i usiadła.
– Tak jest lepiej, prawda? – odezwał się przymilnie.
– Strażnik powiedział mi, że pan się mnie spodziewał.
– Tak – powiedział.
– Skąd pan wiedział, że przyjdę?
– Nie wiedziałem, Avery. Nie umiem czytać w myślach. Ale wiem to i owo – wyszeptał i pochylił się w jej kierunku. – Wiem, że niedawno awansowano panią na detektywa w pionie zabójstw oraz że zajmuje się pani tą sprawą, prawda? Tyle piszą w gazetach. Wiem też, że posiada pani jedną wspaniałą umiejętność, Avery. Jest nią nieugięta wola. Nic nie powstrzyma pani przez zwycięstwem. Natomiast trafiła pani do, z lekka, nie swojej ligi w tej sprawie, prawda? Obrona prostego człowieka to jedna rzecz. Ściganie członków gangów – to zupełnie co innego. Ci ludzie mają podstawowe potrzeby i pragnienia, a motywy proste do zrozumienia. Ale osoby takie, jak ja? – pozwolił słowom wybrzmieć. – Stanowimy zupełnie inną rasę. Nasze motywy, nasz cel są często trudniejsze do zauważenia przez … zwykłych śmiertelników.
– Nazywa mnie pan zwykłym śmiertelnikiem?
Przechylił głowę, jakby chciał powiedzieć: “Tak” bez przyznawania się do tego faktu.
– Wiem, że pani jest tutaj – powiedział. – Oznacza to, że musi pani czegoś potrzebować. Zgaduję, że mam pani pomóc rozwikłać tę sprawę. Śmiałe posunięcie, proszę pani. Myślałem, że pani mnie nienawidzi, a tu proszę, zwraca się pani do mnie o pomoc. Po raz kolejny stajemy się partnerami.
– Nigdy nie byliśmy partnerami.
– My zawsze nimi byliśmy – poprawił ją natychmiast. – Trafiłem tutaj ze względu na panią, Avery, aby wskazać pani drogę, aby stała się pani inna, bynajmniej nie inna jeśli chodzi o powierzchowność, ale to, jaka jest pani w środku. Jedna osoba, jedno życie mogą zmienić świat. Pani stanowi żywy dowód – mój największy podarunek dla ludzkości. Jest już pani inna. Widzę to. Nie ma już zarozumiałej zołzy. Nie ma śladu pretensjonalnej aury. Siedzi pani przede mną, pokorny sługa sprawiedliwości, bez majątku, bez władzy, bez zachłanności. Podoba mi się pani w tym nowym wydaniu, Avery. Całym sercem aprobuję.
Osoba, o której mówił, osoba, którą pozornie kochał, stanowiła wydmuszkę kobiety, którą była kiedyś Avery. Rozbitą, walczącą wydmuszkę, która upadła do tego stopnia, że przestała się czesać, czy zastanawiać się nad tym, co założy następnego dnia. Stała się duchem, który jeździł jej dawnym samochodem i ubierał się w ubrania z jej dawnego życia, ale duchem umarłym, jedynie z siłą woli, woli popychającej do dochodzenia sprawiedliwości wszędzie, gdzie tylko mogła. Po to, by pewnego dnia zamienić całe zło w dobro i odzyskać wolność.
– Nienawidzę osoby, którą się stałam – rzekła.
– A jeśli by pani wróciła do tego, co było – zastanawiał się – bo wróciłaby pani, prawda?
– Nie – pomyślała Avery. Nigdy bym nie wróciła. Tamto życie już się skończyła. Ale to nowe… też nie było spełnione. Pozostawała w niesławie, niezmiennie walczyła z cieniami. Wspomnienia jej ciemnego, pustego mieszkania powróciły: codzienności bez znajomych i rodziny, córki, która nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Nagle Avery poczuła, że zjeżdża na metafizycznych saniach do miejsca, którym już raz kiedyś była, mrocznego miejsca.
– Nie mogę tam wrócić – powiedziała.
– Czyli – zauważył Howard – przeszłość minęła, ale przyszłość nie jest zbyt radosna. Mogę pani pomóc, Avery. Chcę pani pomóc.
Avery podniosła głowę, myślami znowu “tu i teraz”, siedząc naprzeciw Howarda Randalla i zanurzyła się znów w sprawie, o której zdążyła już zapomnieć.
– Potrzebuję pana pomocy – przyznała.
– A ja potrzebuję czegoś od pani, Avery.
Jego małe, brązowe oczka otworzyły się szeroko, obrzucają ją intensywnym i pełnym pasji spojrzeniem; pochylił się do przodu, jakby mógł wstać i pójść i powtórzył: – Potrzebuję czegoś od pani.
– Czego pan chce? – spytała.
Randall w jednej chwili przeistoczył się w inną osobę. Uderzył dłońmi w stół, pochylił się naprzód i praktycznie wrzasnął jej w twarz, rzucając mocne, gwałtowne słowa.
– Ojciec – rzekł. – Grover Black. Alkoholik. Gwałciciel. Damski bokser. Prześladowca. Morderca.
Słowa, niczym strzały wymierzone w serce, pchnęły Avery z powrotem w przeszłość. Znów tam była. Z ojcem i matką w domu w Ohio.
– Nie – oświadczyła.
– Matka. Layla Black. Alkoholiczka. Narkomanka. Chora psychicznie!
Po incydencie z Randallem Avery chodziła do terapeutów, wielu terapeutów, ale coś takiego spotkało ją po raz pierwszy. Wtedy była pod ochroną, przez cały czas miała sprawy pod kontrolą. Teraz Randall, zaledwie paroma słowami i niewiarygodną siłą wyrazu sprawił, że stała się sześcioletnim dzieckiem.
Napłynęły łzy, instynktowne łzy młodej dziewczyny, która chciała ochronić matkę przed wymachującym bronią, nieznającym żadnych granic ojcem.
– Ojciec! Alkoholik! Zwyrodnialec! Morderca!
Zdesperowana, niezdolna do tego, aby pozbierać myśli Avery wstała i uderzyła w drzwi.
– Wypuśćcie mnie – krzyknęła.
Randall zamknął usta. Odchylił się do tyłu i uniósł brew.
– Twój morderca jest artystą, tak? – powiedział. – Zwłoki są ułożone niczym kochankowie? To introwertyk, marzyciel. Nie osoba wybierająca przypadkowe dziewczyny na ulicy. Musi je znajdywać, obserwować, znać skądś. Myśl, Avery. Myśl…
Strażnik otworzył drzwi.
Avery wybiegła.